"Apeluję do was o nawrócenie"

Wywiad z Radosławem Sikorskim, ministrem spraw zagranicznych. Rozmawia Piotr Gabryel i Paweł Lisicki.

"Apeluję do was o nawrócenie"
Źródło zdjęć: © PAP | Andrzej Hrechorowicz

27.12.2011 | aktual.: 27.12.2011 09:09

Panie ministrze, czy uważa pan, że w dającym się przewidzieć czasie – do roku 2015 albo 2020 – jest możliwe powstanie czegoś, co można by określić mianem federacyjnych Stanów Zjednoczonych Europy?

Jeśli chcemy poważnie potraktować tę kwestię, to powinniśmy zdefiniować pojęcia. Pojęcie federacji pochodzi od łacińskiego foederatio – przymierze. I oczywiście można dyskutować, czy Unia Europejska jest federacją, czy też nią nie jest. Według wąskiej definicji mówiącej, że państwo federacyjne to takie, w którym jądro suwerenności jest na szczeblu federalnym, UE federacją nie jest. Ale o federacji można mówić także w szerszym znaczeniu: jako o związku państw. Mnie słowo „federacja” nie przeraża, choć zawsze mówię o państwach członkowskich UE, a państwowość zawiera w sobie domniemanie suwerenności, bo tylko państwa są suwerenne. Dlatego wydaje mi się, że powinniśmy uznać, iż Unia Europejska jest bardzo ścisłym związkiem państw o wielu cechach federacji, który tym się różni od innych federacji, że należące do UE kraje zachowują suwerenność w tym kluczowym znaczeniu, jakim jest możność przystępowania do niej i występowania z niej.

Skojarzenia ze Stanami Zjednoczonymi są naturalne, bo to najstarsza i najpotężniejsza demokratyczna federacja na świecie, ale o tyle ryzykowne, że w USA istota federacji została rozstrzygnięta w drodze wojny. Przed wojną secesyjną mówiono „United States are” („są”), a po niej „United States is” („jest”). Właśnie po to, aby tego niebezpieczeństwa uniknąć, w traktacie lizbońskim zawarliśmy procedurę wychodzenia z UE. Mam nadzieję, że to uspokaja tych wszystkich, którzy obawiają się, iż UE mogłaby być dla jakiegoś państwa więzieniem.

Powiedział pan niedawno, że „państwa członkowskie Unii powinny mieć co najmniej tyle autonomii, ile mają stany USA”…

W dyskusjach o federalizmie przykłady zaczerpnięte ze Stanów Zjednoczonych czy Szwajcarii bywają poręczne. W tym przypadku była to figura retoryczna w obronie prerogatyw państw członkowskich Unii Europejskiej. Powinny one mieć – jak mówiłem – autonomii nie mniej, a więc więcej niż stany USA. Miałem na myśli to, że jedności USA nie przeszkadza to, iż na przykład kwestie Kodeksu karnego czy kary śmierci regulowane są na poziomie stanowym.

Te definicyjne spory są ważne, ale u podstaw obecnej debaty o federacyjności Europy leży gigantyczny kryzys w strefie euro. A w tym kontekście jasno mówi się o jednym: bez ścisłej unii fiskalnej, a więc – w istocie – bez stworzenia jednego państwa, wspólna waluta nie przetrwa. Jeśli dobrze rozumiem, to uważa pan, że nie da się wzmocnić zarządztwa wewnątrz Unii w drodze podpisania przez państwa członkowskie UE dobrowolnych traktatów, lecz niezbędne do tego będzie stworzenie państwa federalnego. Ale to za daleko idąca teza. Uważam, że jeśli wykonamy to, co teraz zapowiadamy, czyli wzmocnimy prawo wspólnotowe automatycznymi sankcjami umocowanymi w traktatach, to być może to wystarczy. W każdym razie gdyby to, co teraz proponujemy, obowiązywało pięć lat temu, to by wystarczyło.

Pańskie wystąpienie w Berlinie zostało odebrane jako projekt daleko idącej federacyjności właśnie w tym sensie, w jakim o tym mówimy – odebrania państwom narodowym pewnych kompetencji.

Po pierwsze o federacji, w tonie aprobującym, w swoim pierwszym większym wystąpieniu zagranicznym mówił w Berlinie także Lech Kaczyński. W kontekście przyszłego członkostwa Ukrainy i Gruzji wypowiadał się o UE jako o przyszłej federacji bez wstrętu, wtedy gdy społeczeństwa do tego dojrzeją. To dowodzi ciągłości ideowej w polskiej polityce zagranicznej. Po drugie słowo „federacja” nie jest w polskim dyskursie konstytucyjnym pojęciem pejoratywnym.

Mamy wręcz dumne tradycje federalizmu, nie tylko z czasów I Rzeczypospolitej czy wysiłków Józefa Piłsudskiego, ale także z okresu II wojny światowej, gdy rząd emigracyjny rozważał ofertę sfederalizowania się z Czechosłowacją. Przypominam, że niektórzy do dziś wypominają mi stwierdzenie oczywistego faktu, że II Rzeczypospolitej nie udało się zrealizować idei jagiellońskiej, a więc federacji narodów dawnej Rzeczypospolitej.

Dziś użycie słowa „federacja” w odniesieniu do UE uważają zaś za zdradę. Sądzę, że wiem, co ich boli. Otóż uważam, że dzisiejszych polityków prawicowych niepokoi nie federacja w ogóle, lecz taka, w której my nie mamy pakietu kontrolnego. Bo taka, w której jesteśmy stroną dominującą, jest super. Podobną dwoistość widzę u angielskich torysów. Federacja, w której Anglia dominuje – Zjednoczone Królestwo – jest OK. A quasi-federacja, w której trzeba zawierać kompromisy – UE – to kłopot. Dzięki polskim eurofobom mówiącym o federacji jako o czymś groźnym lepiej teraz rozumiem stosunek Litwinów do Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

A dlaczego to lepsze rozumienie Litwinów nie przekłada się na większe zrozumienie dla niechęci części polskich sił politycznych wobec federacji, w której Polska byłaby słabszym partnerem?

To właśnie pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć. Mianowicie: czy narodowe cele można realizować jako mniejszościowy udziałowiec w quasi-federacji? Nic na to nie poradzę, że jesteśmy krajem liczącym 38 mln obywateli w Unii zamieszkiwanej przez 500 mln ludzi. Może gdyby nie rozbiory bylibyśmy państwem 100-milionowym albo liczniejszym i być może mielibyśmy w UE nie pakiet kontrolny, bo nikt go nie ma – i na tym polega piękno Unii Europejskiej – ale dysponowalibyśmy pakietem większym niż obecnie. Jeśli uważamy, że Litwini skorzystali na Rzeczypospolitej Obojga Narodów, to teraz nie powinniśmy takiego argumentu z góry odrzucać. Podczas niedawnej debaty w sejmie uderzyło mnie, że czyniono zarzut z tego, iż niektóre propozycje federacyjne są zbieżne z federacyjnymi koncepcjami części partii niemieckich. Tym, którzy uważają, że to jest niebezpieczne, pragnę zadać pytanie: czy naprawdę chcecie, żeby niemieckie partie porzuciły idee federacyjne i żeby przyjęły waszą koncepcję – suwerennej demokracji? Żeby
nie chciały żadnych ograniczeń z poziomu europejskiego dla swojej niemieckiej suwerenności?

Czy naprawdę jesteście pewni, że to byłoby dla Polski korzystne? Ja uważam, że dopóki Niemcy godzą się na okiełznywanie swej siły w ramach instytucji wspólnotowych, dopóty powinniśmy trzymać ich za słowo. Bo alternatywa jest gorsza.

W swoim berlińskim wystąpieniu wspomniał pan, że jednym z elementów, które mogłyby zostać w przyszłości zmienione, byłoby połączenie funkcji przewodniczącego Komisji Europejskiej i przewodniczącego Rady Europejskiej. I zasugerował pan wybieranie go w wyborach powszechnych.

W tej sprawie pomysł kanclerz Angeli Merkel jest wart rozważenia. Nie miałoby to żadnego wpływu na suwerenność państw członkowskich, natomiast spowodowałoby, że atrybutami suwerenności, które już zgodziliśmy się połączyć, skuteczniej by zarządzano. Zgódźmy się co do wspólnego standardu minimum: skoro Polska jest w Unii, zależy nam na jej sukcesie.

Uważa pan, że dojrzeliśmy już do tego, aby cała Unia Europejska wybierała taką osobę? Czy to nie za wcześnie?

Jak mówi Pismo Święte, na początku było słowo. Może kiedyś stanie się ciałem. Z naszego siedmioletniego doświadczenia w Unii wynika, że najczęściej wspierają nasze postulaty, na przykład energetyczne, instytucje wspólnotowe – Parlament Europejski i Komisja Europejska. Taki przewodniczący mógłby być kolejną podobną instytucją. Jako wybrany przez wszystkich Europejczyków z natury rzeczy czułby się zobowiązany dbać o interesy wszystkich krajów, a nie tylko tych najsilniejszych. Zresztą ta koncepcja jest tylko wzmocnieniem propozycji, którą w 2007 r., gdy rządzili, zgłaszali Jarosław Kaczyński i Anna Fotyga. Oboje mówili, że „apelują o wzmocnienie prerogatyw przewodniczącego komisji”.

