Beata Szydło z Brzeszcz. To tu były początki jej kariery
Z jedenastu tysięcy absolwentów liceum ogólnokształcącego imieniem księdza Konarskiego w Oświęcimiu, zdjęcia najważniejszych wiszą na roletach przy schodach wejściowych do szkoły. Są wśród nich profesorowie, prawnicy, lekarze, sportowcy, posłowie, a nawet aktorzy. Ale w stuletniej historii szkoły tylko do jednej absolwentki dyrekcja napisała w liście, że ze wzruszeniem przyjmuje jej awans. Do Beaty Szydło.
25.11.2015 | aktual.: 25.11.2015 09:04
"Pani nominacja to dla społeczności liceum ogromne wyróżnienie" - pisała dyrektor Jolanta Bąk, dodając, że wraz z tą nominacją, nauczyciele i pracownicy z "Konara" zdobywają realny wpływ na losy Polski i świata.
- Czujemy się zaszczyceni - powtarza teraz dyrektor Bąk dziennikarzom, pielgrzymującym do jej liceum. - Niewiele szkół w Polsce może się pochwalić tym, że wykształciła u siebie premiera - podkreśla.
Dyrektor prowadzi mnie na ostatnie piętro budynku, do szkolnej izby pamięci. Izba pełna jest zdjęć absolwentów. Beaty Kusińskiej (później Szydło) tam nie ma. Zostały po niej tylko arkusze ocen, ale nie można ich oglądać. Są tajne...
Trzeba więc wierzyć Jolancie Bąk, która mówi, że pani premier miała dużo piątek i miała status prymuski.
- Beata była bardzo dobrą uczennicą - potwierdza jej wychowawca Antoni Stańczyk (uczył ją łaciny i francuskiego). - Zawsze solidna. Nie zawodziła. Była sobą, nikogo nie udawała, mówiła, co myśli - dodaje. Czy już wtedy interesowała się polityką? - To był przełom lat 70. i 80., czas "Solidarności" i stanu wojennego. Polityki w szkole nie było - zapewnia były wychowawca.
Ksiądz Kazimierz Sowa, też absolwent "Konara", zaangażowany w uczniowską opozycję, potwierdza, że w klasie Beaty opozycyjnej atmosfery nie było. - Kiedy na parę dni przed 1 maja 1982 zwinięto nas ze szkoły z paroma kumplami, to z jej klasy nikt się specjalnie nie wychylił. Może dlatego, że szykowali się do matur - mówi.
Kusińska zdaje maturę w 1982 i jesienią wyjeżdża na studia etnograficzne do Krakowa. W rodzinne strony wraca dopiero w latach 90., ale już jako Beata Szydło, żona Edwarda, którego poznała na uczelni.
Wyszło ... z worka
"Mała miejscowość Brzeszcze to moje miasto, które nauczyło mnie jak ważne jest, by słuchać ludzi, by wzajemnie sobie pomagać" - mówiła w expose Beata Szydło.
Jedenastotysięczne Brzeszcze w Małopolsce leżą przy przelotowej drodze między Pszczyną, a Oświęcimiem. Jest tam hotel Babel w kolorze turkusowym, bar "Górnik", kilka familoków i górujący nad okolicą szyb miejscowej kopalni, w której pracowali dziad i ojciec Szydło. Miasteczko jest znane z kościoła świętego Urbana i jednej z najstarszych w regionie podstawówek, którą obecna premier ukończyła w 1978 r.
Do miasteczka wróciła po 19 latach po wygraniu konkursu na stanowisko dyrektora Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Brzeszczach.
- Niewielkim stosunkiem głosów - podkreśla jeden z samorządowców. - Bardzo dobrze zajmowała się folklorem, współdziałając z wiejskimi ośrodkami kół gospodyń wiejskich - dodaje.
Rok później zawiązuje się Brzeszczach koalicja samorządowa dwóch komitetów niepartyjnych, które wygrały lokalne wybory - Wspólnoty Samorządowej i Bloku Bezpartyjnych. Radni wybierają burmistrzem 36-letnią Beatę Szydło ze Wspólnoty Samorządowej, osobę bez doświadczenia samorządowego, ale przebojową. Jej konkurentowi - nauczycielowi Józefowi Stolarczykowi - powierzają stanowisko szefa rady miejskiej. To on cztery lata później w bezpośrednich wyborach burmistrza będzie jej głównym konkurentem. Szydło wygra je zdecydowanie w drugiej turze, bo ma za sobą sukcesy - zbudowany basen, rondo, kanalizację. Ale też ma odwagę. Jako jedna z pierwszych w regionie, chce sprywatyzować gminną służbę zdrowia. Dziś PiS, którego jest wiceprezesem, krytykuje ostro pomysły komercjalizacji służby zdrowia.
