Bitwa o Wyzwolenie - "żądamy egzekucji rzeźnika!"
W tłum demonstrantów na kairskim Placu Tahrir wbijają się jeźdźcy na koniach i wielbłądach. To najprawdopodobniej funkcjonariusze sił bezpieczeństwa. Protestującym udaje się powstrzymać niektórych. Ściągają ich z grzbietów zwierząt. Biją. W telewizyjnych przekazach Kair wygląda jak ogromne pole bitwy. Specjalnie dla Wirtualnej Polski sytuację w Egipcie analizuje Lejla Tarifi.
03.02.2011 | aktual.: 04.02.2011 00:55
Wydaje się, że walczą ze sobą przeciwnicy i zwolennicy panującego od trzydziestu lat prezydenta Hosniego Mubaraka. Tak naprawdę walczy głodny i umęczony naród z finansowanym przez Stany Zjednoczone dyktatorem i jego aparatem bezpieczeństwa. Mubarak na wysłaniu jeźdźców nie poprzestał. Ostatniej nocy jego ludzie rzucali w nieuzbrojonych demonstrantów koktajlami Mołotowa, bombami domowej roboty, otwierali do nich ogień z broni maszynowej. Nie wiadomo ilu protestujących zginęło. Walki na Placu o znamiennej nazwie - "Tahrir" znaczy Wyzwolenie - trwały przez całą noc. - Jeśli stracimy Plac Tahrir to już po nas - komentował jeden z uczestników demonstracji dla stacji Al-Dżazira. "Rewolucja! Rewolucja aż do zwycięstwa!", "Żądamy egzekucji rzeźnika!" - krzyczą protestujący.
Wystarczy!
Rewolucja w Egipcie dojrzewała od co najmniej dekady. W 2003 został zawiązany ruch Kifaya (arab. wystarczy). Jego działacze mieli dość niekończących się rządów Mubaraka i kolejnych fasadowych wyborów, w których raz za razem zdobywał on powalającą większość głosów (ostatnim razem ponad 88%). Kifaya chciała demokratycznych reform oraz wolności obywatelskich. Nie udało jej się jednak zdobyć poparcia ulicy. Egipcjanie wycofali się bowiem całkowicie z procesu politycznego, nie wierząc w jakąkolwiek możliwość zmiany.
Jednak w wyborach parlamentarnych w 2005 roku, pomimo wysiłków reżimu, do parlamentu weszli liczni kandydaci Braci Muzułmanów - religijnej organizacji politycznej, zwalczanej zarówno przez reżim Mubaraka, jak i Stany Zjednoczone - zdobywając jedną piątą miejsc. Przed kolejnymi wyborami w 2010 reżim z całą mocą uderzył w Bractwo, dając tym samym nadzieję świeckiej opozycji na parlamentarne stołki, dotąd zajmowane przez Braci Muzułmanów. Nic bardziej mylnego. Ugrupowanie Mubaraka - rządząca Narodowa Partia Demokratyczna - "otrzymała" 94% głosów. Nielicznym grupom opozycyjnym odebrało to resztki nadziei. - Zmiana może dokonać się dopiero wtedy, gdy społeczeństwo będzie wystarczająco zmobilizowane politycznie, by wyjść na ulice. Wystarczy gadania - mówił wówczas jeden ze świeckich opozycjonistów.
