"Barbarzyńcy" zasiedli w polskim parlamencie
"Cywilizacyjny" wróg prawicy, ich "barbarzyńcy" nie dobijają się już do wrót twierdzy, ale zajęli kilka komnat najwyższego zamku. Zwolennicy wolności obyczajowej, równego traktowania ludzi bez względu na wyznanie, płeć są w stanie wprost zmieniać prawo - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski publicysta "Krytyki politycznej" Michał Sutowski, w ten sposób oceniając wejście Ruchu Palikota do parlamentu.
W sporach "cywilizacyjnych" polska - i nie tylko - prawica czuje się jak ryba w wodzie. Po biskupach z samych szczytów hierarchii, lokalnych proboszczach z najbardziej prowincjonalnych parafii, komentatorach "poświęconych" portali i pokaźnej rzeszy posłów nie tylko PiS (patrz głosowanie w sprawie całkowitego zakazu aborcji)
, przypomniał nam o tym aniołek Prezesa: "Od ponad dwóch tygodni żyjemy w państwie, u którego steru lada dzień zasiądą homoseksualiści, transwestyci, aborcjoniści i ludzie oddający naszą suwerenność w ręce państw ościennych". Coś nowego? Oczywiście poza kuriozalną hierarchią problemów, zgodnie z którą homoseksualizm jest gorszy od zdrady stanu?
A i owszem - "cywilizacyjny" wróg prawicy, ich "barbarzyńcy" nie dobijają się już do wrót twierdzy, ale zajęli kilka komnat najwyższego zamku. I z punktu widzenia "cywilizacyjnej" lewicy należy się z tego cieszyć. Zwolennicy wolności obyczajowej, równego traktowania ludzi bez względu na wyznanie, płeć czy orientację nie tylko straszą już po nocach Tomasza Terlikowskiego z biskupem Budzikiem, ale są w stanie wprost zmieniać prawo. Wiele lat pracy środowisk feministycznych, ruchów LGBT i organizacji rządowych broniących praw człowieka zaczęło się w ostatnich latach przekładać na zmiany prawne, od - niedoskonałej, co prawda - ustawy kwotowej począwszy, a na umiarkowanej liberalizacji prawa narkotykowego skończywszy.
Wszystko wskazuje na to, że te zmiany odzwierciedlają - choć w sposób niepełny i zachowawczy - głęboką tendencję światopoglądową polskiego społeczeństwa. Zostawiając na boku kwestię, czy to tendencja "naturalna", czy efekt walki ideologicznej, można stwierdzić, że coraz większa część społeczeństwa skłania się raczej w stronę obyczajowego liberalizmu; najlepszą tego ilustracją są polityczne "mrugnięcia okiem" w kwestii praw mniejszości nawet tak zachowawczej formacji, jak Platforma Obywatelska (patrz: przychylne wypowiedzi przedwyborcze Radka Sikorskiego w sprawie związków partnerskich, a nawet niuansowanie problemu adopcji dzieci przez pary homoseksualne).
Za sprawą Ruchu Janusza Palikota, do pakietu "cywilizacyjnego" doszła dekryminalizacja posiadania miękkich narkotyków. Temat był w debacie publicznej obecny już wcześniej, ale niedawne zmiany prawne argumentowane były w kategoriach polityki społecznej, zdrowotnej i karnej. I tu leży właśnie pies pogrzebany. O ile bowiem tzw. problematykę LGBT można (choć nie trzeba!) sprowadzić do kwestii prawa indywidualnego wyboru stylu życia i tożsamości jednostki, o tyle w przypadku substancji psychoaktywnych grozi to bardzo poważnymi konsekwencjami, np. postawą typu "z własnego wyboru się w to wkopał, to niech teraz sam sobie radzi" (w ten sposób problem narkotyków postrzega np. Janusz Korwin-Mikke).
Za sprawą niektórych celebrytów, ale także happeningów Janusza Palikota (jak pomysł zapalenia marihuany w studiu Moniki Olejnik), problem dekryminalizacji, a nawet legalizacji marihuany, wszedł do mainstreamu debaty nie jako problem polityki społecznej i zdrowia publicznego, ale część liberalnego "pakietu wolnościowego", który prawica z lubością określa mianem "hedonistycznej cywilizacji śmierci". I choć w tę retorykę coraz mniej ludzi gotowych jest uwierzyć, problem pozostaje. Nie można bowiem zapominać, że progresywna i racjonalna - także z punktu widzenia lewicy - polityka narkotykowa, nie polega po prostu na dozwoleniu wszystkiego, wszędzie i każdemu, w imię libertariańskiej koncepcji wolności jednostki. Polega ona raczej na takiej kontroli zjawiska społecznego, które pozwala oddzielić np. rekreacyjne bądź medyczne zastosowanie marihuany od zachowań patologicznych; przygodnych użytkowników od osób uzależnionych, tzn. chorych; substancje psychoaktywne jako relatywnie bezpieczny instrument więziotwórczy
czy terapeutyczny od środka alienacji i dezintegracji człowieka i wspólnoty.
Co to oznacza w praktyce? Udział celebrytów w kampaniach społecznych jest bardzo pożądany - dowodzą tego choćby sukcesy dawnych kampanii pro-choice we Francji i Niemczech, w których znane kobiety ujawniały, że w przeszłości dokonały aborcji; polityka efektownych happeningów również może mieć pozytywny wpływ na opinię publiczną. Warto jednak pamiętać o samej treści przekazu. Liberalizacja prawa narkotykowego, np. dekryminalizacja posiadania niewielkich ilości narkotyków na własny użytek, albo dozwolenie na hodowanie tychże niewielkich ilości - to nie powinna być maczuga estetyczna przeciwko zgrzybiałym moherom, tylko środek do budowy przyzwoitszego społeczeństwa, w którym ani choroba, ani niegroźna rozrywka nie są potępiane i karane.
Być może zamiast promowania idei "drugiej Holandii" jako hedonistycznego wzorca "dobrego życia", przeciwstawionego pszenno-buraczanej Polsce, warto pokazywać przykłady krajów takich, jak Portugalia. Tam dekryminalizacja posiadania określonych ilości substancji zmieniających świadomość po dekadzie przyniosła bardzo dobre efekty - dekryminalizacja w połączeniu z inteligentną polityką profilaktyki i kontroli użytkowników. Przekaz "wypalony joint twojego dziecka nie jest powodem, żeby je zamknąć w więzieniu bądź na przymusowej terapii" z pewnością bardziej trafi do przekonania tzw. przeciętnym obywatelom, niż wizja świętego prawa jednostki do odlotu z tego świata.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski