Artyści i showmani

Współczesna sztuka bije rekordy popularności. Ale czy to na pewno dobrze dla niej samej?

Wśród profesjonalnych obserwatorów sztuki współczesnej zapanował nastrój przygnębienia. Koniec ze skandalami. Bitwy awangardy zostały już stoczone. W niepamięć odeszły występy akcjonistów wiedeńskich, podczas których musiała interweniować policja. Pisuar Marcela Duchampa, najbardziej awangardowy gest sztuki będący jej swoistym potwierdzeniem, kopiowano do granic rozpoznawalności i banalności, a „Rekin ludojad” Damiena Hirsta wywołuje wprawdzie lekkie zdziwienie, ale o oburzeniu mowy być nie może. Wydaje się, że warte wspomnienia są dziś jedynie ceny za dzieła sztuki współczesnej, przy czym rekordowo wysokie sumy osiągnięte na aukcjach są przebijane w tak zawrotnym tempie, że ledwo można za nimi nadążyć. Sukces sztuki współczesnej, a za jej sprawą – sztuki w ogóle, jest wprost porażający. Ponad sto milionów osób odwiedza w ciągu roku muzea w Niemczech. To wynik porównywalny z liczbą fanów zapełniających stadiony w sezonie Bundesligi. Przedstawiciele pozostałych kierunków sztuki z zazdrością patrzą na triumf
współczesnych artystów z atelier. Tegoroczna wystawa Documenta (najważniejsza międzynarodowa wystawa poświęcona sztuce współczesnej, odbywa się co pięć lat w Kassel – przyp. FORUM) przyciągnęła 750 tys. osób.

Sztuka jest dziś główną inwestycją, konsumpcyjną propozycją w magazynach lansujących nowoczesny styl życia, pożądanym towarem. Wydaje się jednak, że za powiewającymi przed oczyma dolarami rozpościera się przestrzeń ziejąca pustką. Czym tak naprawdę jest sztuka? Na co może sobie pozwolić? Jak odróżnić sztukę dobrą od złej? Czy nie należałoby wyznaczyć nowego kanonu, ogłosić nowych postulatów i kryteriów jakości? To, że światem artystycznym nie wstrząsają skandale na wzór walki, jaką w XX wieku podjął modernizm, samo w sobie jest skandalem. Przynaj­mniej takie można odnieść wrażenie, przyglądając się publikacjom poświęconym sztuce.

Publicyści i krytycy nie przebierają w słowach. Już same tytuły brzmią dramatycznie: „Pięć minut dla sztuki. Najszybsza droga do 50 najważniejszych obrazów”, „Też tak potrafię. Instrukcja obsługi sztuki współczesnej”, „I to ma być sztuka?! Test jakości”.

Pożytki z kompasu

To tylko przykładowe pozycje. Tytuły sugerują jednak, że publikacje pomagają tak jak kompas, dzięki któremu można odnaleźć się w gąszczu sztuki współczesnej. Wśród książek, które ze względu na metaforę dżungli uzyskały przydomek „literatury-maczety”, znajdują się pozycje lepsze i gorsze. Ale nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że „literatura-maczeta” z całą swoją rosnącą popularnością jest elementem krytyki kultury. Dzięki niej czytelnik jednocześnie się dowiaduje, czym sztuka być powinna i czego popełnić nie może. W sztuce panuje „przykazanie oryginalności”, dzięki której zwycięża to, co nowe. Sztuka robi wrażenie „dominującej”, tajemniczej, „rozkazującej” i ezoterycznej. Kultywuje „prawo silniejszego”, onieśmielając odbiorcę – pisze niemiecki krytyk sztuki Wolfgang Ulrich, który ukuł termin „kultu autonomiczności” – nieskrępowanego dążenia do wolności sztuki, która bezczelnie wymyka się wszystkim kryteriom.

Ale o jakiej sztuce właściwie tu mowa? Zdecydowanie o takiej, która – pisze Ulrich – rozróżnia między laikami a wtajemniczonymi. Z tej elitarnej pogardy dla publiczności autor wnioskuje, że sztuka „dyskryminuje” swoich odbiorców, że produkuje laików. Hanno Rauterberg z tygodnika „Die Zeit” polemizuje z kultem oryginalności sztuki, z jej dążeniem do autonomiczności. Po stuleciu bratania się i rozchodzenia sztuki i trywialności definiuje nowy katalog kryteriów, który wskazuje na jedno – sztuka nie powinna konkurować z rynkiem, modą ani reklamą. Powinna przestać kokietować. „Dobra sztuka rzadko powstaje na potrzeby rynku”. Sztuka nie jest „masową terapią” ani „podkategorią religii”. „Docelowo pozbawiona celu, przy całej swojej cudowności nie jest cudem”. Wobec takich kryteriów pojawia się pytanie: co jest obroną granic sztuki, a co – czczym gadaniem?

