Armia Boga, która zgotowała piekło
Mijający rok był wyjątkowo spokojny w Afryce - oczywiście, biorąc pod uwagę specyfikę tego kontynentu. Mimo to, w ciągu ostatnich 12 miesięcy doszło tam do kilku ważnych wydarzeń, które mogą wpłynąć na Czarny Ląd w przyszłości.
21.12.2009 | aktual.: 02.09.2011 15:04
Uganda: Zbliża się koniec "Armii Boga"?
Na przełomie 2008 i 2009 roku ugandyjska armia dokonała ataku na ukrywające się na wschodzie Kongo oddziały Armii Bożego Oporu (Lord’s Resistant Army) - fanatycznej bojówki od ponad 20 lat starającej się utworzyć państwo rządzone prawami Dekalogu. Operacja nie powiodła się, partyzanci wraz z liderem Josephem Konym zbiegli, a uciekając w głąb kongijskiej dżungli zabili ponad 900 cywilów.
Zaskoczeniem było to, co ujawnił "New York Times": atak został częściowo sfinansowany i zaplanowany przez amerykańskie siły zbrojne. Amerykanie od pewnego czasu trenują ugandyjskich żołnierzy oraz wspierają ich nowoczesnym sprzętem. Obie strony zaprzeczają jednak, żeby amerykańskie jednostki brały bezpośrednio udział w operacji.
Nie ulega jednak wątpliwości, że USA wykazuje większe niż zwykle zainteresowanie LRA, które jest zresztą na amerykańskiej liście ugrupowań terrorystycznych. Ciągłe istnienie tej organizacji, odpowiedzialnej za brutalne zamordowanie tysięcy ludzi oraz porywanie dzieci i robienie z nich żołnierzy lub seks-niewolników, jest wstydem dla całego świata. Niektórzy amerykańcy senatorzy bardzo mocno optują za tym, by US Africa Command (dowództwo operacji wojskowych USA w Afryce) wspomogło rząd ugandyjski w walce z rebeliantami zapewniając pomoc polityczną, ekonomiczną, militarną i wywiadowczą.
Jeśli Amerykanie faktycznie zaangażują się w walkę z organizacją Kony’ego, szanse na zakończenie konfliktu, który od lat destabilizuje nie tylko Ugandę, ale także Kongo i południe Sudanu, mogą wzrosnąć. LRA lata potęgi ma już za sobą, więc teraz potrzebne są zdecydowane, precyzyjne ruchy, które dobiją ten twór. Pozostaje mieć nadzieję, że następne kroki będą skuteczniejsze niż ten z początku roku.
Sudan: Świat upomina się o tyrana
Za jednego z głównych winowajców tragedii w Darfurze uważa się prezydenta Omara al-Baszira, który miał zaplanować i zorganizować eksterminację murzyńskiej ludności tego obszaru. W zeszłym roku Międzynarodowy Trybunał Karny oskarżył despotę o popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości i wojennych oraz ludobójstwo. 4 marca 2009 roku MTK wysłał za nim międzynarodowy nakaz aresztowania, wycofując się jednak z ostatniego zarzutu. Niemniej, jest to pierwszy przypadek, gdy po urzędująca głowę państwa upomniał się międzynarodowy sąd.
W pierwszej chwili optymiści ogłosili, iż jest to początek ery, gdy brutalni dyktatorzy nie będą mogli już bezkarnie chować się za państwową suwerennością, popełniając najstraszniejsze zbrodnie. Pesymiści obawiali się jednak, że jest to tylko symboliczny akt, który niewiele zmieni. Prezydent w odpowiedzi na akcje MTK wydalił z Darfuru zagraniczne organizacje humanitarne, co będzie miało niewątpliwie negatywny wpływ na cierpiących tam ludzi. Ostrzegł, że akcje Trybunału zniweczą szanse na pokój w tym rejonie.
Decyzja MTK podzieliła wspólnotę międzynarodową. Rząd sudański oczywiście zignorował nakaz. Unia Afrykańska i Liga Arabska odmówiły zaakceptowania decyzji prokuratora Moreno-Ocampo. W praktyce okazało się, że al-Baszir w wielu państwach nie musi obawiać się zatrzymania - odwiedził między innymi Egipt i Katar.
