SpołeczeństwoBiznes jak malowany

Biznes jak malowany

Najbardziej wzięci chińscy artyści zarabiają dziś więcej niż szefowie koncernów. Boom na chińską sztukę trwa i mało kto się zastanawia, ile sprzedawane za miliony dzieła są naprawdę warte.

Biznes jak malowany
Źródło zdjęć: © AFP

You Minjun ma mnóstwo powodów do radości. W maju na aukcji w Hongkongu jego obraz komentujący masakrę na placu Tiananmen „Gweong Gweong” został sprzedany za osiem milionów dolarów. To rekordowa cena za pracę współczesnego chińskiego malarza – jak dotąd, bo podobne rekordy bite są dziś co kilka miesięcy. Boom na nową sztukę z Państwa Środka trwa w najlepsze, a że do wyobraźni najlepiej przemawiają liczby (szczególnie w odniesieniu do Chin), my też się nimi posłużmy: w 2004 roku największe światowe domy aukcyjne Sotheby’s i Christie’s sprzedały sztukę azjatycką (w przeważającej części „made in China”) za 22 miliony dolarów. W 2007 – już za 210 milionów. Wprawdzie według portalu Artprice.com najbardziej dochodowym żyjącym artystą jest Niemiec Gerhard Richter, ale już na drugim miejscu uplasował się Zhang Xiaogang. W pierwszej setce znalazło się zresztą aż 36 jego rodaków. 75 prac chińskich artystów sprzedano za więcej niż milion dolarów.

Czy o sztuce wypada mówić językiem handlu? „Chińscy artyści mogą być postrzegani jako najbardziej utalentowana grupa biznesmenów na świecie” – na stronie Artzinechina.com przekonuje z goryczą Zhu Qui, krytyk i kurator z Pekinu. I kiedy ma się przed oczami kwoty, za jakie „chodzą” obrazy najbardziej wziętych malarzy, trudno odmówić mu racji. – Te sumy są częścią strategii marketingowej – ocenia w rozmowie z „Przekrojem” Alex Dodge, szef nowojorskiej galerii CRG, która sprzedaje z powodzeniem fotografie i instalacje 32-letniej O Zhang. – Na prace chińskich artystów jest ogromne zapotrzebowanie, więc bez problemu można dyktować dowolne ceny. Są po prostu sztucznie windowane. Działają tu identyczne prawa jak na rynku materiałów budowlanych czy ropy – wyjaśnia.

Faktycznie, zapotrzebowanie jest tak duże, że obrazy niejednokrotnie prosto z pracowni trafiają do domów aukcyjnych, prywatnych muzeów lub w ręce kolekcjonerów. – Największym fenomenem jest to, że ta sztuka funkcjonuje bez publiczności – twierdzi Joanna Mytkowska, szefowa Muzeum Sztuki Nowoczesnej. – Pomija się kontakt z publicznością, jej udział w wartościowaniu sztuki. Dla Europejczyka jest to trudne do zaakceptowania. Z drugiej jednak strony okres oddziaływania sztuki na poziomie lokalnym, kiedy odpowiada ona na bezpośredni kontekst, uległ dramatycznemu skróceniu na całym świecie, dziś sztuka błyskawicznie- przenosi się na poziom globalny. Jednak rozmiary tej alienacji sztuki chińskiej to już całkowita patologia – przyznaje.

Cynicy i realiści

Chińscy artyści niezbyt przejmują się ową patologią, to dzięki niej stają się milionerami. Wang Guangyi, który w swoich pracach zderza propagandę z reklamą (czyli komunistyczne plakaty z logo znanych firm), jeździ jaguarem i ma pod Pekinem gigantyczną posiadłość – stać go, w grudniu 2007 roku sprzedał obraz z potrójnym wizerunkiem Mao za przeszło cztery miliony dolarów. Jeden z obrazów Wanga można zobaczyć w ekskluzywnej pekińskiej restauracji (jednej z sześciu) należącej do innego wziętego artysty Fanga Lijun (maluje ludzi o zniekształconych, wymiętych twarzach). O Zhang Huanie, którego obrazy przypominają stare, podniszczone zdjęcia z dawnych lat, mówi się, że niezbyt często zagląda do swojego studia w Szanghaju, gdzie nad kolejnymi dziełami pracuje grupa wynajętych robotników.