Z niekończącymi się odmianami dzisiejszej sztuki współczesnej nie można się uporać, posługując się wyłącznie kryteriami z poprzedniego stulecia, jak warsztat, jakość, dobry smak, ani też odwołując się do pojęcia autonomiczności w sztuce.

Współcześni krytycy są zdania, że dzisiejsza sztuka nie potrzebuje adwokata. Dlatego przechodzą na stronę publiczności i czują się zmuszeni do tego, by sztukę strofować, ujarzmiać, ograniczać i podporządkowywać przepisom. A sztuce tej daleko do ograniczeń. Artyści tworzą obecnie na wielu płaszczyznach sztuki wizualnej. Łączą rzeźbę z instalacją, zakładają kapele rockowe, organizują performance – i to właśnie wywołuje zdenerwowanie w szeregach obrońców integralności sztuki. To, że artyści robią dziś za „pracowników społecznych, kucharzy, krawców szyjących na zamówienie, piosenkarzy i historyków”, że zajmują się „czymkolwiek” nazwane jest przez jednych „dyletantyzmem”. Inni z kolei zauważają, że „estetyczna kolonizacja”, która podpina pod sztukę wszystko, co możliwe, wygląda tak, jakby „uciekała sama przed sobą”. Wystarczy bliżej się temu przyjrzeć. 58-letni Kanadyjczyk Rodney Graham to artysta, który spełnia wszystkie kryteria pyszałkowatego, odgradzającego się od publiczności „dyletanta”. Tworzy sztukę
intelektualną, niełatwą w odbiorze, przytaczając przy tym modernistyczne, trywialne mity. Poddaje obróbce kulturalną spuściznę po Hitchcocku, Wagnerze, Duchampie, Ianie Flemingu i Kierkegaardzie, sam prezentując się jako dandys, kowboj i pirat. Rodney Graham jest twórcą sztuki wizualnej, rzeźbiarzem, rockmanem i fotografem. Ponadto uprawia działalność, dla której nie wymyślono jeszcze nazwy. Świadomie anektuje nowe, nawet sobie nieznane obszary. Określa się go mianem artysty „postmedialnego”, czyli takiego, który daleki jest od kurczowego trzymania się wyłącznie jednego medium.

Pozwolenie na nieokreśloność

Czy ma jednak na to pozwolenie? Czy w niedopuszczalny sposób nie pozbawia sztuki jej granic, nie zezwala na dowolność? Tak, jest dyletantem, ale w pierwotnym tego słowa znaczeniu: rozśmiesza, bawi i uwodzi publiczność. Dla Rodneya Grahama sztuka jest zabawą, wizualnym i akustycznym przyporządkowaniem jego artystycznych poczynań, które zazwyczaj mają miejsce w muzeach i nigdzie indziej. Jednocześnie to, co robi, jest pozbawione celu, to sztuka dla sztuki. Przede wszystkim jednak jego twórczość służy rozrywce, będąc równocześnie trudno dostępną. Kto jednak choć trochę się wysili, znajdzie w niej przyjemność. Czasem nie wymaga to nawet intelektualnego biletu wstępu, gdyż Rodney Graham często sam występuje w roli swojego alter ego, jak ma to miejsce w przypadku fototryptyku „The Gifted Amateur”. W domu, w którym każdy szczegół wystylizowany został na rok 1962, rankiem przy sztaludze pojawia się postać w piżamie. Człowiek ten, jak tłumaczy artysta, przeżywa kryzys wieku średniego, a że jest świeżo po wystawie
malarza Morrisa Louisa (która rzeczywiście miała miejsce w 1962 roku), myśli sobie: „Też tak potrafię”, po czym puszcza płytę Theloniousa Monka i zaczyna wylewać na płótno farbę z puszki. Na lewo stół jadalny, stos książek, na prawo przejaw wysokiej kultury – wieża hi-fi i rzeźby, a w samym środku artysta, jeden z tych, którzy brną w to, co nowe, choć w zasadzie nie jest to niczym innym jak tylko powielaniem starych wzorców.

Ten „utalentowany amator” jest pocieszną, zabawną karykaturą. Wyśmiewa nie tylko herosów sztuki abstrakcyjnej, których dorobek bije rekordy w domach aukcyjnych. Rodney Graham posuwa się pod tym względem znacznie dalej niż krytycy wymachujący maczetami. Dla artysty bowiem każdy rodzaj sztuki i każde tabu może być przedmiotem debaty. Jedno tylko nie podlega dyskusji – w sztuce wszystko może, powinno i ma prawo być dozwolone. Pod tym względem sztuka Rodneya Grahama nie jest demokratyczna. Nie może się poddać masowym gustom i nie może ustąpić pola stróżom jej granic. Jest wolna, ale nie dowolna. I nawet jeśli wykona ukłon w stronę starych mitów, to wszystko, co jest inne, wypada przy niej staro.

Holger Liebs
Źródło: Süddeutsche Zeitung

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)