Jak pan sobie tę europejską federację wyobraża?

Ponieważ określenie „federacja” budzi tyle emocji i niezrozumienia, proponuję używać terminu „unia polityczna”. Unia Europejska zawsze będzie miała inne cechy niż Stany Zjednoczone i prerogatywy państw członkowskich, z których nigdy nie zrezygnujemy. Gdy nie mówimy o suwerenności w kategoriach bytu mistycznego, wtedy możliwa jest racjonalna dyskusja o tym, co warto oddać na szczebel unijny, i w zamian za co.

Co zatem, pana zdaniem, warto oddać i w zamian za co, a czego w żadnym wypadku nie?

Żeby o tym racjonalnie dyskutować, trzeba najpierw skonstatować, co już oddaliśmy i czy się to nam opłaciło. Otóż oddaliśmy na przykład politykę handlową. Musieliśmy wypowiedzieć szereg umów handlowych i dziś nie mamy prawa samodzielnego ich zawierania, a w wielu organizacjach światowych, takich jak Międzynarodowa Organizacja Handlu, także reprezentuje nas Unia Europejska. Jaki jest tego rezultat? Gigantyczna korzyść dla naszego kraju – dla wszystkich, ale dla Polski w większym stopniu niż dla innych. Dlaczego? Otóż gdyby Niemcy negocjowały z Chinami samodzielnie, uzyskałyby lepsze warunki niż Polska. A Polska lepsze warunki uzyskuje właśnie jako państwo członkowskie Unii Europejskiej. To dowodzi, że oddanie atrybutu suwerennego państwa może przynieść olbrzymią korzyść.

Poza tym przekazaliśmy Unii dużą część polityki wizowej. Mieliśmy, uważam, korzystne umowy o ruchu bezwizowym ze wschodnimi sąsiadami. Musieliśmy się jednak z nich wycofać i dziś stosujemy wspólne zasady Schengen, co czasami bywa irytujące. Na przykład Ukraińcy mają do nas pretensje o to, że oni jednostronnie nie wymagają od nas wiz, a sami, chcąc przyjechać do Polski, muszą wypełniać te formularze. Ale czy członkostwo w strefie Schengen jest – per saldo – dla nas korzystne? Mam nadzieję, że wszyscy uważamy, iż to olbrzymia korzyść z rezygnacji z atrybutu suwerenności.

A jak te przykłady mają się do innych tego typu kwestii?

Polska, głosem tego, ale także głosem poprzedniego rządu, uważa, że olbrzymią korzyścią dla nas byłoby uwspólnotowienie polityki obronnej. Bo choć opoką naszego bezpieczeństwa jest Sojusz Północnoatlantycki, lepiej mieć dwie polisy ubezpieczeniowe zamiast jednej. W końcu mogą się zdarzyć takie operacje, takie zadania, takie zagrożenia, którym powinniśmy móc stawić czoła jako Unia Europejska, a nie jako NATO. Ponadto idą czasy, gdy Stany Zjednoczone będą obcinały swój budżet obronny i Unia Europejska będzie czasem musiała interweniować sama. Moim zdaniem to korzyść. Jako minister obrony narodowej w rządzie PiS podpisywałem umowę o ustanowieniu grupy bojowej Unii Europejskiej. Kolejny przykład – traktat z Lizbony, wynegocjowany przez Jarosława Kaczyńskiego telefonicznie, a ratyfikowany przez Lecha Kaczyńskiego, ustanowił uwspólnotowienie polityki zagranicznej. Jeszcze niedoskonale realizowanej, bo państwa członkowskie „na boku” zawierają własne porozumienia. Ale czy siła rażenia Polski w relacjach na przykład
z Rosją jest większa jako samodzielnego państwa czy jako państwa członkowskiego UE? Czy jeśli negocjujemy nową umowę Unia – Rosja o partnerstwie i współpracy, większe szanse na załatwienie ważnych dla nas spraw mamy jako państwo członkowskie Unii czy w umowie dwustronnej – jako Polska?

Dla ułatwienia dodam, że Rosja woli negocjować z państwami UE bilateralnie, a nie z wykorzystaniem mechanizmów unijnych. Rosja próbuje też odwrócić trzeci pakiet energetyczny, czyli uwspólnotowienie polityki energetycznej, bardzo korzystne dla całej UE, ale dla Polski szczególnie. Oto dziedziny, w których uwspólnotowienie okazało się korzystne dla Polski, mimo oddania pewnych prerogatyw suwerennego państwa.

