Bartoszewski: "Solidarność to kontynuacja ruchów wolnościowych"
Oficer Armii Krajowej, więzień Oświęcimia,
uczestnik Powstania Warszawskiego i b. minister spraw
zagranicznych Władysław Bartoszewski powiedział w rozmowie z PAP,
że w "Solidarności" widział kontynuację licznych ruchów
wolnościowych, w których od lat chłopięcych uczestniczył.
Podkreślił, że do dziś nie ma żadnych wątpliwości, iż w 1980 roku
opowiedział się po właściwej stronie.
18.08.2005 | aktual.: 18.08.2005 16:56
Agata Jabłońska: Sierpień 1980 rozpoczął się de facto już w lipcu - od strajków w Lublinie i Świdniku. Był pan wtedy pracownikiem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego...
Władysław Bartoszewski: W lipcu 1980 roku byłem w Warszawie - skończył się już rok akademicki - ale - z wielkim zainteresowaniem - obserwowałem to, co dochodziło z Lublina. Na KUL-u miałem do czynienia z opozycją studencką; wśród moich studentów historii byli m.in. Bogdan Borusewicz, obecny wiceprezes IPN Janusz Krupski czy poseł PiS Marian Piłka. Zelektryzowały mnie jednak wiadomości o początkach sierpniowych wydarzeń w gdańskiej stoczni.
Jak doszło do podpisania przez pana tzw. Listu 64, w którym intelektualiści, tuż po rozpoczęciu strajku w Gdańsku, wyrazili swoje poparcie dla strajkujących?
- Nie pamiętam, od kogo, ale od któregoś z kolegów z Towarzystwa Kursów Naukowych dowiedziałem się, że jest zamiar wyjazdu do Gdańska delegacji z Bronisławem Geremkiem i Tadeuszem Mazowieckim na czele. Kolega ten przyszedł do mnie z gotową częściowo listą podpisów pod listem. Bez wahania go podpisałem. Ponieważ podpisy uszeregowano potem alfabetycznie, moje nazwisko znalazło się na pierwszym miejscu, co robiło wrażenie, że byłem jednym z ważnych sygnatariuszy, a byli na tej liście ważniejsi ode mnie.
Geremek i Mazowiecki zawieźli list strajkującym. Pan nie chciał jechać do Gdańska?
- Pod Listem 64 podpisało się de facto dużo więcej ludzi, jednak wydarzenia biegły tak szybko, że trzeba go było zawieźć i na miejscu działać dalej. Koledzy, którzy pojechali na Wybrzeże (Mazowiecki i Geremek - PAP) byli firmą i gwarancją samą w sobie. Byłem pewien, że zrobią, co do nich należy i co jest możliwe.
Co skłoniło pana do udzielenia poparcia "Solidarności"?
- Formalnie byłem wtedy dziennikarzem krakowskiego "Tygodnika Powszechnego" pracującym w Warszawie, sekretarzem polskiego PEN Clubu, współzałożycielem Towarzystwa Kursów Naukowych, wykładowcą Uniwersytetu Latającego. Miałem też za sobą doświadczenie 6,5 roku w więzieniach komunistycznych, byłem starym akowcem i niepodległościowcem. To wszystko motywowało mnie do zaangażowania się w poparcie dla strajkujących, a kolegów utwierdzało w poczuciu, że moja "firma" dla pewnej części ludzi będzie wiarygodna.
To że znalazłem się wśród ludzi popierających "S", dawać mogło gwarancję, że nie jest to żaden układ partyjny, jakiejś grupy politycznej, ale ludzi, którzy z powodów ideowych popierają wszelkie działania samorządne i wolnościowe różnych grup zawodowych, w różnych miejscach Polski.
Od początku nie było we mnie żadnego wahania, że jestem we właściwym towarzystwie i we właściwej sprawie. Do dziś nie mam żadnych wątpliwości. Po podpisaniu porozumień sierpniowych wyjechałem na urlop.
Po powrocie zapisał się pan do "Solidarności"...
- Byłem wtedy bardzo ruchliwym i energicznym człowiekiem, wykorzystywałem to i mój prestiż do umacniania "Solidarności", wygłaszając m.in. wykłady i odczyty na jej temat. Moja sytuacja był nietypowa, ponieważ zatrudniony byłem na KUL-u - czyli w regionie środkowo-wschodnim - mieszkałem jednak w Warszawie. Faktycznie współdziałałem z Regionem Mazowsze, nie będąc formalnie tu przypisany.
