HistoriaAwantury sejmowe w dawnej Polsce

Awantury sejmowe w dawnej Polsce

Ostatnia awantura w Sejmie blednie przy sporach, które rozgrywały się za czasów I i II Rzeczpospolitej. Zwaśnieni posłowie załatwiali sprawy za pomocą mało wyszukanych środków perswazji, z obelgami i rękoczynami włącznie.

Awantury sejmowe w dawnej Polsce
Źródło zdjęć: © PAP

17.12.2016 14:28

"A posłowie? Ci posłowie, których wy trybunami nazywać i z nimi równać lubicie. Jaka z nich korzyść i pociecha? Wybierają się kiedy chcą, jak chcą, na sejmikach, które sejm Rzplitej poprzedzać zwykły [...] A niechże kto sprzeciwić się spróbuje, to go za nieprzyjaciela mają, krzyczą i nic nie sprawiwszy, z sejmu się rozjeżdżają" - ubolewał Krzysztof Warszewicki, jeden z członków poselstwa wysłanego do Henryka Walezego. Jego relacja doskonale obrazowała stan kultury politycznej Rzeczpospolitej w dobie demokracji szlacheckiej. Podobne spostrzeżenia miały jednak towarzyszyć obserwatorom i uczestnikom sejmowych obrad przez kolejne stulecia.

Wyzwiska i bijatyki
W dawnym Sejmie liczył się przede wszystkim donośny głos. Posłowie przekrzykiwali się i wyzywali nawzajem. Obrażony szlachcic za nic nie odpuszczał, przez co dochodziło nierzadko do obrzucania się zgniłymi jajkami, a nawet "załatwiania" sprawy na zewnątrz. Duma dawnych posłów była tak wielka, że nie liczono się nawet z drugą izbą i królewskim autorytetem. Przykładem takiego procederu było zajście, które miało miejsce za panowania Zygmunta III Wazy. Po Sejmie walnym posłowie szykowali się do żegnania króla, ale ten- ze względu na późną porę - poprosił o przełożenie ceremonii na dzień jutrzejszy. Posłowie uznali to za ujmę, oświadczając, że nie mają zamiaru czekać. Następnie opuścili obrady i zaczęli rozjeżdżać się do swych posiadłości.

Przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać w źle pojmowanej przez szlachciców wolności słowa, której obrona zdawała się być dla nich ważniejsza od dobra państwa, wyrażonego w korzystnie podjętej uchwale. Spory i pieniactwo występowały już na szczeblu sejmików i co światlejsi myśliciele epoki zdawali sobie spraw, że posłowie nie zerwą na obradach Sejmu z dawnymi przyzwyczajeniami. Nie mylili się.

Ksiądz Piotr Skarga żalił się w swoich "Kazaniach sejmowych": "I owszem, sejmy, które wam były lekarstwem na wszystkie Rzeczypospolitej choroby, w jad się wam obróciły. Bo na nich więcej niezgód i odrażenia myśli jeden od drugiego i stanu do stanu przyczyniacie. Na nich się buntowania i sedycyje rodzą. [...] I tak sejmy, na ukrzepczenie zgody i miłości spójnej braterskiej uczynione, na zapalenie rozterków służą. Toć ich już lepiej nie składać, jeśli takich niespokojnych serc i myśli nie złożycie".

Posłowie byli nie tylko aroganccy, ale też nad wyraz złośliwi. Świadczy o tym zdarzenie, do którego doszło w 1585 r. na sejmie wlanym w Warszawie. Po tym jak poseł Kaźmierski nie chciał przekazać skryptu z przemową Kanclerzowi, panowie zaczęli się szarpać, doprowadzając do naddarcia dokumentu. Ponieważ oponent nie odpuszczał, Kaźmirski na jego oczach porwał skrypt na drobne strzępy.

"O tempora, o mores!"
Kulminacją sejmowych ekscesów była wprowadzona w XVII w. zasada "liberum veto", dająca każdemu posłowi prawo do zerwania obrad i unieważnienia wszystkich podjętych uchwał. Reguła ta uruchomiła - jak można się domyślić - serię korupcji. Bogaty szlachcic, chcąc unieważnić niekorzystne z jego punktu widzenia uchwały, szukał bowiem posła, którego dziś nazwalibyśmy "typowym słupem". Biedniejszy szlachcic był więc kuszony korzyściami majątkowymi, w zamian za zerwanie toczących się obrad. "Co mi dziś jeden zamknie gębę, nie pozwala mi tego albo owego mówić albo czynić, to ja mu toż samo i wszystkim jutro zrobić mogę, krzyknąwszy 'veto' - nie pozwalam" - podsumował prawo "veta" autor broszury "Wolność polska".