W ten sposób docieramy do budżetu. Bezpośrednim powodem toczącej się debaty jest kryzys związany ze wspólną walutą. Dlaczego postawił pan tezę, że albo bronimy strefy euro, albo grozi nam gospodarcza apokalipsa? Czy nie byłoby lepiej, żeby polski rząd przygotował scenariusz na wypadek, gdyby nie udało się utrzymać euro?

W pewnym sensie drugie pytanie jest odpowiedzią na pierwsze. Uważam bowiem, że rozpad strefy euro miałby tak nieprzewidywalne skutki, nie tylko dla państw tej strefy, ale także dla naszego handlu, dla kursu złotego, dla inwestycji w Polsce, że może panowie potrafią przewidzieć, jakie to miałoby skutki budżetowe. My stworzyliśmy trzy warianty budżetu państwa, ale ten związany z upadkiem strefy euro musiałby być czwartym, radykalnie gorszym od tego, co dziś można sobie wyobrazić.

Te pytania napawają mnie też optymizmem, bo uświadamiają, że do komentatorów wreszcie zaczyna docierać, jak poważna jest sytuacja. Jeśli rozpadnie się strefa euro, to nie tylko będziemy musieli skonstruować dramatycznie gorszy budżet. Trzeba bowiem zadać sobie także pytanie, czy kraje, które będą musiały szukać gigantycznych pieniędzy na ratowanie własnych gospodarek i zaspokajanie elementarnych potrzeb życiowych swoich obywateli, będą respektowały umowy o przelewaniu do Brukseli składek, które potem trafiają do Polski w ramach funduszy spójnościowych. Uważamy, że to nie jest zagwarantowane. Jesteśmy zdania, że na pergaminach można sobie zapisać, co się chce, a jeśli górę weźmie logika „ratuj się, kto może”, to naprawdę wszyscy będą ratowali przede wszystkim siebie.

Przypomnę, że w 1939 r. też mieliśmy podpisane gwarancje, traktaty. Byliśmy nie tylko suwerenni w klasycznym sensie, ale – 1 września – mieliśmy ponad milion żołnierzy pod bronią. A skończyło się, jak się skończyło. Gdy sytuacja jest naprawdę poważna, państwa robią to, co leży w ich żywotnym, krótkoterminowym interesie.

Można byłoby jednak użyć odwrotnej argumentacji. Takiej, że dalsze podtrzymywanie tego, co i tak zapewne musi upaść, nie ma sensu.

Jeśli pan mnie pyta, czy uważam, że Unia zarządza tym kryzysem kompetentnie, to zgadzam się z panem, że nie. Ale jeśli pan już wie, jaki będzie wynik obecnego kryzysu, to wypada mi tylko chylić czoła przed mądrzejszym ode mnie.

Ale Unia zarządza tym w ten sam sposób od samego początku. Jaka jest więc gwarancja, że wciąż broniąc tego projektu, za rok nie staniemy przed jeszcze większym problemem?

Nie ma takiej gwarancji. Bądźmy dorośli. To, że oni popełniają błędy, nie znaczy, że my mamy tyle mocy, aby zrobić to za nich lepiej. Główne decyzje zapadają w strefie euro. Możemy tylko obstawiać sukces, czyli wyjście z kryzysu, i pomagać w tym procesie na miarę naszych możliwości albo czynić to, co robi Jarosław Kaczyński, czyli obstawiać porażkę i liczyć na powtórkę z Budapesztu w Warszawie. Ja uważam, że to jest nieodpowiedzialne i niepatriotyczne. Powrót do władzy Jarosława Kaczyńskiego nie jest aż tak wielkim dobrem, aby był wart drugiego wielkiego kryzysu w Europie.

A jak pan odpowie na zarzut Jarosława Kaczyńskiego, że sformułowane przez pana w Berlinie propozycje „grożą rozpadem obecnej Unii i zastąpieniem jej jakimś kadłubowym tworem o nieznanej konsystencji”?