Ponieważ w swoim środowisku byłem człowiekiem względnie znanym, otrzymywałem różnego typu zlecenia bezpośrednio od Lecha Wałęsy. W listopadzie otrzymałem od niego krótki list, w którym powierzył mi rolę organizatora Komitetu Więzionych za Przekonania przy "S". Z adwokatami Jackiem Taylorem i nieżyjącym Władysławem Siłą-Nowickim opracowaliśmy deklarację i regulamin działania komitetu. To była moja najważniejsza formalna funkcja w "S".
Co szczególnie utkwiło panu w pamięci z czasu początków "Solidarności"? Jakie wydarzenie jest dla pana symbolem tamtego okresu?
- Rocznica Powstania Warszawskiego w 1981 roku była pierwszą obchodzoną w warunkach pewnej wolności i osłabienia czujności cenzury. W wielu częściach Polski zrozumiano znaczenie i możliwość wykorzystania tej rocznicy narodowej.
Zwrócił się do mnie wtedy nieznany mi bliżej przewodniczący Regionu Mazowsze "S" Zbigniew Bujak. Zaproponował opracowanie tekstu na temat powstania w formie odezwy, apelu, który byłby wydany w postaci ulotki "Solidarności". Wykonałem to zadanie jako akowski, opozycyjny wobec komunizmu historyk - wtedy nie było wielu ludzi, którzy zajmowali się historią najnowszą i byli "czyści".
Ulotka ta była kolportowana w przeddzień uroczystości przed wszystkimi kościołami warszawskimi oraz w Krakowie i we Wrocławiu. Miało to dla mnie ogromne znaczenie moralne - dla człowieka, który wtedy dochodził 60 lat i nigdy nie składał broni w działaniach na rzecz prawdy historycznej. To wydarzenie wiąże mnie emocjonalnie z okresem tworzenia się struktur "Solidarności".
Gdy wybuchł stan wojenny, był pan jednym z pierwszych internowanych. Był pan także jednym z pierwszych zwolnionych z internowania. Jak do tego doszło?
- W grudniu 1981 roku brałem udział w Kongresie Kultury Polskiej. Pomyślnie doczekałem nocy z 12 na 13 grudnia. Piętnaście minut przed północą zostałem zabrany z domu i zawieziony do Białołęki. Po dwóch dniach znalazłem się w ośrodku internowania w Jaworzu na Pojezierzu Drawskim, w tej pierwszej grupie internowanych był także m.in. Andrzej Kijowski, Andrzej Szczypiorski, Jacek Bocheński, Aleksander Małachowski, Anka Kowalska, Halina Mikołajska. My zainaugurowaliśmy ten ośrodek. Po kilku dniach przywieziono tam także m.in. Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Jerzego Holzera, Stefana Niesiołowskiego. W sumie było nas ok. 60. Dowieziono też z czasem Andrzeja Celińskiego i Bronisława Komorowskiego.
Internowanym pozwolono na pewną samorządność, dokonali wyboru przewodniczącego tego samorządu, którym jednomyślnie ja zostałem. Z internowania zwolniono mnie stosunkowo wcześnie, bo w kwietniu 1982 roku. Stało się to w wyniku bardzo silnej akcji prowadzonej w Niemczech, USA i w Izraelu. Dowiedziałem się o tym z akt IPN. W Niemczech mnie i Mazowieckiego uznawano za symbol niezgodnego z prawami człowieka ucisku, byliśmy wtedy znani tam "z budowania mostów" z Niemcami. Międzynarodowe organizacje żydowskie apelowały o wolność dla Bartoszewskiego - Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata (odznaczony tym tytułem w 1963 roku-PAP).
W dwa miesiące po zwolnieniu z internowania wyjechał pan z Polski. Dlaczego? Czy podczas pobytu w Niemczech interesował się pan tym, co dzieje się z "Solidarnością"?
- W 1982 roku otrzymałem propozycję rocznego wyjazdu do Niemiec i postanowiłem z niej skorzystać. Złożyłem podanie i - o dziwo - w ciągu kilku dni otrzymałem zgodę ponieważ chcieli się mnie pozbyć. Przez cały czas pobytu - potrwało to 7 lat - reprezentowałem w Niemczech sprawy "Solidarności". Nawiązałem "nielegalny kontakt" z Geremkiem i Mazowieckim i publicznie mówiłem o "S". Byłem wszędzie przyjmowany - poznałem przewodniczących parlamentu, posłów ministrów, biskupów, jako osoba "autoryzowana" przez "Solidarność".
Gdy na przełomie lat 1988/89 zaczęły się bardziej zdecydowane ruchy, dające nadzieję na zmiany, zacząłem w prasie niemieckiej komentować to, co dzieje się w Polsce. Ogłosiłem 13 dużych artykułów na ten temat w jednym z czołowych dzienników niemieckich - w "Die Welt".
