"Azja na Polach Mokotowskich" - czy Europa się boi?
Wy w Europie boicie się śmierci, my muzułmanie jej szukamy i dlatego nie wygracie tej wojny - te słowa afgańskiego mułły cytuje w wywiadzie dla Wirtualnej Polski jeden z najbardziej doświadczonych polskich afganologów - Tomasz Kamiński. W rozmowie z Jakubem Gajdą z serwisu afganistan.waw.pl Kamiński krytycznie, choć z nadzieją, przygląda się sytuacji w Afganistanie. Jeśli zostawimy ten kraj bez pomocy, jak mówi Kamiński, "Azja Tuhajbejowicz może zawitać na dzikie pola... Mokotowskie".
26.02.2010 | aktual.: 02.09.2011 17:59
Tomasz Kamiński poznał Afganistan w 1976 roku. Pamięta jeszcze czasy, gdy turystki z Europy chodziły po ulicach w szortach i podkoszulkach, a dyskoteki i nocne kluby wabiły alkoholem i innymi używkami cudzoziemców oraz bogatych Afgańczyków. W całkowicie innych okolicznościach, w 2002 roku Kamiński pojawił się w Kabulu jako jeden z pierwszych Polaków, jeszcze przed lądowaniem naszych żołnierzy. Efektem kilkunastu afgańskich podróży jest książka "Afganistan. Parła nist".
Oto jak na bieżące wydarzenia w Afganistanie zapatruje się orientalista, podróżnik i jak sam siebie określa - praktyk, który od ponad trzech dekad jest mocno związany z tym krajem.
Jakub Gajda: W 2009 roku siły ISAF i afgański rząd doświadczyły wielu niepowodzeń. Klęską okazał się "sprawdzian z zachodniej demokracji", którym były wybory prezydenckie. Niespodziewanie duża okazała się liczba ofiar działań zbrojnych po stronie ISAF i ANA (Afgańskiej Armii Narodowej - red.), a talibowie z rozmachem działali w wielu rejonach kraju. Wobec tych zdarzeń pojawiło się wiele nowych głosów, choć i tak ich nigdy nie brakowało, że afgańska misja to bicie głową w mur i wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Konferencja w Londynie miała przynieść przełom i wprowadzić Afganistan na drogę do pokoju i pojednania narodowego. Co pan powie o postanowieniach konferencji, szczególnie o kontrowersyjnym postanowieniu pojednania z talibami niższego i średniego szczebla, kimkolwiek oni są? Jak pan skomentuje pomysł wypłacania im pieniędzy w zamian za zaniechanie walki?
Tomasz Kamiński: Nie jestem ekspertem wojskowym, ani analitykiem politycznym. Jestem praktykiem z 34 letnim stażem afgańskim. Bardzo mnie denerwuje treść artykułów i programów telewizyjnych na temat Afganistanu. Znaczna część dziennikarzy nie była w tym kraju lub będąc tam siedziała w wojskowych obozach i relacjonowała to, co powiedzieli im wojskowi, bądź Afgańczycy związani z rządem Karzaja. Wiele z tych enuncjacji wyolbrzymia możliwości talibów i ich zdolności militarne. Tylko w 15% walk, które miały miejsce na terenach kontrolowanych przez ISAF i NATO brali udział talibowie. Reszta potyczek wywołana była przez miejscowych watażków broniących swoich makowych pól i zwykłych bandyckich gangów terroryzujących miejscową ludność. Wojsko, przedstawiając sytuację w Afganistanie jako bardzo ciężką, liczy na zwiększenie kontyngentu i większe pieniądze, czyli na zwiększenie swojego bezpieczeństwa i profitów.
Pieniądze są bardzo potrzebne do zaprowadzenia względnego spokoju w tym kraju. Kwota, jaka została ustalona przez państwa zachodnie na konferencji londyńskiej wydaję się ogromna, ale to mały procent tego, co przeznacza się na operacje militarne. Uważam, że może się okazać skuteczniejsza niż wszystkie ziejące ogniem lufy.
A zatem zgadza się pan z londyńską ideą, że afgańskich rebeliantów należy po prostu kupić?
- Każda oferta handlowa musi mieć konkretnego adresata i zawierać pewne warunki, które powinny zostać spełnione. Propozycja skierowana jest do "umiarkowanych talibów", kimkolwiek oni są.
