PolskaBiedny świat polskich ambasadorów

Biedny świat polskich ambasadorów


Ambasadorowie to ludzie, którzy dwa razy pomyślą, zanim nic nie powiedzą. Kim są? Na czym naprawdę polega ich praca i co z tego mają? A może są niepotrzebni?

12.05.2008 | aktual.: 13.05.2008 13:38

Gdy dwa tygodnie temu wyszło na jaw, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamierza zamknąć kilkanaście placówek dyplomatycznych* (patrz: mapa), w mediach zawrzało. Eksperci od spraw międzynarodowych podzielili się. – Zamykanie placówek łatwo może prowadzić do osłabienia Polski na arenie międzynarodowej. Jak gdzieś nie mamy placówki, nie istniejemy. Oznacza to spadek wymiany handlowej, bo o ile placówka każdego kraju unijnego pomoże naszym obywatelom w awaryjnej sytuacji, o tyle kontraktów naszym przedsiębiorcom raczej nie załatwi. Tylko swoim – wylicza zagrożenia Jerzy M. Nowak, dyplomata z kilkudziesięcioletnim stażem, obecnie ekspert w Centrum Stosunków Międzynarodowych i Akademii Dyplomatycznej.

MSZ ripostuje, że ten ruch to normalna procedura i nawet Francja, drugie po USA mocarstwo pod względem liczby ambasad, zamyka niektóre swoje placówki. A w Polsce bilans i tak zdecydowanie przechyla się na korzyść nowo otwieranych. Od 2000 roku zlikwidowano, nie licząc ostatnich decyzji, pięć placówek (ambasady w Dhace i Abidżanie, konsulaty w Antwerpii, Benghazi i Casablance), a otwarto 24, między innymi polski konsulat w Islandii i w Manchesterze, gdzie emigruje mnóstwo Polaków.

– Nie stać nas na utrzymanie sześciu pracowników w Rio de Janeiro, gdzie w ubiegłym roku wydano jedynie 19 wiz i 32 paszporty. Utrzymanie dyplomaty to nie tylko pensja, ale i koszt mieszkania, szkoły dla dzieci i utrzymanie samej placówki – mówi dyrektor Przemysław Czyż z MSZ. Według resortu nie potrzebujemy też dwóch placówek w Pakistanie ani w Zimbabwe, które jest na progu wojny domowej. – Oczywiście warto wiedzieć, co tam się dzieje, ale do tego wystarczy specjalny wysłannik, któremu wynajmiemy na pół roku pokój w hotelu, bez administracji i biurokracji. Dyplomatów z Harare wyślemy do ważniejszej w tym regionie ambasady w Pretorii (RPA). A jak placówka gdziekolwiek na świecie będzie znów konieczna, na jej utworzenie potrzebujemy dwóch miesięcy – tłumaczy dobrze znający mechanizmy funkcjonowania dyplomacji pracownik MSZ.

Akcja „Rotacja”

Zagraniczne placówki kosztują rocznie około 860 milionów złotych (to średnio 36 złotych z kieszeni każdego podatnika). Mamy ich na całym świecie 180 – 102 to ambasady, 8 stałe przedstawicielstwa, a 50 konsulaty generalne. Plus jeszcze 20 Instytutów Polskich. – Czechy czy Węgry mają ich mniej, ale na głowę mieszkańca więcej. Nasi południowi sąsiedzi wydają na swoje placówki średnio 0,65 procent budżetu państwa, podczas gdy my niecałe 0,35 procent – tłumaczy Rafał Wiśniewski- z MSZ.

