"Anioł śmierci" przemówił. Zapewnia, że nikogo nie zabił
- Mnie tam nie było tamtej nocy. Byłem w domu - mówi nam zza krat o przypisywanym mu morderstwie nazywany "Aniołem śmierci" Maciej B. z Torunia. Zanim jeszcze prokuratura oskarżyła go o tę zbrodnię, został przez media okrzyknięty największym seryjnym mordercą Polski w XXI wieku.
47-letni Maciej B. dawniej był sportowcem i studentem prawa, potem przez wiele lat zajmował się stolarką okienną. Prowadził swoją firmę. Kilka lat temu postanowił się przebranżowić i wejść na rynek nieruchomości.
Tyle że oprócz tego mocno zainteresował się również ubezpieczeniami, co jest kluczowe dla wszystkich jego karnych spraw, które obecnie są w toku. Gdyby nie ubezpieczenia, prawdopodobnie nikt nie doszukiwałby się jego udziału w żadnej z sześciu śmierci, z którymi jest łączony.
- Sprawa, za którą przebywam teraz w areszcie, jest przede wszystkim wynikiem nagonki medialnej na mnie - uważa. - Ścigano mnie za piątkę ludzi i okazało się, że nic nie ma. Wszystkie ekspertyzy mnie rozgrzeszyły z tych spraw. A tu nagle się pojawiła sprawa pani Marii. I zaczęła się pełna jazda - dodaje.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Reforma wymiaru sprawiedliwości. "Wracamy do rozwiązań, które były"
Kontrowersyjna motywacja
B. od dwóch lat jest tymczasowo aresztowany w związku z zabójstwem, do którego doszło 20 grudnia 2021 roku w wieżowcu na toruńskiej Skarpie. Przez kilka tygodni nikt nie wiedział, że może chodzić o morderstwo, śledczy prowadzili tę sprawę w tajemnicy, w mediach mignęła jako pożar z jedną ofiarą śmiertelną.
Wiadomo było, że 68-letnia Maria zginęła w zadłużonym mieszkaniu na parterze. Zatruła się tlenkiem węgla, nie krzyczała.
Biegli z zakresu pożarnictwa doszli w końcu do wniosku, że ktoś podłożył ogień. Prokuratura wszczęła śledztwo i nie musiała zbyt głęboko szukać w przeszłości ofiary, żeby znaleźć związek z "Aniołem śmierci".
Kilka lat wcześniej pani Maria chciała sprzedać nieruchomość, a B. szukał lokali w atrakcyjnych cenach. Tak się poznali. W 2018 roku zawarli nie tylko umowę kupna-sprzedaży, ale mężczyzna namówił ją również na kupno polisy ubezpieczeniowej. Potem popadli w konflikt, który musiał rozstrzygać sąd.
Teraz "Anioł śmierci" jest w trakcie procesu pierwszej instancji za zabójstwo kobiety. Śledczy zarzucili mu, że podpalił mieszkanie z emerytką w środku tak, by śledczy uznali, że zginęła w pożarze, a on mógłby zgarnąć pieniądze z jej ubezpieczenia. To według prawa "motywacja zasługująca na szczególne potępienie", czyli w przypadku uznania winnym, torunianin usłyszy wyższy wyrok niż za "zwykłe" zabójstwo.
Ale według niego nie ma podstaw, by sąd go skazał. Udało nam się z nim porozmawiać i przedstawił nam swoją wersję.
"Nie byłem właścicielem lokalu"
Według jego słów zachowanie starszej pani było dziwne, bo mogła się ratować chociażby poprzez wyjście na balkon. Jak podkreśla, gdy sądził się z nią wcześniej, wyszło na jaw, że cierpi na schizofrenię i ma obniżoną zdolność do rozpoznania sytuacji. Nadmienia, że według późniejszych badań w jej ciele nie tylko nie było żadnej trucizny ani alkoholu, ale też nie było leków, co oznacza, że ich nie przyjmowała. Miała zostać znaleziona w łóżku w pokoju, z oparzeniami, choć ogień objął przedpokój.