No właśnie, co świadczy o umiarkowaniu taliba? Czym jest ów tajemniczy, niski i średni szczebel? Może pan domyśla się o co chodzi?
- To są terminy ukute przez polityków. Czym się różni talib od taliba? A czym się różni kanarek od kanarka? To właśnie taki mały absurd. Gdyż talib znaczy jedno - uczeń.
Ci talibowie, którzy skłonni są zasiąść do stołu rokowań to nie są umiarkowani talibowie. To są talibowie z ugrupowań, którym przyjęcie kwot gwarancyjnych od państw zachodnich jest obecnie na rękę. Jeśli pieniądze będą dostarczane regularnie to należy oczekiwać, że nowo pozyskani stronnicy Karzaja będą siedzieli grzecznie w swoich kiszłakach (wioskach - red.). Nigdy nie będzie wiadomo kiedy układ zostanie zerwany. Możemy się modlić by trwało to jak najdłużej.
Jak pan przewiduje, w jaki sposób na zachodnie oferty finansowe mogą zareagować sami talibowie?
- Talibowie na razie nie wypowiadają się publicznie. Ich żądania pozostają niezmienne, jednakże zdają sobie sprawę, że każdy przywódca plemienny, który przyjmie pieniądze od Zachodu, osłabi ruch fundamentalistów. Im więcej przywódców radykalnych frakcji przejdzie do obozu Karzaja, tym szybciej zapanuje pokój.
Historia państwowości Afganistanu jest stosunkowo krótka, gdyż zaczyna się w 1747 roku, kiedy to pasztuński emir Ahmed Szach zadeklarował niepodległość swoich ziem od Persji. Ówczesny Afganistan zajmował obecne ziemie oraz znaczą część dzisiejszego Pakistanu - stąd też bierze się wzajemna niechęć obu krajów. Od samego początku wszyscy władcy zasiadający na tronie w Kabulu opłacali wodzów plemiennych i inne wpływowe osoby. Jednocześnie surowo karali tych, którzy sprzeciwiali się władzy centralnej. Tak też zachowywał się ostatni król Zahir Szach i prezydent Mohammad Daud.
W latach 1989-1996 prezydent Rabbani walczył z byłym przyjacielem Hekmatiarem. Przeciwko nim występował "Lew Pandższiru" - Ahmad Szah Masud, a przywódcy mniejszości uzbeckiej i hazarskiej byli wciągani w konflikt raz przez jednych, innym razem przez drugich. Jak się dowiedziałem w Kabulu, uzbecki generał Dostum zawiązywał i zrywał sojusze siedemnaście razy! Z wieloma stronami porozumiewał się wielokrotnie i łamał te porozumienia, kiedy było mu wygodnie, bądź został przekupiony przez drugą stronę. Takie zachowanie jest znane w Azji od bardzo dawna, a sprawca nie zostaje potępiony za wiarołomstwo, lecz bywa podziwiany za przebiegłość… W afgańskich negocjacjach punkt ekonomiczny zawsze zajmował priorytetową pozycję w zawieranej umowie. Talibowie w czasie zajmowania kraju rzadko używali broni, głównym ich atutem był Koran i pieniądze.
Jestem za regularnym płaceniem rozsądnych kwot. Pieniądze podniosą stopę życiową wielu plemion, a "pełny brzuch" nie pójdzie na front i nie wda się w awantury. System bakszyszu potrafi zdziałać cuda.
Tymczasem mamy wielką bijatykę. Siły koalicyjne prowadzą w prowincji Helmand operację "Mosztarak";. Zaangażowanych w nią jest około 15 tysięcy żołnierzy NATO i armii afgańskiej. Co moim zdaniem jest istotne, według doniesień medialnych talibowie wycofują się w kierunku Pakistanu, gdzie są wyłapywani przez tamtejsze służby bezpieczeństwa. Czy sądzi pan, że to może być przełom w walce z talibami w Afganistanie? A może to jedynie medialna gra, żeby po oczywistych klęskach pokazać światu, że sukces jest jednak możliwy?