W lokalnych "Odgłosach" pani burmistrz ma własną rubrykę "Wyszło ... z worka", w której co miesiąc pisze felieton. W tekstach tych krytykuje partie i partyjniactwo, próbujące ogrywać apartyjnych samorządowców w radach gmin i miast. Szydło wierzy w Polskę samorządną, a nie partyjną.
"Upartyjnienie wyborów samorządowych było od początku złem. Samorządy są tą strukturą, która jeszcze broni się przed nieprawościami i opiera się temu, co w naszym życiu politycznym staje się normą, czyli politycznym kabotyństwem" - pisze w swoich felietonach.
Na pytanie o ambicje polityczne burmistrz Szydło odpowiada zdecydowanie: "Nie jestem politykiem i nie chcę uprawiać polityki. Uważam, że w samorządach powinno być jej jak najmniej. Wolałabym bardziej uważać się za menedżera, a nie polityka". Na dwa lata przed swoją pierwszą kampanią parlamentarną przekonuje lokalnych dziennikarzy: "Co do planów, to mogę zapewnić, że do Sejmu się nie wybieram".
Co więc się stało w 2005 roku, że Szydło zmieniła zdanie? - Koniunkturalna potrzeba sięgnięcia po władzę - tłumaczy jej kolega radny z Brzeszcz. - Najpierw próbowała w Platformie, a jak tam nie wyszło to poszła do PiS - dodaje.
Droga do PiS
Droga Beaty Szydło do partii Jarosława Kaczyńskiego jest kręta i długa. Jeszcze w 2002 roku startuje jako burmistrz Brzeszcz do małopolskiego sejmiku wojewódzkiego z list Wspólnoty Małopolskiej. To reprezentacja lokalnych samorządowców, którzy odcinają się od partyjnych powiązań. Szydło jest jedną z sześciu osób, które zdobywają mandat. Wspólnota staje się, obok PiS i Platformy, najważniejszym ugrupowaniem w małopolskim samorządzie wojewódzkim. Szydło mogłaby odgrywać tam ważną rolę, ale rezygnuje z mandatu radnej wojewódzkiej i wybiera burmistrzowanie w Brzeszczach.
W 2004 burmistrz Szydło zmienia zdanie w sprawie "politycznego kabotyństwa" i razem z grupą samorządowców powiatu oświęcimskiego próbuje zapisać się do Platformy Obywatelskiej. Dlaczego do PO? Może dlatego, że jej mąż Edward, jest od lat działaczem Stronnictwa Konserwatywno-Liberalnego, a środowisko to jest jednym z założycieli PO. Sprawa przyjęcia Beaty do Platformy przeciąga się nadspodziewanie długo. Wtedy pojawia się oferta z PiS, by wystartowała z ich list w wyborach parlamentarnych 2005.
Dlaczego Platforma zwlekała z przyjęciem Szydło? Marek Sowa, wywodzący się z powiatu oświęcimskiego marszałek Małopolski, uważa, że lokalni działacze obawiali się jej i jej środowiska, które mogło zdominować PO, wykaszając innych działaczy.
W 2005 roku Szydło po raz pierwszy zdobywa mandat poselski, uzyskując najlepszy wynik w okręgu chrzanowskim (ponad 14 tys. głosów). Jest posłem tła, niezauważalna, nie ma w niej ideologicznego żaru. Skupia się na pracy w terenie. Z dwoma lokalnymi posłami - Stanisławem Rydzoniem z SLD i Januszem z Chwierutem z PO tworzą coś na wzór triumwiratu, walczącego o lokalne sprawy powiatu oświęcimskiego. - Spotykaliśmy się w kościołach, na rozmowach z biskupami, na Barbórkach w Brzeszczach, w strażach pożarnych i mieliśmy do siebie takie zaufanie, że reprezentowaliśmy siebie nawzajem - wspomina Stanisław Rydzoń. Tylko, że współpraca między Chwierutem a Szydło trwała bardzo krótko, do czasu, aż PO i PiS nie skoczyły sobie do gardeł.
Co tydzień poseł Szydło była w Krakowie, gdzie na konferencjach prasowych posłów PiS tłumaczyła zawiłe problemy infrastruktury.
- Była największym nudziarzem z nich wszystkich - wspomina jeden z krakowskich dziennikarzy. - Mówiła nieciekawie, monotonnym głosem, bez błysku. Zasypialiśmy z nudów na jej wystąpieniach - dodaje.
W tym początkowym okresie stoi przy niej poseł Andrzej Adamczyk (któremu teraz zaproponowała stanowisko ministra infrastruktury i budownictwa w swoim rządzie). Wspiera ją, pomaga, wyciąga za uszy. To on wydzwania do krakowskich dziennikarzy i namawia, by przyszli na kolejną konferencję, zapewniając, że teraz Beata ma coś ciekawego do przekazania.
- Beata przy PiS radykalizuje się - mówi Marek Sowa. - Wcześniej miała bardziej liberalne poglądy - ocenia.
Jest przy tym pracowita. Niekonfliktowa. Pnie się powoli w górę w partyjnej hierarchii, przesuwając się z ostatnich rzędów sali posiedzeń Sejmu w dół. Po katastrofie smoleńskiej staje się głównym ekspertem ekonomicznym PiS, a zaraz potem - szefem PiS w Małopolsce i wiceszefem ogólnopolskich struktur.
Jest posłem milczącym, unikającym starć, raczej merytorycznym, niż politycznym, ale zyskującym coraz większe zaufanie prezesa. O tym zaufaniu Kaczyńskiego świadczy ubiegłoroczna nominacja na skarbnika partii i zastąpienie wieloletniego kasjera PiS - Stanisława Kostrzewskiego. Ale dopiero otwarcie przez Szydło konwencji prezydenckiej Andrzeja Dudy, zamiast prezesa Jarosława Kaczyńskiego, zwróciło na nią uwagę wszystkich. Po wyborczym sukcesie Dudy, PiS poszedł jeszcze dalej. Partia zrobiła z niej swoją wizytówkę, chowając głęboko prezesa Kaczyńskiego. Od tej pory była murowanym kandydatem na premiera.
W Przecieszynie
W Przecieszynie jej rosnące wpływy sąsiedzi poznali po czarnej limuzynie, którą przyjeżdżała na weekend do domu. Stała się najbardziej znaną ze wszystkich 1200 mieszkańców wioski. I nikomu w ciągu ostatnich sześciu wieków istnienia Przecieszyna nie udało się zajść tak wysoko. Dlatego pod dom Szydłów, na końcu wsi, do którego prowadzi pozbawiona asfaltu, polna droga, ciągną od kilku dni pielgrzymki reporterów. Trwają też pod remizą polowania na wypowiedzi jej sąsiadów.
Miejscowi reagują na tę inwazję ze spokojem, opędzając się od dziennikarzy z podobnym spokojem, jak na pobliskim pastwisku krowy od much. Powtarzają wszystkim to samo: że Beatka była zawsze bardzo grzeczna, dobrze się uczyła i nawet, gdy poszła w górę, to o nikim nie zapomniała. Zawsze się ukłoni, zatrzyma na krótką rozmowę i nie zadziera nosa. Tak samo jak jej dwaj synowie: młodszy - Błażej, który studiuje medycynę, i starszy - Tymoteusz, który jest klerykiem.
- W tej telewizji była taka cichutka, skromniutka, taka "boroczusia". I nagle z takiej wiochy trafiła tak bardzo wysoko - cieszy się pani Emilia. I tylko jedno ją martwi: "żeby tam w Warszawie krzywdy jej nie zrobili, żeby jej nie zadeptali".
Co jeszcze mówią o Beatce w Przecieszynie?
- Że to jest Kaczyńskiego premierka, i że to nie ona rządzi, ale Kaczyński - mówi Mieczysław Andruszczyk, emerytowany górnik i hodowca gołębi, który co niedzielę spotykał panią poseł na mszy w miejscowym kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej (siedział zawsze trzy rzędy za nią). I teraz trochę się martwi, bo premier pracy w Warszawie ma dużo i może nie znaleźć czasu na przyjazd do Przecieszyna.
Zapytała o to ostatnio wprost Edwarda Szydło pani Emilia. Czy to prawda, że będą teraz mieszkać w rządowej willi w stolicy? Edward, który jest w Oświęcimiu dyrektorem w szkole zarządzania i handlu, odpowiedział, że on się nigdzie stąd nie ruszy. - A żona, jak kocha, to będzie tu przyjeżdżała - odpowiedział.
Cezary Łazarewicz