Wzmocnienie instytucji wspólnotowych byłoby ochroną obecnej, szerokiej Unii przed tymi, którzy chcieliby zrobić z niej „kadłubek” w mniejszym gronie, a nas zostawić na peryferiach. Wszyscy widzą, że mechanizmy decyzyjne i kontrolne w Unii, zwłaszcza w strefie euro, zawiodły. Co trzeba zrobić? Najprostsza, forsowana przez niektóre kraje Europy Zachodniej recepta, brzmi: ponieważ to wszystko przez rozszerzenie, przez to, że UE jest zbyt duża, trzeba ją ratować tylko w „zdrowym, starym klubie”. I polska gra w ostatnich miesiącach polegała na tym, by ten scenariusz się nie ziścił. By ratować Unię, naprawiać ją w gronie jak najszerszym, z naszym udziałem. Nawiasem mówiąc, jakoś nie wierzę, aby w swojej retoryce Jarosław Kaczyński kierował się troską o Unię jako całość. Odwrotnie, on chciałby równoważyć wpływ Niemiec w Unii z pozycji peryferiów. Bo nie wierzy, że Polska może zagrać w pierwszej lidze. Jest emocjonalnie niezdolny do uznania, że w interesie Polski jest wsparcie Niemiec w jakiejkolwiek sprawie. Nawet
wtedy, gdy to Niemcy są rzecznikiem jedności Unii. Jakbyśmy po wsze czasy mieli być związani sojuszami z czasów II wojny światowej.

A jak w tym kontekście ocenia pan zachowanie Wielkiej Brytanii?

Ono jest z jednej strony zrozumiałe, ale z drugiej – zaskakujące. Zrozumiałe w tym sensie, że wiemy (i premier David Cameron uczciwie o tym informował, także premiera Donalda Tuska), iż w Izbie Gmin, a ściślej w części Partii Konserwatywnej, nie ma zgody na nowy traktat. Gdyby więc nawet premier Cameron uzgodnił go w Brukseli, nie przeprowadziłby go w parlamencie. Jednakże taktyka Wielkiej Brytanii mnie zdziwiła. Premier Cameron powiedział publicznie, że uratowanie strefy euro jest ważnym brytyjskim interesem. Po czym za realizację tego brytyjskiego interesu premier Cameron zażądał pewnych ustępstw na rzecz swego kraju. Tu właśnie widzę pewną niespójność. Tym bardziej że były trzy pomysły: niemiecki – nowy traktat przyjęty przez 27 państw UE, francuski – nowy traktat przyjęty przez 17 państw strefy euro oraz propozycja kompromisowa, zgłoszona wspólnie przez przewodniczą-cych Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej – tzw. protokół 12., czyli beztraktatowa zmiana statutu Europejskiego Banku Centralnego.

Sądzę, że premier Cameron mógł ogłosić: pojechałem, chcieli zmienić traktat, powiedziałem twardo „nie”, jest kompromis, mamy rozwiązanie, które realizuje większość postulatów w formie nietraktatowej. To można było sprzedać jako sukces.

Obawiam się, że widzimy teraz intelektualne i polityczne skutki wyjścia torysów i PiS z rządzącej Europejskiej Partii Ludowej. Obydwa ugrupowania straciły dostęp do informacji z najważniejszych gremiów decyzyjnych. Zamiast wpływać na decyzje, nakręcają się nawzajem przeciwko Unii.

Wszyscy boją się rozpadu strefy euro, ale też bardzo poważni ludzie mówią, że ona w tym kształcie nie przetrwa. Proszę mnie uspokoić jako obywatela i zapewnić, że rząd rozważa takie scenariusze oraz przygotowuje się również na tę ewentualność.

Te scenariusze byłyby oczywiście znacznie poważniejsze dla tych, którzy posługują się monetami i banknotami euro oraz mają euro w swoich rozliczeniach. W tym wąskim sensie my jesteśmy w sytuacji stosunkowo bezpiecznej. Ponadto nasz system bankowy okazał się jednym z najbezpieczniejszych w Europie. Żadna instytucja finansowa nie upadła, ani nie ma trudności. Więc to byłby kryzys wobec nas zewnętrzny, a nie, tak jak dla krajów strefy euro, wewnętrzny. Ale na skutek spadku popytu w całej Unii, czyli na rynku, na który trafia 77% naszego eksportu, trzeba by się liczyć z poważną recesją gospodarczą.

Czyli rząd się tym zagrożeniem zajmuje?

Cieszę się, że wreszcie do was dociera, iż to poważne zagrożenie. Kiedyś może nawet przyznacie, że domaganie się od Niemiec większego wysiłku, aby to niebezpieczeństwo od nas i od Europy odsunąć, było słusznym ruchem. Natomiast martwi mnie ewolucja myśli konserwatywnej w Polsce. Dzięki członkostwu w Unii Polska stała się zamożniejsza, bezpieczniejsza i bardziej wpływowa niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilkuset lat. A polska prawica zamiast wspierać projekt, który tak nam służy, jest albo krytyczna, albo trzyma się na dystans. Apeluję o nawrócenie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (13)