W resorcie mało kto ekscytuje się jeszcze zamykanymi ambasadami, bo zwykle są to placówki, które w ciągu ostatnich 10 lat i tak ktoś chciał zamknąć. Dlatego dyskusje na ten temat szybko ucichły, MSZ żyje natomiast przeprowadzaną właśnie operacją „Rotacja”, czyli przypadającą na najbliższe miesiące standardową wymianą w naszych ambasadach i konsulatach dwustu kilkudziesięciu urzędników – od attaché, sekretarzy i radców po personel administracyjno‑finansowy. Nowych szefów ma mieć w ciągu najbliższych miesięcy blisko 50 placówek. MSZ chwali się, że wśród przyjmowanych osób jest bardzo dużo młodych, spoza resortu, którzy nie mają co prawda doświadczenia, ale są dobrze wykształceni, znają minimum dwa języki i chcą pracować. Nieoficjalnie pracownicy MSZ przyznają: – Dramat jest szczególnie na niższych stanowiskach. Tam naprawdę „nie ma kim robić”.

Nowych pracowników szuka się już nie tylko wśród absolwentów specjalnie do tego zorganizowanej Akademii Dyplomatycznej, ale też coraz częściej przez ogłoszenia, choćby w „Gazecie Praca”. W ministerialnych kuluarach uznawane to jest za objaw skrajnej desperacji. Ale nawet minister Sikorski nie dziwi się, że mało kto chce dla niego pracować, co przyznał na jednym ze spotkań z senac-ką komisją spraw zagranicznych. Proponowane warunki odbiegają bowiem od mitu dyplomaty, jaki znamy jeszcze z czasów PRL. Wtedy to „dyplomatyczną fuchę” można było porównać jedynie do pracy stewardesy. Oba te zawody niezmiennie trwały na szczycie rankingu zawodów pożądanych. I teraz razem z niej spadają. – Tak jak stewardesy muszą się użerać za niską pensję i coraz niższy szacunek z mało obytymi pasażerami tanich linii, tak ja stykam się w konsulacie z coraz większą liczbą roszczeniowo nastawionych Polaków, a zarobki mam takie, że znajomi z innych krajów albo nie wierzą, albo wybuchają śmiechem – mówi attaché w jednym z polskich
konsulatów w Europie Zachodniej.

Zarobki niezachęcające

Nasi dyplomaci są jednymi z najgorzej opłacanych w UE. Zarabiają średnio pięciokrotnie mniej niż w krajach starej Unii i o prawie 30 procent mniej niż ich koledzy z Czech i Węgier. Od reformy służby zagranicznej w 2003 roku podzielono dochody polskich dyplomatów na pensję z Polski i dodatek zagraniczny, który naliczany jest według oenze-towskiego koszyka dla dyplomatów służących w danym kraju, a od wszystkiego trzeba zapłacić podatek (do 40 procent). Ambasador, w zależności od tego, w jakim kraju służy, zarabia łącznie od 4,9 do 9,4 tysiąca euro miesięcznie, radca od 3,1 do 4,8 tysiąca euro brutto, a najniższy rangą attaché- od 2,1 do 3,3 tysiąca euro. – To może się wydawać dużo, zwłaszcza gdy jedzie się samemu i do taniego kraju, ale gdy na placówkę, na przykład w Europie Zachodniej czy USA, zabiera się współmałżonka i kilkoro dzieci, to nagle okazuje się, że takiej rodzinie nie jest wcale łatwo przeżyć za 2 tysiące euro – opowiada Joanna Olendzka ze Stowarzyszenia Rodzin Dyplomatów, która pojechała z mężem
do Rzymu i Tallina.

Co prawda polscy dyplomaci otrzymują mieszkanie, w niektórych krajach międzynarodową szkołę dla dzieci, a szefowie placówek (ambasadorowie i konsulowie generalni) również kilkaset euro „zasiłku” na żonę, która ma zakaz pracy, ale na tym – w przeciwieństwie do wysłanników z innych krajów – ich przywileje się kończą. Jeśli dyplomata wyjeżdża z żoną, w miarę możliwości szuka jej się jakiejkolwiek, co prawda nisko płatnej, ale jednak pracy w placówce, zwykle w sekretariacie lub w okienku kasowym.