Wcześniej, korzystając z okazji otrzymania w 1986 roku Nagrody Pokojowej Księgarstwa Niemieckiego, wygłosiłem mowę zatytułowaną "Nie ma pokoju bez wolności". Stała się ona bardzo znane w Niemczech. W Polsce moje wystąpienie miało być wydrukowane w "Tygodniku Powszechnym", skonfiskowano je jednak łącznie z tytułem. Obecność Polaka z "Solidarności" była zatem widoczna w Niemczech.
Dlaczego tak aktywnie "lobbował" pan wtedy na rzecz "Solidarności"? Mógł pan przecież wieść w Niemczech spokojny żywot jako "visiting professor"?
- Moje zaangażowanie w "Solidarność" wynikało z prawdziwego do niej przekonania. W "S" widziałem kontynuacje tych licznych ruchów wolnościowych, w których od chłopca uczestniczyłem. W 1939 roku, będąc maturzystą, zostałem "wkręcony" w wydarzenia historyczne, które dotknęły Polskę. Podobnie zresztą potoczyły się losy b. marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego. Zdał maturę rok po mnie, obaj byliśmy więźniami komunizmu. Dla mnie ja i Chrzanowski to solidarny model - ludzi, których wiążą cele nadrzędne, ważniejsze od szczegółowych poglądów.
Te mogą być różne. Należy pamiętać jednak, gdzie była "Solidarność" i kto był przeciw. Przeciw był obóz, który chciał nas utrzymać w zniewoleniu. Ci, którzy wywodzą się z tradycji tego obozu, nie są i nigdy nie będą moimi sojusznikami.
Jak z perspektywy 25 lat ocenia pan "Solidarność"?
- "Solidarność" była dynamiczna. Na początku chodziło o prawa społeczne, pracownicze. Przyszła jednak świadomość, że nie ma praw wybiorczych: albo ludzie są wolni, albo nie.
"S" uruchomiła lawinę, sama swymi korzeniami sięgając początkom pontyfikatu Jana Pawła II. To był proces myślowy i duchowy - trzeba było wypełnić hasło, które wypowiedział papież Jan Paweł II w 1979 roku - "Nie lękajcie się!". To był pierwszy człowiek, który po 1945 roku powiedział to Polakom. Dla mnie tego, że krakowski arcybiskup został papieżem, nie da się porównać z żadnym innym zdarzeniem w moim 83-letnim życiem. Takiego "newsa" w swoim życiu nie przeżyłem i już nie przeżyje.
Czyli, według pana, do wybuchu sierpniowych strajków, które doprowadziły do powstania "Solidarności", przyczynił się wybór na Stolicę Piotrową papieża Polaka?
- Przecież nie było jeszcze żadnego Gorbaczowa (Michaił, b. sekretarz generalny KC KPZR, inicjator "pieriestrojki" - PAP), rozszerzania Unii Europejskiej, kiedy w 1982 roku w Santiago de Compostella Karol Wojtyła z Wadowic powiedział, że Europa jest jednością, ma dwa płuca i oddychać musi dwoma płucami.
To były rzeczy, które nas uskrzydlały, niosły nas. Przeciętny pracownik, robotnik czy pielęgniarka nie byłby w stanie tak wyartykułować tego, co mu w duszy gra. Za takich ludzi mówił wysoki, powszechnie uznawany autorytet.
Papież mówił w kategoriach ogólnych. To, on do obiegu moralnego Kościoła wprowadził pojęcie "solidarności" - jako więzi między ludźmi. To słowo nie było używane w Kościele w homiliach, naukach do czasu Jana Pawła II. Nagle zaczęło być używane jako ważna forma codziennej interpretacji chrześcijaństwa. Treści wynikające z polskiego doświadczenia papież wprowadził do obiegu światowego.
Jak ocenia pan spory wśród b. działaczy "Solidarności"? Dlaczego masowy, liczący w 1980 roku 10 mln członków związek, dziś skupia 800 tys. osób?
- "Solidarność" nie jest tym, czym kiedyś była. Nie może być, nie po to powstał ten ruch, żeby był monopol. Przeciwnie. Do moich przeciwników politycznych, ludzi z dawnego obozu komunistycznego mówię: "Ja ryzykowałem stale, abyście wy mogli, na równi z innymi, głosić obce mi poglądy". Najważniejsze jest to, że Polska jest krajem niepodległym. Polacy mają wolność podejmowania decyzji - również głupich.