Nie ulega jednak wątpliwości, iż nakaz aresztowania uprzykrzył życie Sudańczykowi. Wiele państw deklaruje, że jeśli postawi on stopę na ich ziemi, zostanie natychmiast aresztowany. Mimo, że po dziewięciu miesiącach od wystawienia nakazu al-Baszir jest ciągle na wolności, nie można wykluczyć możliwości, że kiedyś się pomyli, że jeden z jego gospodarzy postanowi przypodobać się Zachodowi i niespodziewanie go zatrzyma. Być może jakaś grupa w obrębie Sudanu siłą sprowadzi prezydenta przed oblicze MTK. Wtedy wielu dyktatorów chociaż na chwilę poczuje zimny pot na plecach.
Somalia: Wróg twojego wroga… moim przyjacielem?
Sytuację w Somalii można określić jako tragiczną. Co gorsza, perspektyw na zmiany nie widać. W styczniu 2009 roku Somalię opuściły zmęczone walką, wspierane przez USA wojska etiopskie, które od 2006 roku starały się utrzymać Tymczasowy Rząd Federalny przy życiu. W tym samym miesiącu parlament wybrał nowego prezydenta, Szarifa Szeika Ahmeda. Jest to człowiek, który był liderem znienawidzonej przez Zachód Unii Trybunałów Islamskich, której półroczne rządy Etiopia, za namową Stanów Zjednoczonych, przerwała trzy lata temu.
Dziś Unia jest jednak częścią Tymczasowego Rządu, z którym jeszcze niedawno walczyła. Zachód musi to zaakceptować, gdyż jedyną alternatywą, oprócz otwartej interwencji militarnej przez państwo silniejsze niż Etiopia, byłoby pozwolenie, by Somalia dostała się we władanie al-Szabaab. Jest to organizacja powstała w poprzednich latach w wyniku rozłamu Unii na dwie frakcje - al-Szabaab to ta bardziej fundamentalistyczna.
Nie zmienia to faktu, że Szarif Ahmed w pierwszej kolejności wprowadził w Somalii rygorystyczne prawo szariatu. Gdyby przywódca o podobnie radykalnych poglądach został wybrany w innym islamskim państwie, światowa opinia publiczna zapewne obwołałaby go despotą, fanatykiem i przyjacielem bin Ladena - de facto, nie bez podstaw. Odbicie tragicznego losu Somalii dostrzeżemy w tym, że aktualny prezydent, na tle swoich ewentualnych konkurentów, uważany jest za umiarkowanego…
Wojna domowa między islamistycznym rządem a islamistycznymi bojówkami trwa cały czas. Pro-rządowe oddziały walczą z partyzantami na ulicach większości miast, miliony Somalijczyków wegetują w obozach lub odciętych od świata osiedlach, zastraszone jednostki Unii Afrykańskiej siedzą w swoich bazach. Dociera do nas niewiele dokładnych informacji o tym, co dzieje się w Somalii, gdyż nawet dziennikarze boją się wychodzić w teren - w tym roku zginęło ich tam dziewięciu.
Chaos wykorzystywany jest rzekomo przez Al-Kaidę do zapuszczenia korzeni w Rogu Afryki. Nie ma jednak żadnych konkretnych dowodów na to, że kraj ten może stać się drugim Afganistanem. Znacznie lepiej udokumentowany jest inny skutek wojny w Somalii - piractwo. Pomimo wysiłków społeczności międzynarodowej, ilość ataków ciągle wzrasta. Piraci stali się jeszcze bardziej zuchwali; zakłócają transport przez Zatokę Adeńską, lecz także odcinają od pomocy humanitarnej tysiące swoich rodaków. Zabezpieczanie wód międzynarodowych okrętami wojennymi na niewiele się zda, jeśli morscy przestępcy zawsze będą mogli skryć się w swoich lądowych bazach.
Michał Staniul, Wirtualna Polska