Sytuacja finansowa polskich dyplomatów to częsty temat rozmów na korytarzach MSZ. Ludzie udzielają sobie porad, jak przetrwać z jednym garniturem lub urządzić uroczysty obiad za 6 euro na osobę (gotują wszystkie kobiety związane z ambasadą), opowiadają, z jakimi długami wrócili z placówki, lub wspominają historię dzieci jednego z dyplomatów, które po tym, jak dyrekcja ich szkoły dowiedziała się, ile zarabiają rodzice, zostały objęte programem dożywiania dla najbiedniejszych.

Dla niewtajemniczonych w arkana dyplomacji zagadką jest, czym właściwie zajmują się nasi wysłannicy. Jak stwierdził amerykański polityk Adlai Stevenson, „życie dyplomaty składa się z protokołu, alkoholu i kropli żołądkowych”. Do tej listy dorzucić można nieopodatkowane zakupy – często na dużą skalę, jak kilka lat temu w Argentynie, gdzie pracownicy naszej ambasady byli podejrzani o handel samochodami i alkoholem.

Mongolskie klimaty

Ewentualnych wątpliwości spragnionego wiedzy obywatela raczej nie rozjaśni Internet. Strony niektórych ambasad, na przykład w Caracas czy Phenianie, nie są aktualizowane od wielu miesięcy lub w ogóle ich nie ma. Choć zdarzają się również serwisy bardzo rozbudowane i nie dotyczy to tylko dużych ośrodków, czego najlepszym przykładem jest strona ambasady polskiej w Ułan Bator. Tamtejszy ambasador dzieli się „Mongolskimi refleksjami”, takimi jak „Mongolia pachnąca”, „Drogi i bezdroża” czy „Kolory Mongolii”.

– Przekonanie, że wyjazd na placówkę to w rzeczywistości długie wakacje na koszt państwa, jest pomyłką. Porównałbym go raczej do kierowania państwową firmą i to zwykle dwu‑, trzyosobową – podkreśla Marcin Frybes, współzałożyciel Stowarzyszenia Rodzin Dyplomatów i wykładowca stosunków międzynarodowych w Collegium Civitas. – Może się wydawać, że na przykład ambasador przy UE ma wielokrotnie więcej pracy niż jego kolega gdzieś w środkowej Afryce, ale ten pierwszy ma do dyspozycji około stu pracowników etatowych, podczas gdy ten drugi od dwóch lat nie wykorzystał urlopu, bo nie ma go kto zastąpić. No i cały czas musi się martwić, czy nie porwą mu rodziny, albo prowadzić wielomiesięczne negocjacje z porywaczami, którzy uprowadzili pracujących w danym kraju Polaków, co zdarza się stosunkowo często – tłumaczy Frybes. Czym więc zajmują się ambasady?

Ich głównym zadaniem jest trzymanie ręki na pulsie – ambasada raportuje, co się dzieje w danym kraju, pośredniczy w kontaktach między krajami, pełni też funkcję państwowej firmy PR, czyli ma dbać o wizerunek kraju za granicą. Konsulaty (w mniejszych krajach wydział konsularny jest częścią ambasady) służą do obsługi własnych obywateli za granicą, wydają dokumenty (na przykład wizy, ale też mogą pełnić funkcję na przykład urzędu stanu cywilnego), rozwiązują doraźne problemy.

Jeszcze przed wyjazdem na trzyletni kontrakt szef placówki ustala, na czym będzie polegała jego misja. Co roku musi się też rozliczyć z wykonania planu rocznego. Centrala, czyli departamenty MSZ, przysyła mu regularnie zadania do wykonania, takie jak analizy polityczne, gospodarcze czy ekologiczne, organizacje wizyt polskich polityków, lobbing na rzecz polskich miast starających się o międzynarodowe imprezy czy znajdowanie sojuszników do przeforsowania w ONZ przepisów korzystnych z punktu widzenia polskich interesów.

Obiad służbowy z kolei to dla ambasadora czas spotkań z lokalnymi politykami, przedsiębiorcami, artystami, mediami lub Polonią. – Nawet jeśli interesy Polski w danym kraju pozornie nie są szczególnie rozległe, zawsze znajdzie się muzeum, które chce zorganizować polską wystawę, miasto, które szuka „bliźniaka” w Polsce, czy więzienie, które przetrzymuje polskich przestępców – tłumaczy Frybes. Zdarzają się też nagłe wypadki, takie jak katastrofy polskich autokarów, upadki firm turystycznych, których porzuceni klienci nie mają jak wrócić do domu, albo problemy prawne małżeństw mieszanych (zdarza się, że w krajach arabskich rodziny pozbawiają polskie matki praw do dzieci).

– Szczególnie problemy konsularne wymagają całodobowej dyspozycyjności – podkreśla Frybes. – Zdarza się bowiem, że w środku weekendu trzeba jechać na autostradę, bo polski kierowca tira nie ma jakiegoś dokumentu, który trzeba mu wydać. Albo że w środku nocy na prywatny numer dzwoni wyjątkowo roszczeniowo nastawiony obywatel-turysta, który oczekuje noclegu, gdyż nie ma gdzie spać, bo hotel nie otrzymał rezerwacji e‑mailowej.

Standardowy dzień dyplomaty kończy się przynajmniej jednym bankietem, wernisażem lub spektaklem, choć zdarzają się miejsca i dni, gdy trzeba obsłużyć nawet pięć–sześć imprez jednego wieczoru. Ambasady to również miejsca promocji polskiego biznesu. – W ciągu 2006 roku udało nam się przyciągnąć inwestorów, którzy wydali w naszym kraju blis-ko 44 miliony euro. Na przykład na drogi prowadzące do obiektów wojskowych, ale służące również cywilom – mówi Jerzy M. Nowak, do niedawna polski przedstawiciel przy NATO. Choć polskie firmy niechętnie się do tego przyznają, często wspólnie z ambasadami organizują mniej lub bardziej formalne obiady, podczas których dyskutuje się o nowych kontraktach, szuka kontrahentów i rynków zbytu. Promocją polskiej kultury czy rzemiosła artystycznego zajmują się 184 konsulaty honorowe tworzone głównie przez Polonusów i polonofilów. Organizują one wystawy, odczyty, prezentacje, na przykład polskiej biżuterii, albo pokazy kina.

Kogo warto znać

– Większość spotkań dyplomatów ma wartość niewymierną. Ich skuteczność mierzy się głównie tym, czy dana osoba potrafi załatwić wszystko, czego zażyczy sobie centrala, czy i jak Polska jest obecna w lokalnych mediach i jak dobrze nasz przedstawiciel zna najwyższych przedstawicieli lokalnej władzy – mówi Frybes. – Dobrze jest, gdy wie, że nieformalne spotkanie z prezydentem państwa można umówić przez znanego rzeźbiarza, a jeszcze lepiej, gdy potrafi to zorganizować.

– Pod tym względem polscy dyplomaci oceniani są całkiem nieźle. Szczególnie dobrze radzimy sobie w krajach arabskich i Afryce, także dlatego, że większość naszych wysłanników w tym regionie to specjaliści, którzy doskonale władają miejscowymi językami – zapewnia Jerzy M. Nowak.

Do profesjonalizacji kadr przyczyniła się ustawa o służbie zagranicznej z 2003 roku. Wprowadziła ona konieczność zdawania egzaminów dyplomatyczno‑konsularnych, a także potwierdzenia znajomości dwóch języków obcych. W zasadzie nie zdarzają już się sytuacje, w których na placówkę wyjeżdża ktoś bez przygotowania, w nagrodę za zasługi.

– Jakość polskiej dyplomacji jest niezła – ocenia Dariusz Rosati, europoseł, były minister spraw zagranicznych. Podkreśla jednak zagrożenia. Jego zdaniem przez ostatnie dwa lata rządów PiS z resortu odeszło wielu znakomitych fachowców. A o nowych trudno, bo lepsze warunki proponują instytucje unijne i firmy prywatne. Najważniejsze jednak, czego potrzebuje nasza dyplomacja, to ciągłość i gwarancja, że operacja „Rotacja” nie będzie przebiegała w rytm zmian wyborczych.

Milena Rachid Chehab

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)