- Kto wie, może tamtego wieczoru się "odpaliła". Poza tym sąsiadka, która wtedy miała z nią kontakt, zeznała, że była wtedy bardzo dziwna - opowiada 47-latek.
I dodaje: - Mnie tam nie było tamtej nocy. Byłem w domu. Nie miałem nawet kluczy do tego mieszkania. Nigdy mi ich nie przekazano, bo ta pani nigdy się z tego mieszkania nie wyprowadziła. Wojowałem z nią w sądach, miała nakaz eksmisji, ale nigdy go nie zrealizowano, bo była pandemia. Natomiast ona mnie oskarżyła, że miałem to mieszkanie od niej wyłudzić. Zostałem uniewinniony w obu instancjach.
Maciej B. mówi nam również, jak jego zdaniem wygląda sprawa z perspektywy motywacji, jaką zarzuciła mu prokuratura.
- To mieszkanie zostało zlicytowane dwa miesiące przed pożarem - podkreśla. - Nie byłem więc od dwóch miesięcy właścicielem tego lokalu. Prokuratura twierdzi jednak, że mój interes miał polegać na tym, że ta pani była ubezpieczona i ja miałem dostać odszkodowanie.
"Anioł śmierci" podważa ustalenia prokuratury
W rozmowie z Wirtualną Polską Maciej B. twierdzi, że nie istnieją żadne dowody materialne na jego winę. Przekonuje, że prokuratura dysponuje jedynie poszlakowymi dowodami, jak choćby nagraniem z lekko kulejącym mężczyzną z jednej z ulic, podczas gdy on zarzeka się, że nie kuleje i nie kulał, a zarejestrowany film z jego rzeczywistym chodem wyklucza podobieństwo.
Mówi też, że w dowodach znalazł informację, iż w okresie, w którym miał popełnić zabójstwo, miał być śledzony i podsłuchiwany przez policję, i to ona powinna zapewnić mu alibi, skoro wiedziała o każdym jego ruchu.
- Ciekawe jest też zeznanie taksówkarza, który miał przewozić tamtej nocy jakąś osobę z mojej dzielnicy w kierunku Rubinkowa (to dzielnica położona blisko Skarpy - przyp. red.). W nocy wiózł osobę w dłuższej kurtce, ciemnej czapce i z maseczką na twarzy. Policja przedstawiła mu portrety i rzekomo miał wskazać, że ja najbardziej bym mu odpowiadał. Bardzo dziwne, skoro było widać tylko oczy - komentuje oskarżony torunianin.
O sprawie "Anioła śmierci" zrobiło się głośno w połowie 2021 roku za sprawą emerytowanego wojskowego Andrzeja Koczana, którego syn Rafał kilka miesięcy wcześniej zginął w wypadku. Mężczyzna zwrócił uwagę, że co kilka tygodni do skrzynki wpadają listy od ubezpieczycieli adresowane na jego syna. Okazało się, że był ubezpieczony w kilku towarzystwach na niemałe sumy.
Były żołnierz rozpoczął swoje śledztwo, z którego wynikało, że osobą wskazaną do wypłaty odszkodowań był Maciej B., szef firmy, w której pracował Rafał. Co więcej, dotarł do informacji, że w ostatnim czasie życie straciło więcej jego pracowników.
Firma, jak przedstawiał potem jej szef, miała pozyskiwać nieruchomości od osób z problemami, np. z komornikiem na karku, remontować je i sprzedawać dużo drożej. Maciej B. twierdził, że potrzebował do tego ludzi ze znajomościami w takich środowiskach, więc zatrudnił na ćwierć etatu swojego znajomego Leszka, który - choć miał stały dom - czasem pomieszkiwał w noclegowni dla bezdomnych, a także jego kolegów. Prawie wszyscy mieli problemy z alkoholem.
17 marca 2020 roku, a więc niecałe dwa tygodnie po nadejściu pandemii do Polski, zaczął kupować pracownikom, za ich zgodą, zbiorowe polisy na życie. Nie dotyczyły tylko utraty życia, ale również m.in. chorób.