W proteście przeciw spekulowaniu jego obrazami Liu Xiaodong namalował jeden z nich bezpośrednio na ścianie galerii w Pekinie i zamalował go na biało po zamknięciu wystawy. Niedawno jednak sprzedał dzieło komentujące ludzkie koszty budowy Tamy Trzech Przełomów za niemal trzy miliony dolarów. Pewnie więc odechce mu się mazać po ścianach. Nic więc dziwnego, że tysiące młodych Chińczyków marzą o karierze na miarę najlepszych. 40 lat po rewolucji kulturalnej sztuka staje się dla nich przepustką do lepszego życia. – To nowe zjawisko w ChRL – mówi nam Britta Erickson z Uniwersytetu Stanford, znawczyni współczesnej sztuki chińskiej. – W czasach Mao zawód artysty miał przestać w tym kraju istnieć, teraz wraca do grona zawodów elitarnych. Młodzi zdają sobie sprawę, że nie trzeba być informatykiem czy menedżerem, żeby zarabiać krocie.

Dziś na jedno miejsce w pekińskiej akademii sztuk pięknych przypada więc aż 40 kandydatów (w 2007 roku zdawało 20 tysięcy osób, przyjęto 500). Jest o co walczyć – łakomy nowego „towaru” rynek sztuki wchłania nawet studentów ostatnich lat. Łatwy sukces ma swoje dobre, ale i złe strony: – Jeśli artysta w wieku 30 lat dostaje za jeden obraz sto tysięcy dolarów, jaka jest przed nim droga? – zastanawia się Dodge. – Czy taka, żeby w okolicach czterdziestki dobić do miliona za sztukę? Gdy rośnie podaż, obniża się jakość. Od tej zasady w sztuce nie ma wyjątków – wieszczy ponuro.

Powody ogromnego zainteresowania Zachodu produktami chińskiej sztuki wydają się oczywiste. – Ma to ewidentnie koniunkturalny charakter związany z olimpiadą i zbliżającymi się Expo w Szanghaju – tłumaczy Maria Brewińska, która przed kilku laty przygotowała w warszawskiej Zachęcie wystawę chińskich artystów (w większości były to zresztą instalacje i prace wideo, kuratorka uznała bowiem, że malarstwo- jest dziedziną zbyt skomercjalizowaną). Brewińska podkreśla, że choć szał na punkcie chińskiej sztuki nasilił się dzisiaj, to zainteresowanie nią świata zachodniego obserwujemy już od dobrych 10 lat. Sfera sztuki stłamszona na krótko po masakrze na placu Tiananmen reaktywowała się jeszcze mocniej od początku lat 90. Niektórzy porównują ten boom do sytuacji w powojennych Niemczech, inni do sytuacji w Ameryce lat 50. Jedni i drudzy mają rację o tyle, że w pracach chińskich artystów widać wyraźne wpływy i niemieckiego ekspresjonizmu, i amerykańskiego pop-artu. Czy w ten sposób twórcy zapożyczają, czy podrabiają, to
już zupełnie inna sprawa. „Cyniczny realizm” i „polityczny pop” – tak nazywają się nurty w sztuce chińskiej, które zapanowały po 1989 roku. Przed tą datą mówi się o „malarstwie blizn”: pierwsze prace artystów nowoczesnych po otwarciu się Chin na Zachód (1978 rok) były próbą rozliczenia się z komunistycznym reżimem przy użyciu artystycznych technik z Zachodu. – Sztuka miała być katharsis, oczyszczeniem. Wizerunek Mao artyści wykorzystywali do zrzucenia go z piedestału – mówi profesor Britta Erickson.

Po Tiananmen to się zmieniło. W 1989 roku sztandarową dla „malarstwa blizn” wystawę „Chińska Awangarda” („China Avant-Garde”) zamknięto z hukiem, a blizny zaczął wypierać cyniczny realizm. Nurt, w którym dzieła artystów zapełniają postacie z rzeczywistości wolnorynkowej, konsumpcyjnej, pełnej utajonych społecznych napięć. To rzeczywistość, do której lepiej zachować pełen cynizmu dystans. Jeśli się dobrze przyjrzeć roześmianym autoportretom Yue Minjun, faktycznie można dostrzec, że to śmiech szalony, sardoniczny. Śmiech z siebie – bo z innych lepiej się w Chinach nie śmiać.

Fuck off!

Znamienne, że w nowej sztuce chińskiej nie pojawiają się tematy politycznie naprawdę niebezpieczne dla reżimu. Owszem, istnieją w Państwie Środka artyści, którzy je podejmują, lecz jak przekonuje Maria Brewińska, to niewielka nisza, do której zresztą bardzo trudno dotrzeć dziennikarzom czy kuratorom. – Twórcy nie czują też potrzeby rozliczania się z trudnymi problemami przeszłości czy obecnych czasów – dodaje. – Nie wolno zapominać, że w Chinach nie ma tradycji sztuki krytycznej.

Gdyby wnioskować o najbardziej newralgicznych problemach ChRL na podstawie rządowych szykan dzieł artystów – można tkwić w przekonaniu, że wciąż największą bolączką jest zmarły przed 30 laty Mao. Gdy słynny duet artystyczny braci Gao wyprodukował jesienią ubiegłego roku czerwoną figurkę towarzysza Zedonga obdarzoną imponującym biustem, szum obiegł media na całym globie. Gazety zamieściły fotografie lśniącego komunisty jako cycatej matki narodu, w Chinach partia zakazała ekspozycji rzeźby, a w pracowni braci policja przeprowadziła inspekcję. Całe szczęście, że sami panowie Gao poważniejszych problemów nie mieli, a dzięki rozgłosowi ich praca sprzedała się na pniu. – Jeśli w dziełach pojawia się Mao, to raczej jako symbol popkultury. Wykorzystuje się go jako wszechobecną ikonę, tak samo jak Marilyn Monroe. Nie pełni już w młodej sztuce chińskiej tej funkcji co przedtem, oczyszczenia przez wyciąganie duchów z historii – komentuje Erickson. – Niewielu artystów wyraża w sztuce swoje polityczne opinie. Są zajęci
innymi sprawami: konsumpcją, poprawianiem jakości życia czy też sprawami czystej sztuki. W Chinach ludzie wiedzą, czego władza nie akceptuje. Tematów związanych z polityką czy z seksem lepiej nie poruszać – dodaje.

Maria Brewińska potwierdza, że starsi chętnie używają komunistycznej symboliki w celach komercyjnych, z kolei młodsi w ogóle odcinają się od polityki. – Młodzi szukają w sztuce azylu. Niepokoją ich przemiany, za którymi trudno jest nadążyć, niepokoi gwałtowny, chaotyczny urbanistyczny rozwój. Poszukują miejsca dla jednostki w płynnej, przejściowej rzeczywistości, jaka panuje dziś w Chinach. Zwracają się ku problemom indywidualnym, niepokoją się globalizacją i konsumpcjonizmem.

Tylko że krytyka konsumpcjonizmu wpisuje się w politykę reżimową, a sztuki naprawdę niebezpiecznej dla Chińskiej Partii Komunistycznej nie sprzedaje się za miliony. – Rząd wykorzystuje modę na sztukę chińską jako narzędzia promocji. Wielkie wystawy, które objeżdżają cały świat, są narzędziem propagandy. Jeszcze jednym elementem potęgi Państwa Środka – twierdzi Erickson.

Fakt, sztuka współczesna jest bardzo wygodnym wentylem – w końcu jej zasięg ogranicza się do wielkomiejskich elit. Powracające motywy Mao, propagandowych plakatów, Tiananmen czy rewolucji kulturalnej nie tylko doskonale przemawiają do zachodniej publiczności, ale też tworzą wrażenie, że mamy do czynienia ze sztuką polityczną. Czyli że władze nie stosują cenzury.

W bajki o wolności nie wierzy jeden z najciekawszych chińskich artystów Ai Wei Wei, który otwarcie – w wywiadach dla zachodniej prasy i na swoim blogu – wypowiada się na temat braku demokratycznych swobód w Chinach. Choć brał udział w projektowaniu słynnego pekińskiego stadionu olimpijskiego, dziś w wywiadzie dla „Guardiana” przekonuje, że „pieprzy olimpiadę”.

Wei Wei, który nie tak dawno powrócił z USA do Pekinu, w swoich instalacjach używa resztek tradycyjnej chińskiej kultury, na przykład mebli z czasów dynastii Ming czy Qing, by dać gorzki komentarz do rozmiarów zniszczeń, do jakich doszło w jego kraju. W zeszłym roku wysłał 1001 swoich rodaków na Documenta w Kassel jako instalację „Fairytale”. Bo też swobodne podróżowanie to dla Chińczyków wciąż bajka. W 2000 roku współorganizował kontrowersyjną wystawę „Fuck Off” w Szanghaju, na której pokazał serię zdjęć przedstawiających jego lewą dłoń w obraźliwym geście sfotografowaną między innymi na tle placu Tiananmen czy Białego Domu. Dziś Wei Wei znów pokazał „fucka-” chińskiej władzy. I co? I nic. Ku własnemu zdumieniu („Dziwne, że jeszcze mnie nie aresztowali” – pisze na blogu) został przez nią całkowicie zignorowany. Czyżby powiało wolnością? Ai Wei Wei nie ma złudzeń co do obecnej sytuacji w Chinach. – Przypomina mi film „Kevin sam w domu” – mówił dziennikarce „Vanity Fair”. – Rodzice wyszli... ale zawsze
wracają.

Małgorzata Sadowska, Joanna Woźniczko-Czeczott

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)