- Mosztarak czyli "wspólnota" musi być i trwać przez minimum następne 75 lat. Muszą się zmienić trzy pokolenia, by zasklepić rany i wykształcić pokojowe pokolenie. Ci co dzisiaj żyją na afgańskiej ziemi to "dzieci wojny", które nie potrafią się zachowywać jak normalni ludzie. Obecni mieszkańcy Afganistanu zostali wychowani w ogniu walki i indoktrynowani przez fundamentalistów. Nie przyjmują do świadomości, że świat się zmienił, że można żyć, uczyć się i pracować Pasztun z Tadżykiem, Tadżyk z Turkmenem, Hazara z Beludżem i tak dalej. Czy Pakistan naprawdę wyłapuje talibów? Może trochę, na pokaz.
No właśnie, a jednak niedawno w pakistańskim Karaczi schwytano niejakiego mułłę Baradara, numer dwa na liście najważniejszych talibów - zaraz po mulle Mohammadzie Omarze. Amerykanie twierdzą, że to największy sukces od 2001 roku. Czy uważa pan, że rzeczywiście tak jest? Czy ten człowiek jest w ogóle szerzej znany w Afganistanie?
- O tak, jest to sukces medialny, bo teraz wszyscy wiedzą, że istnieje mułła Baradar. Jak umrze to będzie szahidem - męczennikiem, który zginął za wiarę. Każdy kij ma dwa końce. Ja byłbym ostrożny z deklarowaniem sukcesu. Powinno się publikować jak najmniej informacji o sukcesach w łapaniu numerów dwa, trzy, pięć i tak dalej. Tutaj, na miejsce jednego wskakuje kilku żądnych zemsty "szaleńców bożych", pragnących uzyskać zaszczytny pośmiertny tytuł szahida. W 2002 roku, gdy odwiedzałem tereny dotknięte trzęsieniem ziemi, usłyszałem z ust wioskowego mułły znamienną deklarację: wy w Europie boicie się śmierci, my muzułmanie jej szukamy i dlatego nie wygracie tej wojny.
Biedak nie pomyślał o pieniądzach za które można kupić ryż i baraninę. Jednak obfity posiłek rozleniwia tak, że nie chce się walczyć i szukać śmierci.
Mało skuteczna pomoc
Wielokrotnie podróżował pan po Afganistanie, co daje przewagę nad innymi ekspertami mówiącymi o tym kraju. Co dziś wydaje się być ważne, odbywał pan wycieczki bez asysty wojska, nie jako dziennikarz, czy dyplomata. Jako afganolog, bez pomocy tłumacza może pan rozmawiać z ludnością lokalną. Na pewno dzięki temu dobrze poznał pan charakter i potrzeby Afgańczyków. Rokrocznie Polska wydaje niebagatelne sumy na pomoc rozwojową dla tego kraju. Jak przekonują politycy - jesteśmy do tego zobowiązani. Jak jednak pomagać Afgańczykom, żeby to miało dobre następstwa zarówno dla nas, jak i dla nich? - Potrzeby zwykłego Afgańczyka są bardzo skromne: dom, chleb i praca. Takie hasła głosili w Afganistanie komuniści. Zdynamizować biedaków można tylko wtedy, gdy pomoc materialna będzie dostarczana bezpośrednio do ludności, bez zbędnych pośredników. To właśnie pośrednicy rozkradają zdecydowanie większą część darów. Należałoby ukrócić malwersacje "specjalistów" z ONZ i organizacji pozarządowych, którzy tylko przejadają
fundusze swoich organizacji. W rzeczywistości do Afgańczyków trafia kilka, może kilkanaście procent kwot pomocowych.
Moim zdaniem wspomniane organizacje to czynniki destabilizujące kraj, przynoszące więcej szkody niż pożytku. W statutach mają zapis głoszący, że nadrzędnym celem fundacji jest niesienie ulgi poszkodowanym Afgańczykom. W większości przypadków firmy dobroczynne o niskim kapitale wynajmują wille, za które płacą 60-100 tysięcy dolarów rocznie. Wypłacają pensje zachodniemu personelowi od 36 tysięcy dolarów wzwyż, kupują samochody i drogi sprzęt elektroniczny. Na obsadę tubylczą i pomoc zostaje niewiele. Afgańczycy nie mogą konkurować z zachodnim personelem na rynku wynajmu mieszkań i kupnie produktów pierwszej potrzeby, gdyż przeciętna pensja tubylca waha się od 100 do 900 dolarów amerykańskich.
