Bicie na orbicie



Przestrzeń kosmiczna staje się areną pełzającego wyścigu zbrojeń między Chinami a USA. Jego celem jest uzyskanie militarnej kontroli nad krążącymi wokół Ziemi satelitami. Robi się groźnie.

03.06.2008 | aktual.: 28.06.2008 04:11

Najstarszy przebywający na orbicie okołoziemskiej sztuczny satelita Vanguard 1 skończył właśni 50 lat. Chciałoby się życzyć kolejnego pół wieku, ale co to za życie. Straż Przednia (bo tak brzmiałaby jego polska nazwa) to milczący od 1964 r. kosmiczny złom. Kiedy jednak Amerykanie wysyłali tę podobną do jeżowca aluminiową kulę, by zbadała dokładnie kształt naszej planety, wyznaczała ona pułap ówczesnej techniki. Rok, gdy tego dokonali, był burzliwy. Na pustkowiach Nevady i Nowej Ziemi nawet po kilka razy w miesiącu wyrastały grzyby atomowe. Testujący nuklearne technologie wojenne Amerykanie i Rosjanie zbliżali się do krawędzi kryzysu, który miał znaleźć kulminację u brzegów Kuby w 1962 r.

Czy warto pamiętać o paranoi zimnej wojny, telefonach na kabel i śnieżących telewizorach? Warto. Mundurowi znowu bawią się czerwonym guzikiem. Strzelają do satelitów. Najpierw (w styczniu 2007 r.) Chińczycy, rok później Amerykanie. Sztuczne satelity żywią i bronią. Przesyłają sygnał telewizyjny i radiowy. Transmitują rozmowy. Taktują zegary telefonii komórkowych. Wskazują drogę. Pomagają na budowach, w logistyce, niesieniu pomocy. Dzięki nim bankomat znajdziemy nawet w dżungli, a w hotelu z bambusa zapłacimy kartą kredytową. Z orbity dostrzeżemy huragany, erupcje wulkanów, płonące rurociągi, złoża mineralne, zanieczyszczenia wody i powietrza, prądy oceaniczne i atmosferyczne, topniejące lodowce, nielegalne uprawy koki, migracje etiopskich uchodźców, wodę pod powierzchnią pustyni, a nawet wdzięki sąsiadki zza płotu. Często tylko dzięki łączności satelitarnej mieszkańcy Afryki lub Azji mają szansę na zdobycie wykształcenia, a lokalni lekarze – na konsultację z kolegami. Z orbity lepiej widać Wszechświat (np.
przez teleskop Hubble’a). Bez blaszanych przyjaciół jesteśmy ślepi i głusi. I bezbronni, dodają wojskowi, którym umożliwiają one inwigilację, wczesne wykrywanie zagrożeń, ochronę przed atakiem, a kiedy już do niego dojdzie, koordynację działań na polu bitwy. No i nic tak jak satelity nie przydaje się do niszczenia innych satelitów.

To łatwe cele. Poruszają się po przewidywalnych orbitach. I są delikatne. Ponieważ wyniesienie 1 kg ładunku na orbitę Ziemi kosztuje nawet 40 tys. dol., satelity konstruowane są tak, by były jak najlżejsze. Pozbawione są więc osłon radiacyjnych, pancerza. Wystarczy garść śrutu rozrzuconego na ich drodze, by pędzące z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na sekundę urządzenia uległy uszkodzeniu.

Tymczasem wokół Ziemi krąży prawie 150 mln (dane ESA) sztuk śmiecia – martwych satelitów, złomu po zderzeniach, naprawach oraz zwykłych nieczystości. Większość to nieszkodliwy pył, ale 22 tys. stanowią obiekty większe od piłki tenisowej, które po uderzeniu w inny obiekt tworzą nowe szczątki, co może zapoczątkować odłamkową reakcję łańcuchową na orbicie (to tzw. syndrom Kesslera), wyłączając z użytku jej znaczącą część. Po zestrzeleniu chiński satelita meteorologiczny Feng Yun 1C rozsypał się na 2 tys. fragmentów o rozmiarach większych niż 10 cm, zmniejszając średni czas między katastrofalnymi w skutkach przypadkowymi zderzeniami z 19 lat do 13. To poważne zagrożenie? Jeszcze nie, ale Amerykanie i Chińczycy dokładają starań, by takim się stało.

Wyścig zbrojeń między USA i ZSRR toczył się również na orbicie. Dążąc do opracowania broni, którą można by było nękać satelity nieprzyjaciela (i chronić własne), po obu stronach żelaznej kurtyny testowano ładunki kinetyczne, wynoszone przez zwykłe rakiety balistyczne. Sprawdzano też, czy satelity można unieszkodliwiać za pomocą laserów i mikrofal. Zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie prowadzili także badania nad mikrosatelitami, które po umieszczeniu na orbicie miały wykonywać misje sabotażowe (np. zaklejać obiektywy satelitów szpiegowskich, odpalać ładunki wybuchowe, zakłócać pracę systemów komunikacyjnych) lub przyklejać się do satelity jak jemioła do topoli i śledzić jego poczynania. Nie ma pewności, które z tych programów są kontynuowane i na jakim były bądź są etapie, ponieważ niejednokrotnie je wstrzymywano, a potem wznawiano pod nowymi nazwami, ale w laboratoriach amerykańskich, być może rosyjskich, a z pewnością chińskich badane są pociski niszczące satelity energią uderzenia – czego dowodem mogą być
oddane niedawno na orbitę strzały.

Trudno powiedzieć, dlaczego Chińczycy 11 stycznia 2007 r. rozbili swego niesprawnego satelitę. Władze w Pekinie zapewniały, że nikt nie powinien być tym faktem zaniepokojony i że „Chiny nie biorą i nie będą brać udziału w wyścigu zbrojeń w kosmosie w żadnej formie”. Z jednej strony Amerykanom trudno zachować spokój, zważywszy jak dynamicznie Chiny rozbudowują swój potencjał militarny (z mocnym akcentem na marynarkę wojenną), wzmacniając pozycję na Pacyfiku. Z drugiej jednak strony zeszłoroczny test można traktować jako naturalną konsekwencję dynamicznego rozwoju chińskiego, czwartego co do wielkości na świecie, programu kosmicznego. Od lat 70. Chiny wysłały na orbitę już ponad 100 urządzeń, w ciągu najbliższych 10 lat planują wyniesienie niemal 40 kolejnych, zbudowały największy na świecie park przemysłowy do produkcji mikrosatelitów, w 2003 r. granice kosmosu osiągnęli pierwsi tajkonauci (od chińskiego taikong – przestrzeń kosmiczna), wokół Księżyca krąży (nadając patriotyczne pieśni) bezzałogowa sonda
Chang’e 1, trwa budowa drugiego kosmodromu. Pozbawieni możliwości współpracy z kluczowymi amerykańskimi specjalistami (mocą zakazu Waszyngtonu) Chińczycy od lat realizują projekty z krajami UE, Brazylią, Kanadą i Rosją.

Wydaje się też, że ktokolwiek wydał decyzję o zestrzeleniu Feng Yun 1C, nie był świadomy bałaganu, jaki spowoduje na orbicie – twierdzi Gregory Kulacki z organizacji Union of Concerned Scientists (promującej m.in. pokojowe zastosowania nauki), który od kilkunastu lat organizuje spotkania naukowców chińskich i amerykańskich, zajmujących się m.in. modelowaniem zachowania się szczątków krążących po orbicie.

