Bałtyk we mgle
Jeśli tak dalej pójdzie, za 300 tysięcy lat Warszawa będzie portem bałtyckim.
09.06.2009 | aktual.: 09.06.2009 13:49
To nie są wiadomości z ostatniej chwili – brzmią niezmiennie od kilku dekad. Bałtyk jest systematycznie zatruwany, a życie biologiczne jest w nim zagrożone. Każdy ekspert obudzony w środku nocy wyliczy zanieczyszczenia, źródło tych zagrożeń. Substancje nieorganiczne: związki fosforu, azotu, siarki i węgla pochodzą z przemysłu, rolnictwa, miast, ruchu drogowego. Związki organiczne, węglowodory – głównie z pestycydów rolniczych i z przemysłu papierniczego. Oleje – z przemysłu, miast i statków. Metale ciężkie ze ścieków, gazów samochodowych i emisji z fabrycznych kominów. Niebezpieczne ładunki, wycieki z tankowców ropy i chemikaliów. 40 tys. ton amunicji chemicznej, pozostałość II wojny światowej, na dnie. Skutki sprowadzić można do dwóch aspektów: eutrofizacji, czyli nadmiernego użyźnienia wód, i intoksykacji, a więc zatrucia organizmów morskich.
Poniżej dna
Bałtyk to akwen prawie zamknięty, wciśnięty w głąb kontynentu. Wymiana wody, wyłącznie przez wąski pas cieśnin duńskich, trwa ok. 30 lat. Zlewisko Bałtyku jest niemal pięciokrotnie większe od jego powierzchni, ma ponad 1,7 mln km kw. Z rejonu zamieszkanego przez ponad 80 mln ludzi spływają do Bałtyku duże rzeki, takie jak Newa, Wisła, Dźwina, Niemen i Odra. Wszystkie niosą za dużo tego, co morzu szkodzi, bo większość państw przez lata dążyła tu do rozwoju gospodarczego jak najmniejszym kosztem, nie uwzględniając ceny jego degradacji. Jeszcze raz ten fachowy termin: eutrofizacja. Powoduje zakwit sinic, czyli nadmierne mnożenie się drobnoustrojów, w wyniku którego przy dnie morza brakuje tlenu i fauna denna wymiera. – Te żyjątka – mówi naukowiec z laboratorium morskiego w Kalmarze, przesiewając przez sito próbki gleby dna, które właśnie przywiózł łodzią motorową – jeszcze parę lat temu występowały masowo i pół metra głębiej, gdzie teraz już nic nie ma.
W wielkich kadziach kalmarskiego laboratorium pluskają ryby, dojrzewa plankton, puszą się wodorosty, część z nich z kamieniami, do których przytwierdzają się substancją o mocy wielokrotnie przekraczającej tę osiąganą przez wytwarzane przemysłowo kleje (i badaną tu w nadziei, że uda się wyprodukować taki klej, bardzo silny i odporny na morską wodę). Zaglądamy do tych kadzi, rozmawiamy z naukowcami i wszystkim nam – kilkunastu dziennikarzom z Polski, Estonii, Łotwy, Litwy i Rosji, uczestnikom seminarium o Bałtyku prowadzonego przez FOJO, działający w Kalmarze instytut podyplomowego szkolenia dziennikarzy – towarzyszy poczucie zażenowania. Żaden przecież z naszych krajów nie robi dla ratowania Bałtyku tyle, co Szwedzi, gospodarze tych spotkań, choć niebezpieczeństwo, któremu starają się zapobiegać, jest wspólne. * Złodziej na plaży*
Naszych niebezpieczeństw jest zresztą więcej, bo polskie (także niemieckie i litewskie) brzegi, z piasku i gliny, wydzierane są w miarę podnoszenia się poziomu Bałtyku (sto lat temu ubywało w ciągu roku 8 cm polskiego wybrzeża, ostatnio już 85 cm rocznie). Szwedzi, także Łotysze, Estończycy, Finowie, tym akurat martwić się nie muszą, bo skaliste wybrzeże północne wypiętrza się równie szybko, jak w Bałtyku podnosi się poziom wód. Jeśli pójdzie tak dalej, za 300 tys. lat Warszawa będzie portem bałtyckim – twierdzą znawcy przedmiotu. Już nasi prawnukowie mają być świadkami zalania dolnego Sopotu i Gdańska, połowy Półwyspu Helskiego i Mielna.
Najoszczędniejszy wariant strategii obrony wybrzeża, opracowany przez Instytut Morski w Gdańsku, zakłada jedynie obronę okolic portów oraz „terenów o wysokiej infrastrukturze lub dużych walorach przyrodniczych”, ale środki z budżetu państwa nie wystarczają, zdaniem szefów instytutów morskich w Szczecinie, Słupsku i Gdyni, nawet na najpilniejsze prace. Dopóki Bałtyk nie dotrze do Żoliborza, a w nim śledzie o wątrobach z kadmu (w niektórych bałtyckich akwenach stężenie tego metalu w śledzich wątrobach wzrasta o 5-8% rocznie), trudno będzie w Warszawie o głęboką świadomość, że bez Polski tego morza nie sposób uratować.
Wiernie strzec
Szwedzi z kalmarskiego laboratorium mówią półżartem, że dobro Bałtyku leży na sercu rządom krajów, których stolice leżą na jego wybrzeżu. Jeśli tak, to Warszawa leży znacznie dalej od morza, niż wynika z mapy. Gospodarka morska, rybołówstwo notorycznie naruszające przydzielone przez Unię normy połowowe dorsza, te nieszczęsne sinice, wypełnione kadmem śledzie, plaże kradzione przez fale, spływająca z Polski zawiesina związków fosforu i azotu – wszystko to dla kolejnych polskich rządów jest celem bardzo odległym. Jeśli tego wymaga koniunkturalny manewr, wpina się dokumenty w jeden skoroszyt i powołuje dla niego odrębny resort, by partia niezbędna do sklecenia koalicji miała swojego ministra. Jeśli nie ma takiej konieczności, wyjmuje się papiery ze skoroszytu i rozsyła po innych ministerstwach. Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec – ale przecież nie do tego stopnia, żeby troska o Bałtyk usuwała z pola widzenia to, co naprawdę ważne i najkosztowniejsze, budowę autostrad, modernizację linii
kolejowych, dwie planowane elektrownie atomowe, gazoport w Świnoujściu. Bo chciałoby się, żeby Bałtyk był czysty. Ale widziany z Warszawy zawsze wydaje się przesłonięty mgłą innych, bardziej palących potrzeb. Polska jest sygnatariuszem obu helsińskich konwencji o ochronie Bałtyku (1974 i 1992 r.), aktywnym członkiem HELCOM, czyli Komisji Ochrony Środowiska Morskiego Bałtyku, kontrolującej przestrzeganie zawartych w konwencji zobowiązań państw bałtyckich, jednym z inicjatorów uchwalonego półtora roku temu w Krakowie przez dziewięć państw regionu „Bałtyckiego planu działania”, czyli strategii trudnych kompromisów, zakładającej przywrócenie Bałtykowi dobrego stanu ekologicznego do 2021 r. Godnie obchodziliśmy 20 maja Międzynarodowy Dzień Morza, z satysfakcją przedstawialiśmy projekty (liczne oczyszczalnie ścieków) i dokonania (mniej liczne) służące czystości Bałtyku na (także majowym) międzynarodowym VIII Forum Morskim w Koszalinie. Jesteśmy obecni, czynni i widoczni na każdym bałtyckim forum. Pod tym względem
nie mamy sobie nic do zarzucenia.
„Polska, która emituje najwięcej trujących substancji, ograniczyła zanieczyszczanie Bałtyku dzięki budowie oczyszczalni ścieków i rozbudowie systemów kanalizacji”, tego komentarza nie zabrakło w żadnym z przedruków depeszy PAP o optymistycznej opinii prof. Fredrika Wolffa z Uniwersytetu Sztokholmskiego sprzed paru tygodni. Zdaniem pracującego od 30 lat na zlecenie HELCOM naukowca, w wyniku wcielania w życie strategii z Krakowa stan ekologiczny Bałtyku jest coraz lepszy, choć osiągnięcie założonych celów „wymaga 30-50 lat dalszych wysiłków”. Milej słucha się profesora ze Sztokholmu niż Mattiego Vanhanena, premiera Finlandii, kraju mającego w przyszłym roku gościć szczyt bałtycki poświęcony czystości morza (ale i pobudzeniu gospodarki leżących nad nim krajów), który niemal tego samego dnia obwieścił, że stan Bałtyku jest alarmujący. 30 czy 50 lat „dalszych wysiłków”? Proszę bardzo, takiej obietnicy nikt w Polsce nie odmówi, bo przecież nie on będzie jej gwarantem.
Ryszard Bańkowicz