W tym samym czasie wybitni specjaliści z Zimbabwe, Sierra Leone, Republiki Środkowoafrykańskiej, Somalii i Czadu pobierają pensje bez podatków w wysokości kilkudziesięciu tysięcy dolarów miesięcznie, rozbijają się luksusowymi samochodami terenowymi, szaleją po knajpach, jeżdżą w delegacje po stolicach Europy i Ameryk.
Ponadto za pieniądze ONZ kształcą swoje bardzo liczne potomstwo na prestiżowych uczelniach świata. Nic nie potrafią, wszystkiego się boją i nie wystawią nosa zza murów otaczających ich posiadłości.
Nagminnym grzechem wielu "kręgów adoracji humanitarnej" jest brak rozeznania w terenie i wydawanie pieniędzy na projekty nikomu niepotrzebne.
Jakie przykłady takich projektów zaobserwował pan na miejscu, w Afganistanie?
Przykładem jest budowa latryn na dalekiej prowincji z podziałem na toaletę damską i męski przybytek. Szwajcarska dbałość o higienę lub totalny idiotyzm! Pieniądze wydane na coś, czego nikt nie używał, nie używa i nie będzie używał wzbudza oczywistą złość u tubylców. Za te pieniądze można wybudować na przykład wioskowy meczet - dla propagandy, a dla rozwoju kraju - kilkuizbową szkołę.
W pewnej miejscowości trzy różne organizacje pozarządowe wydrążyły studnie, które były nikomu niepotrzebne. Każde domostwo we wsi miało swoje własne ujęcie wody i w dodatku bardziej czyste. Po wykonaniu takiego projektu do światowych central wspomnianych dobroczynnych firm poleciały meldunki o wykonaniu zadania i zapewne prośba o zwiększenie diet za prace w trudnych warunkach.
Innym ciężkim grzechem niektórych organizacji dobroczynnych jest bezmyślne niszczenie starych struktur społecznych. Humanitarni działacze wyznaczają swoich przedstawicieli w rejonie zainteresowania. Często kryterium awansu tubylca jest umiejętność pisania i czytania lub mizerna znajomość angielskiego. Wyznaczeni najczęściej rozkradają powierzony im majątek, odsuwają miejscowych przywódców i wprowadzają własne porządki, czasami sprzeczne z tradycją lub interesem organizacji charytatywnej.
Ale kogo obchodzi niepiśmienna i zamknięta społeczność z zapadłej wioski w górach Hindukuszu
. Obecnie Amerykanie nie mogą doliczyć się 22 miliardów dolarów USA, które im "wyparowały" podczas okupacji Iraku. Ciekawi mnie, ilu miliardów dolarów nie doliczą się oni i ich sojusznicy po paru jeszcze latach misji w Afganistanie? Prosperity po afgańsku
Sumy są rzeczywiście potężne. Czy mimo wszystko wpompowywanie tych pieniędzy w Afganistan, choć ten wchłania je jak gąbka, daje jakieś widoczne efekty?
"Takiego okresu prosperity nie miał Afganistan w całej swojej historii" - takie stwierdzenie usłyszałem od wysokiego funkcjonariusza administracji wojskowej na panelu naukowym w Warszawie. I to jest święta prawda.
Dlaczego nie ma nigdzie informacji, że wszystkie miasta są już w 90% odbudowane, że cztery tys. km dróg zrekonstruowano, że wszystkie mosty na przełęczy Salang zostały odbudowane, że w Kabulu wybudowano około trzystu budynków o co najmniej dziesięciu kondygnacjach? Nota bene zepsuto charakter i wygląd stolicy.
W Afganistanie, w branży inwestycyjno-produkcyjnej bardzo silnie reprezentowane są USA, Wielka Brytania, Pakistan, Turcja i Iran. Nawet Bangladesz wybudował jeden z mostów na przełęczy Salang. Turcy zbudowali olbrzymi kompleks ambasady amerykańskiej, Irańczycy wykupili prawa do wszystkich billboardów na 20 lat. Gwoli kronikarskiej dokładności informuję, że na dawnej granicy ze Związkiem Radzieckim, w samym tylko Tadżykistanie wybudowano już trzy mosty przez graniczną rzekę Amu-darię. Słyszałem o planach budowy dalszych przepraw na granicy z Uzbekistanem i Turkmenistanem.
Na północnej granicy, gdzie zawsze hulał wiatr w zasiekach i wieżach wartowniczych, firmy niemieckie i organizacja Aga Khana wybudowały kilka mostów, po których zaczynają coraz częściej jeździć amerykańskie ciężarówki z zaopatrzeniem dla armii, gdyż Pakistan stał się niewiarygodny i niebezpieczny.
