Białoruś, ziemniaki i władza totalna. Jak Łukaszenka próbuje rozwiązać kryzys?
Ziemniak – w Europie Środkowo-Wschodniej to warzywo-symbol. W Polsce traktowany z sentymentem, na Litwie – z dumą, a na Białorusi… z przerażeniem?
Najnowsze doniesienia zza wschodniej granicy każą zastanowić się, co tak naprawdę dzieje się w kraju rządzonym twardą ręką Alaksandra Łukaszenki. I czy problem braku ziemniaków to tylko kwestia logistyki, czy może symptom głębszego polityczno-społecznego rozkładu.
Kryzys na talerzu i w systemie
Kiedy głowa państwa mówi: "Plan został ustalony. Nawet jeśli masz umrzeć, zrealizuj go", a chwilę później grozi, że za brak organizacji w rolnictwie "trzeba już nie tylko uszy, ale i głowy odrywać" – to nie brzmi jak rutynowe zarządzanie kryzysem żywnościowym. To brzmi jak desperacja autorytarnego przywódcy, który zamiast systemowych rozwiązań woli groźby, represje i mobilizację... milicji.
Zamiast diagnozy przyczyn – czyli m.in. narzucania sztucznie niskich cen ziemniaków, co skutecznie zniechęca rolników do ich uprawy – mamy kampanię "odgórnego terroru". Zamiast wsparcia dla upadającego sektora rolnego – mamy wezwanie do "wojskowego trybu realizacji zadań".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sikorski premierem? "Jego egocentryzm jest trudny do wytrzymania"
Ziemniak jako wskaźnik autorytaryzmu
Można się uśmiechnąć, słysząc, że kryzys ziemniaczany wywołał państwową ofensywę. Ale ten uśmiech szybko znika, gdy spojrzymy głębiej. Łukaszenka nie tylko nie radzi sobie z zarządzaniem gospodarką – on jeszcze pogłębia problemy, traktując państwo jak koszar, a obywateli jak żołnierzy. Kiedy brakuje specjalistów, sprzętu i części zamiennych – odpowiedzią są kontrole, represje i strach. System autorytarny zawsze sięga po kij, gdy marchewki brakuje.
Nie sposób też nie zauważyć, że "dokręcanie śruby" to nie tylko reakcja na deficyt warzyw. To konsekwentna polityka utrzymywania społeczeństwa w stanie mobilizacji, napięcia i poczucia winy. Łukaszenka zdaje się realizować logikę: "Skoro kraj nie działa – to ludzie są winni". A winnych trzeba karać.
Rosyjski cień i gra pozorów
W tle tego wszystkiego unosi się widmo Rosji. Białoruś – formalnie niezależna – od lat znajduje się na orbicie Kremla, a Łukaszenka lawiruje pomiędzy lojalnością wobec Moskwy a próbami zachowania własnej pozycji. Kryzys żywnościowy staje się tu również wygodnym narzędziem do konsolidacji władzy i demonstrowania "siły" – zarówno wewnątrz kraju, jak i na użytek rosyjskich sojuszników.
Retoryka "wojskowego rozwiązania" to przecież nie przypadek – to echo języka Putina, to flirt z ideą mobilizacji narodu w służbie władzy, a nie w interesie obywateli. Problem w tym, że ten flirt z autorytaryzmem coraz częściej kończy się politycznym i społecznym kacem – głodem, frustracją i migracją.
Społeczeństwo pod presją
Wydarzenia ostatnich dni pokazują też, że Białoruś nie wróci do "normalności" tylko dlatego, że przestaną mówić o niej światowe media. Ludzie wciąż żyją tam w strachu – teraz już nie tylko przed milicją i KGB, ale też przed… brakiem jedzenia. Braki w sklepach, represje wobec handlowców, absurdalne przepisy i państwowa niekompetencja – to wszystko powoduje, że społeczne napięcie rośnie. Nawet najbardziej lojalni aparatczycy nie są w stanie udawać, że państwowe gospodarstwa rolne funkcjonują prawidłowo. Bo nie funkcjonują.
Ziemniaki to tylko początek
Brak ziemniaków to nie tylko problem rolników. To sygnał ostrzegawczy dla całego społeczeństwa. Kiedy państwo nie potrafi zapewnić podstawowego bezpieczeństwa żywnościowego, a odpowiedzią na to są kary, kontrole i groźby – to znaczy, że system się kruszy.
I nawet jeśli dziś to tylko ziemniaki – jutro może zabraknąć chleba. A potem nadziei.
Źródła: Wiadomości Gazeta, Fakt, Onet