Amerykańskie kosmiczne jastrzębie (zwolennicy zbrojeń w kosmosie) uważają jednak, że chiński test był demonstracją siły przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie, wystawą Expo w Szanghaju, a przede wszystkim przed wyborami na Tajwanie. Generał Michael Moseley, szef sztabu amerykańskich sił powietrznych, porównał chiński test do wystrzelenia Sputnika przez Rosję w 1957 r., co współgra z tezą Donalda Rumsfelda z 2001 r., że „jeśli Stany Zjednoczone chcą uniknąć kosmicznego Pearl Harbor, muszą poważnie rozważyć niebezpieczeństwo ataku na amerykańskie systemy satelitarne”.

Amerykanie odpalili własną racę. 21 lutego 2008 r. ich pocisk rakietowy roztrzaskał na 80 kawałków niesprawnego satelitę USA-193 (którego zadania na orbicie utajniono), znajdującego się na wysokości 250 km. W reakcji na test kosmiczne gołębie pisały, że był on równie bezowocny z naukowego i militarnego punktu widzenia co test chiński, ale porównywalny, jeśli chodzi o koszt polityczny.

Być może test przeprowadzono, dysponując wątpliwymi przesłankami – sugerują Gregory Kulacki oraz Jeffrey G. Lewis z New America Foundation (ponadpartyjnego waszyngtońskiego think tanku, dążącego m.in. do ograniczenia zapasów i roli broni jądrowej). Jako przykład podają przedstawiane przed kilku laty Kongresowi raporty Pentagonu, które zawierały treści zaczerpnięte z chińskich tabloidów oraz blogów. Jak w grze w głuchy telefon – pisze Kulacki – amerykańscy autorzy raportu cytowali zamieszczone w prasie nieoficjalne wypowiedzi chińskiego oficera niskiej rangi, który z kolei cytował swobodnie dostępne w Internecie informacje na temat systemu obronnego USA. W efekcie zinterpretowali amerykańskie oceny słabych punktów owego systemu jako wnioski chińskiego wywiadu. Kulacki przekonuje, że dopóki Amerykanie nie zatrudnią w ministerstwie obrony kompetentnych tłumaczy i nie nabędą podstawowej wiedzy o różnicach kulturowych, dopóty „twórcy doktryny USA powinni być świadomi, że część ocen możliwości i intencji
militarnych Chin może, dosłownie, przepaść w tłumaczeniu”.

Rozwiązanie? Idealne – międzynarodowy zakaz rozmieszczania broni na orbicie okołoziemskiej, podobny np. do traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (technologią służącą do strącania obiektów na niskiej orbicie Ziemi dysponuje być może kilkanaście krajów). Prawdopodobieństwo uchwalenia i przestrzegania? Bliskie zeru. Podobnie jak możliwość egzekwowania postanowień. Naruszenia traktatu trudno odkryć m.in. dlatego, że urządzenia cywilne mogą pełnić funkcje militarne, a elementy systemu antysatelitarnego mogą stanowić część innego układu, np. tarczy antyrakietowej. Sensownym rozwiązaniem wydaje się kodeks dobrego zachowania w kosmosie, podobny do tego, który od 1972 r. obowiązuje marynarki USA i Rosji na morzach i oceanach. Składa się z kilku prostych wskazówek mówiących, jak unikać kolizji i jak postępować w dwuznacznych sytuacjach. Podobne układy zawarło (już z dobrym efektem) ponad 30 innych państw. To realna szansa, by satelity nie zaczęły spadać z nieba jak ulęgałki, a telefony i telewizory nagle nie
zamilkły.

Oczywiście niewykluczone, że USA i Chiny rozgrywają bardziej wyrafinowaną grę, w której zestrzelenie dwóch bezużytecznych satelitów to tylko rodzaj flary mającej zmylić obserwatorów. Być może dociekania tych ostatnich przypominają wysiłki bohatera dowcipu, który szukał zgubionych nocą kluczy pod latarnią, bo gdzie indziej było za ciemno. Strateg chiński Sun Tzu (544–496 r. p.n.e.) przekonywał przecież w swojej „Sztuce wojny”, że opiera się ona na zwodzeniu przeciwnika.

Karol Jałochowski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)