Wbrew powszechnej opinii, do przerywania obrad nie dochodziło jednak wcale tak często. Pozostali szlachcice próbowali zwykle "przemówić" koledze do rozsądku, wyprowadzając go z budynku. Bogatsza szlachta, a nawet obce mocarstwa, broniły jednak "liberum veto" za wszelką cenę. Nie powinno zatem dziwić, że próba zastąpienia jej zasadą większości w XVIII w. przez rodzinę Czartoryskich, spotkała się ze stanowczym sprzeciwem ambasadora rosyjskiego.

W obronie "liberum veto" stawali też wybitni polscy intelektualiści, wśród których wymienić należy zwłaszcza dworzanina królewskiego Andrzeja Maksymiliana Fredrę. Ale nawet mniejsi entuzjaści tego prawa, jak pisarz polityczny Stanisław Dunin-Karwicki, potrafili znaleźć jego pozytywne strony. "Jest to ozdoba ślachcica polskiego i filar wolności ślacheckiej. Bo wziąwszy ślachcicowi ius vetandi [prawo sprzeciwu - przyp. red.] i jego nie pozwalam, to wszystkie prawa wolnowładnego panowania powchodzą i zrówna się z ślachtą inszych narodów co pod absolutami żyją" - pisał Dunin-Karwicki.

Dziedzice sejmowych "tradycji"
Sejmowe spory i awantury nie były również obce w odrodzonej po rozbiorach II RP. Gdyby jednak przenieść tamte metody do obecnych czasów, to ostatnie wydarzenia mogłyby się zakończyć nawet interwencją wojska lub policji. Chociaż porządku obrad miała pilnować straż marszałkowska, w regulaminie ustalonym podczas pierwszych obrad Sejmu Ustawodawczego znalazła się informacja, że dla zachowania bezpieczeństwa do rozporządzenia marszałka Sejmu oddany zostaje dodatkowo "specjalny oddział".

A było czego pilnować. Posłowie z opozycyjnej opcji komunistycznej, co rusz podnosili wrzaski: "precz z faszystowskim rządem Piłsudskiego!". A Piłsudski odpowiadał na te zarzuty w typowym dla siebie stylu: interwencją siłową, albo niewybrednymi uwagami wymierzonymi w stronę politycznych przeciwników. Wśród wielu jego wypowiedzi na temat rodzimej polityki, dominowało stwierdzenie: "Rzeczpospolita to wielki burdel, konstytucja to prostytutka, a posłowie to k...y".

11 listopada 1918r., pięć dni po tym jak powołano ludowy rząd Ignacego Daszyńskiego, Piłsudski zwrócił się do jego współpracowników słowami, które będą powtarzane przez kolejne pokolenia polityków: "Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić". Siedem lat później marszałek rozważał nawet utworzenie własnego ugrupowania. Na pytanie hrabiego Aleksandra Skrzyńskiego o program planowanej partii, Piłsudski odpowiedział bez ogródek: "Najprostszy z możliwych. Bić k...y i złodziei, mości hrabio".

Tymczasem Sejm żył własnym rytmem. W lipcu 1920 r. doszło do kolejnej wielkiej awantury, podczas której odbył się dialog, przypominający łudząco obecne "dyskusje" na Wiejskiej:

- Proszę przestać, bo odbiorę Panu głos - upominał jednego z posłów marszałek Sejmu Wojciech Trąmpczyński.
- Pan Marszałek się myli, jeśli sądzi, że mi dziś głos odbierze. Dzisiaj są rzeczy za wielkie - mówił upominany poseł, piłsudczyk Juliusz Poniatowski.
- Odbieram Panu głos. Proszę zejść z trybuny.
- Panie Marszałku, niech się Pan uspokoi.
- Proszę natychmiast zejść!

Finałem opisanej historii było zamknięcie posiedzenia Sejmu i opuszczenie sali przez wyprowadzonego z równowagi Trąmpczyńkiego. Możemy się zatem oburzać na dzisiejsze spory i dyskusje, w których emocje biorą często górę nad zdrowym rozsądkiem, ale musimy też mieć świadomość, że tak wygląda i zawsze wyglądała polityka. Przy dawnych "pacyfikacjach" obrazy posłanki jedzącej obcesowo drugie śniadanie na sali plenarnej czy polityka pokazującego wymownie środkowy palec, wydają się być jednak bardzo niewinnymi incydentami.

Adam Gaafar dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z artykułu dr Anny Kalinowskiej "Kłótnie i wyzwiska na sejmach" oraz książki Bernarda Singera "Od Witosa do Sławka". Wszystkie cytaty przytoczono z zachowaniem oryginalnej pisowni.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)