Dokładnie dwa tygodnie później w szpitalu zmarł pierwszy z pokrzywdzonych, 54-letni Dariusz. Lekarz uznał, że przyczyną zgonu była sepsa.
64-letni Leszek zmarł osiem miesięcy później, 22 listopada 2020 roku, również w szpitalu, po trzech tygodniach walki z koronawirusem.
Maciej B. 28 listopada 2020 roku udał się na jego pogrzeb firmowym matizem, a po uroczystości przekazał kluczyk 25-letniemu Rafałowi (który jako jedyny z tego grona prowadził ustatkowane życie, nie był alkoholikiem, to miało być jego pierwsze zlecenie w firmie) oraz 45-letniemu Sławomirowi, by udali się pod Chełmno, obejrzeć nieruchomość na sprzedaż. Nie wrócili już z tej podróży.
Według późniejszych ustaleń policjantów drogówki ich auto zsunęło się ze skarpy i stanęło w płomieniach, a oni nie zdołali się z niego wydostać. Kierowcą najprawdopodobniej był Rafał, ponieważ Sławomir nie miał prawa jazdy i był kompletnie pijany, miał 3,6 promila alkoholu.
Po czterech zgonach sprawa dotarła do mediów, które okrzyknęły Macieja B. "Aniołem śmierci", z sugestią, że morduje swoich pracowników dla ubezpieczeń, bo okazało się, że na każdego z tej czwórki było wykupionych po kilka polis.
Powstawały o nim programy telewizyjne i artykuły. Sprawa śmierci Dariusza i Leszka trafiła do czołowych śledczych z Torunia, a sprawę wypadku raz jeszcze zaczęli prześwietlać prokuratorzy z Chełmna. Rozpoczęły się ekshumacje zwłok i bardzo szczegółowe ekspertyzy.
Sprawy są wciąż w toku
Maciej B. tłumaczył, że nie miał nic wspólnego z żadnym z tych zgonów i wszystko było zbiegiem okoliczności. Zaszył się w swoim mieszkaniu, jego stan ocierał się o paranoję, zaczął podejrzewać, że zawiązał się przeciwko niemu spisek. Twierdził także, że przez medialne zamieszanie nie jest w stanie prowadzić interesów.
Co więcej, w połowie 2021 roku zmarł piąty z sześciu zatrudnionych przez niego mężczyzn. Ten zgon nie budził większych podejrzeń - śmierć miała charakter naturalny, a osobą upoważnioną do odbioru ubezpieczenia była żona zmarłego.
Do kulminacyjnego - jak się wtedy wydawało - punktu tej sprawy śledczy doszli przed Bożym Narodzeniem, gdy 23 grudnia 2021 roku zatrzymali Macieja B. Zarzucili mu oszustwa i podrabianie dokumentów. Sąd nie zgodził się na jego areszt. Zapowiadało się na to, że na tym cała sprawa się zakończy.
Jednak 8 marca 2022 roku "Anioł śmierci" został tymczasowo aresztowany pod zarzutem zabójstwa starszej pani z wieżowca. To jedyna śmierć, z jaką dowodowo powiązali go śledczy. Miał dokonać zabójstwa trzy dni przed swoim poprzednim zatrzymaniem, gdy był już podejrzewany przez sporą część opinii publicznej o popełnienie pięciu morderstw.
Akt oskarżenia uzupełniono też o oszustwa ubezpieczeniowe. Jak wyliczyli śledczy, z polis zmarłych pracowników mógłby wypłacić 5 mln zł. Ponieważ jednak nie wszystko wypłacał, a część towarzystw nie chciała mu nawet na to pozwolić, na jego konto z tego tytułu wpłynęło tylko 326 tys. zł.
Śledczy wciąż sprawdzają pozostałe zgony. Z naszych informacji wynika, że postępowania potrwają jeszcze co najmniej kilka tygodni.
- O bliższych okolicznościach tych spraw nie możemy informować - wyjaśnia Andrzej Kukawski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Toruniu.
Mikołaj Podolski, dziennikarz Wirtualnej Polski