Afganistan jest zatem całkiem perspektywicznym miejscem dla dalszych inwestycji…
- Może informacja o tym, że Afgańczyk ze wsi Egzak koło Szeberganu chce kupić za 45 tysięcy dolarów polskie jałówki, uzmysłowi komuś w Polsce, że nie jest tak źle, jak podają nasze środki masowego przekazu.
Jest plan, by wybudować całkiem nową stolicę, tak jak to zrobiono w 1960 roku w Pakistanie i w Brazylii. Nie wiem czy ten pomysł jest trafiony. W Brasilii nie byłem, natomiast Islamabad nie jest ani ładny ani interesujący.
Informacja o budowie Nowego Kabulu zatacza coraz szersze kręgi. Powinien być to sygnał, by również nad Wisłą zaczęto poważnie myśleć o afgańskich inwestycjach. Nie wiem, co myślą nasze "dostojne organy", bo jak do tej pory to odstraszały Polaków nawet od patrzenia w stronę Afganistanu. Podobny, kasandryczny obraz przedstawiały prasa i telewizja.
To prawda, że nieznane często wydaje się straszne. No dobrze, a co zwykli Afgańczycy wiedzą o Polakach?
- Polska jest postrzegana jako przyjaciel i chętnie byłaby widziana jako strategiczny partner w wielu projektach na terenie kraju. Może sympatia do Polski bierze się też z faktu, iż w latach 1976-77 Afganistan odwiedziło ponad siedem tys. polskich turystów, którzy kupili tu około kilkaset tysięcy kożuchów?
Jeszcze w 2003 roku na ulicy Kożuszniczej i "cziken strit" (tak je nazwali Polacy) działali kupcy pamiętający "najazd" Polaków i kilka słów po polsku. W 2008 roku buldożery zrównały z ziemią wszystkie sklepiki na ulicy Dżode Łelojat, by rozbudować przejazd z Czoroi Sedorat do Ministerstwa Łączności, i pięciogwiazdkowego Hotelu Serena.
Dodatkowym polskim atutem jest fakt, że jesteśmy członkiem NATO, oraz to, że robimy najlepsze na świecie cukierki - "Krówki" i landrynki "Malinki"!!!
No proszę, ile słodyczy możemy dostarczyć narodowi afgańskiemu. Odchodząc jednak od tematu cukierków, wróćmy do polityki globalnej. Konkretne pytanie: Ile jeszcze lat powinna potrwać afgańska misja - chodzi mi o zaangażowanie sił NATO i czy w pana opinii, ma ona sens?
Nie jestem jasnowidzem, nie wróżę z jelit baranich ani z gwiazd, więc nie wiem ile lat powinna potrwać afgańska misja. Przypuszczam, że wszystko może wlec się przez trzy pokolenia, może wnuki dzisiejszych Afgańczyków będą żyły w pokoju, ale szczerze w to wątpię.
Pasztunowie (grupa etniczna - około 45% Afgańczyków, przyp. JG) to wojownicy i rozbójnicy, wojnę oraz grabież mają zapisaną w genach. Uznają siłę i tylko ona może ich trzymać w ryzach. Dlatego zaangażowanie NATO ma sens w kontekście światowego pokoju.
Które działania wojenne mają sens? Żadne.
Jednakże utrzymywanie sił ISAF w Afganistanie jest konieczne, gdyż natura nie znosi próżni. Miejsce państw zachodnich zajęliby osobnicy pokroju Zawahiriego, Hekmatiara i im podobni. Po zdobyciu zaplecza w Afganistanie skierowaliby swoje watahy na północ w "miękkie podbrzusze" Rosji, czyli w Turkmenistan, Tadżykistan i Uzbekistan. Potem Ukraina i wreszcie - Polska. Proszę uwierzyć mi na słowo, choć nie jestem Wernyhorą to, jako orientalista widzę Azję Tuhajbejowicza na dzikich Polach… Mokotowskich.
Autor jest orientalistą, dziennikarzem i publicystą, niezależnym ekspertem ds. Iranu i Afganistanu, współautorem największego w Polsce serwisu informacyjnego o tematyce afgańskiej - Afganistan.waw.pl, właścicielem firmy Orient Ekspert.