Opozycja za kratkami
Gdyby w Egipcie zorganizowano dziś prawdziwie wolne wybory mogliby je wygrać Bracia Muzułmanie - jedyna dobrze zorganizowana opozycja, zwalczana przez kolejne egipskie reżimy. Organizacja została założona w 1928 roku przez, pracującego jako nauczyciel, uczonego w islamie Hassana al-Bannę. Pierwszy republikański reżim w Egipcie - na czele którego stał Gamal Abdel Nasser - obarczył ją (w 1954 roku) odpowiedzialnością za nieudany zamach na jego życie. Bractwo zostało zdelegalizowane, jego członkowie wtrąceni do wiezień i obozów tortur. Następca Nasera, Anwar Sadat, tolerował działalność Bractwa do czasu, gdy w 1978 roku podpisał porozumienie pokojowe z Izraelem. Kolejnemu prezydentowi, rządzącemu do dziś Hosniemu Mubarakowi, nie wadzi ono, dopóki pozostaje bezsilne. Gdy tylko pojawiają się jakiekolwiek oznaki jego popularności, spada na nie fala aresztowań. Bracia Muzułmanie jako organizacja są nadal nielegalni, nie wolno im rozprowadzać swojej literatury czy gromadzić się publicznie. Bezsilnego, zepchniętego
na margines bractwa chcą również Stany Zjednoczone. Zdaniem redaktora i eksperta BBC ds. Bliskiego Wschodu Jeremy'ego Bowena Zachód nie rozumie tej organizacji. - W odróżnieniu od dżihadystów Bracia Muzułmanie nie uważają, że są w stanie wojny z Zachodem. Owszem, są niezwykle konserwatywni, nigdy nie byli u władzy, ale nie chcą jej zdobywać przemocą - uważa Bowen. Organizacja jest obecna na całym Bliskim Wschodzie - ma swoje odłamy w niemal wszystkich państwach regionu, gdzie tak samo jak w Egipcie jest zwalczana przez panujące dyktatury.
Życie na cmentarzu
W Egipcie, rządzonym przez opływające w luksusy elity, z dnia na dzień powiększa się armia ubogich. Na prowincji nie ma pracy, nie ma jak nakarmić rodzin. Ludzie ciągną więc do stolicy. Pracują długie godziny za "grosze", mieszkają w niewyobrażalnych warunkach: w pustostanach, na cmentarzach. Bez nadziei, że kiedykolwiek przyjdzie im żyć inaczej. Jeszcze w latach 60. Egipt był samowystarczalny: mógł wyprodukować tyle żywności, ile było mu potrzebne. Dziś jest niemal całkowicie zależny od żywności z importu, opłacanej z przychodów z ropy naftowej. Jej zasoby jednak kurczą się, a sami Egipcjanie zużywają jej coraz więcej. Coraz mniejsze zyski z ropy powodują windowanie ceny żywności.
Do tego dochodzą jeszcze neoliberalne reformy (ograniczenie pomocy socjalnej, redukcja pensji, brak inwestycji w infrastrukturę) forsowane przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. W efekcie 40% Egipcjan żyje dziś poniżej ustanowionego przez ONZ progu ubóstwa, to znaczy za mniej niż dwa dolary dziennie. Rządzący Egiptem uzależnili go niemal całkowicie od amerykańskiej pomocy. Stany Zjednoczone są najbliższym partnerem handlowym: Kair jest jednym z największych nabywców amerykańskiej pszenicy i kukurydzy, a Waszyngton drugim największym inwestorem zagranicznym w Egipcie - przede wszystkim w sektorze naftowym i gazowym. Egipt otrzymuje też od USA 1,3 miliarda dolarów rocznie pomocy wojskowej. Co więcej, na zlecenie CIA Egipcjanie torturowali przekazanych im podejrzanych o terroryzm.
Bitwa o Wyzwolenie
Bliski Wschód, jeszcze bardziej chyba niż jakikolwiek inny region świata, funkcjonuje jak naczynia połączone. Egipcjanie wyszli na ulice, gdy zobaczyli, że antyprezydenckie protesty w Tunezji doprowadziły do ucieczki dyktatora Zine El Abidine Ben Alego. W ślad za nimi poszli mieszkańcy Jemenu. W czwartek miały tam miejsce ogromne protesty przeciwko równie długowiecznemu jak Mubarak prezydentowi Alemu Abdullahowi Salehowi. Jemeńczycy nie dali się zbyć jego zapowiedziami, że w 2013 nie będzie się "ubiegał" o kolejną prezydenturę, ani zapewnieniami, że nie będzie forsował na to stanowisko swojego syna. Niemniej jednak oczy całego regionu są dziś zwrócone na kairski Plac Wyzwolenia. Jeśli antyprezydenccy demonstranci zwyciężą, na ulicę wyjdą zapewne mieszkańcy Ammanu, Damaszku, Ramallah, Trypolisu, Rijadu. Wciąż jeszcze niepewnych, obawiających się zapewne represji, które spadną na nich z rąk służb bezpieczeństwa gdyby im się nie udało. Wszystko zależy więc od tego co stanie się na kairskim Placu Wyzwolenia.
Lejla Tarifi dla Wirtualnej Polski