W sporach "cywilizacyjnych" polska - i nie tylko - prawica czuje się jak ryba w wodzie. Po biskupach z samych szczytów hierarchii, lokalnych proboszczach z najbardziej prowincjonalnych parafii, komentatorach "poświęconych" portali i pokaźnej rzeszy posłów nie tylko PiS (patrz głosowanie w sprawie całkowitego zakazu aborcji)
, przypomniał nam o tym aniołek Prezesa: "Od ponad dwóch tygodni żyjemy w państwie, u którego steru lada dzień zasiądą homoseksualiści, transwestyci, aborcjoniści i ludzie oddający naszą suwerenność w ręce państw ościennych". Coś nowego? Oczywiście poza kuriozalną hierarchią problemów, zgodnie z którą homoseksualizm jest gorszy od zdrady stanu?
A i owszem - "cywilizacyjny" wróg prawicy, ich "barbarzyńcy" nie dobijają się już do wrót twierdzy, ale zajęli kilka komnat najwyższego zamku. I z punktu widzenia "cywilizacyjnej" lewicy należy się z tego cieszyć. Zwolennicy wolności obyczajowej, równego traktowania ludzi bez względu na wyznanie, płeć czy orientację nie tylko straszą już po nocach Tomasza Terlikowskiego z biskupem Budzikiem, ale są w stanie wprost zmieniać prawo. Wiele lat pracy środowisk feministycznych, ruchów LGBT i organizacji rządowych broniących praw człowieka zaczęło się w ostatnich latach przekładać na zmiany prawne, od - niedoskonałej, co prawda - ustawy kwotowej począwszy, a na umiarkowanej liberalizacji prawa narkotykowego skończywszy.
Wszystko wskazuje na to, że te zmiany odzwierciedlają - choć w sposób niepełny i zachowawczy - głęboką tendencję światopoglądową polskiego społeczeństwa. Zostawiając na boku kwestię, czy to tendencja "naturalna", czy efekt walki ideologicznej, można stwierdzić, że coraz większa część społeczeństwa skłania się raczej w stronę obyczajowego liberalizmu; najlepszą tego ilustracją są polityczne "mrugnięcia okiem" w kwestii praw mniejszości nawet tak zachowawczej formacji, jak Platforma Obywatelska (patrz: przychylne wypowiedzi przedwyborcze Radka Sikorskiego w sprawie związków partnerskich, a nawet niuansowanie problemu adopcji dzieci przez pary homoseksualne).
Za sprawą Ruchu Janusza Palikota, do pakietu "cywilizacyjnego" doszła dekryminalizacja posiadania miękkich narkotyków. Temat był w debacie publicznej obecny już wcześniej, ale niedawne zmiany prawne argumentowane były w kategoriach polityki społecznej, zdrowotnej i karnej. I tu leży właśnie pies pogrzebany. O ile bowiem tzw. problematykę LGBT można (choć nie trzeba!) sprowadzić do kwestii prawa indywidualnego wyboru stylu życia i tożsamości jednostki, o tyle w przypadku substancji psychoaktywnych grozi to bardzo poważnymi konsekwencjami, np. postawą typu "z własnego wyboru się w to wkopał, to niech teraz sam sobie radzi" (w ten sposób problem narkotyków postrzega np. Janusz Korwin-Mikke).
Za sprawą niektórych celebrytów, ale także happeningów Janusza Palikota (jak pomysł zapalenia marihuany w studiu Moniki Olejnik), problem dekryminalizacji, a nawet legalizacji marihuany, wszedł do mainstreamu debaty nie jako problem polityki społecznej i zdrowia publicznego, ale część liberalnego "pakietu wolnościowego", który prawica z lubością określa mianem "hedonistycznej cywilizacji śmierci". I choć w tę retorykę coraz mniej ludzi gotowych jest uwierzyć, problem pozostaje. Nie można bowiem zapominać, że progresywna i racjonalna - także z punktu widzenia lewicy - polityka narkotykowa, nie polega po prostu na dozwoleniu wszystkiego, wszędzie i każdemu, w imię libertariańskiej koncepcji wolności jednostki. Polega ona raczej na takiej kontroli zjawiska społecznego, które pozwala oddzielić np. rekreacyjne bądź medyczne zastosowanie marihuany od zachowań patologicznych; przygodnych użytkowników od osób uzależnionych, tzn. chorych; substancje psychoaktywne jako relatywnie bezpieczny instrument więziotwórczy
czy terapeutyczny od środka alienacji i dezintegracji człowieka i wspólnoty.
Co to oznacza w praktyce? Udział celebrytów w kampaniach społecznych jest bardzo pożądany - dowodzą tego choćby sukcesy dawnych kampanii pro-choice we Francji i Niemczech, w których znane kobiety ujawniały, że w przeszłości dokonały aborcji; polityka efektownych happeningów również może mieć pozytywny wpływ na opinię publiczną. Warto jednak pamiętać o samej treści przekazu. Liberalizacja prawa narkotykowego, np. dekryminalizacja posiadania niewielkich ilości narkotyków na własny użytek, albo dozwolenie na hodowanie tychże niewielkich ilości - to nie powinna być maczuga estetyczna przeciwko zgrzybiałym moherom, tylko środek do budowy przyzwoitszego społeczeństwa, w którym ani choroba, ani niegroźna rozrywka nie są potępiane i karane.
Być może zamiast promowania idei "drugiej Holandii" jako hedonistycznego wzorca "dobrego życia", przeciwstawionego pszenno-buraczanej Polsce, warto pokazywać przykłady krajów takich, jak Portugalia. Tam dekryminalizacja posiadania określonych ilości substancji zmieniających świadomość po dekadzie przyniosła bardzo dobre efekty - dekryminalizacja w połączeniu z inteligentną polityką profilaktyki i kontroli użytkowników. Przekaz "wypalony joint twojego dziecka nie jest powodem, żeby je zamknąć w więzieniu bądź na przymusowej terapii" z pewnością bardziej trafi do przekonania tzw. przeciętnym obywatelom, niż wizja świętego prawa jednostki do odlotu z tego świata.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski