Andrzej Mogielnicki: lubię wymyślać historie, które potem sprawdzają się w życiu
Napisałem kiedyś dla Budki Suflera tekst piosenki. Ile było z tym w Lublinie wydziwiania, ile telefonów, żeby zmieniać. Ale się uparłem. Latem znajomi dzwonili do mnie z Mazur, że spać przeze mnie nie mogą, bo ze wszystkich namiotów słychać Cugowskiego, śpiewającego: "Bo do tanga trzeba dwojga" - mówi Andrzej Mogielnicki, twórca dziesiątków polskich przebojów, który "uciekł" na Dominikanę i został pisarzem.
WP: Cezary Łazarewicz, Wirtualna Polska: Zacznijmy od początku
Andrzej Mogielnicki: Ponad trzydzieści lat temu napisałem tekst do przeboju Lady Pank "Kryzysowa narzeczona".
WP: To wiem, ale mnie interesuje, co było wcześniej.
- Chce pan tę historię zacząć od jajka?
WP: Tak.
- Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce przechodziłem ulicą Elektoralną w Warszawie obok domu kultury. Była tam jakaś potańcówka. Przez otwarte okno usłyszałem muzykę i zatrzymałem się na moment, by jej wysłuchać. Gdy muzyka ucichła pomyślałem sobie: "rany boskie, co to jest"?
WP: Co to było?
- To byli Beatlesi. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem jeden z ich pierwszych przebojów "I Saw Her Standing There". Był rok 1963. Miałem 15 lat.
A potem już poszło. Wszyscy mieliśmy hopla na punkcie rock and rolla. Słuchaliśmy radia Luxemburg, wymienialiśmy się rzadkimi płytami. Wszyscy próbowali brzdąkać na gitarach. Ta muzyka była jak tsunami, przelewała się również przez żelazną kurtynę. Trochę o tym wspominam w książce.
To nie była pół-konspiracja, jak w czasach jazzu, ale muzykę trzeba było sobie przekazywać od ucha do ucha, bo nigdzie jej nie było. Niech pan pamięta, że rock and roll w polskim radiu nie istniał. I to niekoniecznie z powodów ideologicznych. Starsze pokolenie uważało, że to w ogóle nie jest muzyka rozrywkowa tylko jakiś jazgot gitar i wrzaski. W ich uszach brzmiało to chyba gorzej niż później punk!
WP: Inni kupowali wtedy gitary, a pan został przy długopisie, dlaczego?
- Bo na maszynę do pisania nie było mnie stać! Pisałem do prasy studenckiej. Potem wysyłałem swoje teksty do satyrycznego magazynu "Szpilki", miesięczników literackich. Zacząłem regularnie publikować.
Jednocześnie siedziałem w różnych pakamerach w towarzystwie gitarzystów, usiłujących naśladować Jimiego Hendrixa. Trzymałem się wtedy z Darkiem Kozakiewiczem i Zbyszkiem Hołdysem i paroma innymi czubami w klubie "Medyk". Włóczyliśmy się po innych klubach, różnych podejrzanych piwnicach i jak to młodzi, popijaliśmy, słuchaliśmy muzyki, strasznie się przy tym kłócąc. Kłóciliśmy się o to, kto gra lepiej rocka. Hołdys uważał, że Amerykanie, ja preferowałem Brytyjczyków. Takie wtedy były podziały.
Jednocześnie, po każdej takiej nocy brałem szybki prysznic, zaczesywałem włosy i drałowałem na wykłady prawa na Uniwersytet. No i czytałem masę literatury. Trochę taki doktor Jekyll i mister Hyde.
Ciągle tworzyły się jakieś nowe zespoły i ciągle się rozpadały, ktoś coś komponował, inny próbował zaśpiewać i potrzebne były teksty. Trafiali do mnie, bo rozeszło się na mieście, że jestem swój i w dodatku piśmienny.
WP: Pamięta pan swoje pierwsze teksty? Przetrwały?
- Oczywiście, że nie przetrwały. Tę pierwszą piosenkę napisałem dla jakiegoś hardrockowego zespołu, którego nazwy już nie pamiętam. Dwa tygodnie siedziałem nad pustą kartką papieru i kompletnie nie wiedziałem, co napisać, jaką formułę wybrać, jakie słowa. Zupełna pustka. Nie mogłem się nikogo poradzić, bo inni też nie wiedzieli. Po polsku takich utworów się wtedy nie pisało, a tłumaczenia wprost z angielskiego były bez sensu. Coś musiałem wymyślić.
Wpadłem na pomysł, że najlepiej do hardrockowej muzyki będzie pasować coś wystylizowanego na poezję młodopolską. Dla mnie Wyspiański jest pierwszym polskim poetą hardrockowym. "Miałeś chamie złoty róg... ostał ci się jeno sznur". Proszę podłożyć pod to przesterowane gitary i przebitkę perkusji. Zabrzmi!
Jak się ten mój tekst czytało z kartki to brzmiało strasznie głupio, ale jak wokalista zaczynał śpiewać z podkładem - robiło duże wrażenie.
WP: Przychodzili do pana muzycy z gotową muzyką?
- Wszystko, co w życiu napisałem, było do muzyki. Muzyka mnie inspiruje, a co więcej, zgadzam się z tym, że to melodia robi piosenkę.
Muzyka zwykle jest w dur lub w moll, czyli wesoła albo smutna, ale oczywiście to nie wyczerpuje wszystkich jej nastrojów. Do tego trzeba dopasować słowa. Dopasować - nie znaczy zilustrować. Czasami pisałem teksty wbrew kompozycji i dawało to bardzo dobre efekty. Nie ma złotej recepty. Trzeba to czuć.
Tekst musi być integralną częścią i współgrać z muzyką. Jest jak dopasowana rękawiczka, bo inaczej nie zabrzmi. Zawsze tego pilnowałem. Moje słowa brzmią z muzyką. To najważniejsze przy pisaniu piosenek.
WP: Muzycy domagali się spełnienia konkretnych zamówień? Na przykład, że piosenka ma być o miłości, namiętności, zdradzie, czy dawali panu wolną rękę?
- Kiedy mi kompozytor mówi, że piosenka ma być o czymś konkretnym, odpowiadam: "Napisz tekst sam, skoro już wszystko wymyśliłeś. Do czego ja ci jestem potrzebny"? Na ogół z muzykami nie miałem problemów. Wykonawcy to inna sprawa.
Napisałem kiedyś dla Budki Suflera tekst piosenki. Ile było z tym w Lublinie wydziwiania, ile telefonów, żeby zmieniać. Ale się uparłem. Latem znajomi dzwonili do mnie z Mazur, że spać przeze mnie nie mogą, bo ze wszystkich namiotów słychać Cugowskiego, śpiewającego: "Bo do tanga trzeba dwojga".
Ale nie twierdzę, że jestem nieomylny.
WP: Ale myli się pan rzadko. To chyba nie przypadek, że ma pan na swoim koncie dziesiątki przebojów?
- Jak powiem, że przywykłem, to mnie na śmierć zahejtują! Skoro tyle razy to wyszło, być może nie jest to przypadek. Ale pierwszy czy drugi przebój to co innego. To jak z pierwszą dziewczyną, którą pamięta się do końca życia.
Po napisaniu piosenki idzie pan na nagranie, podkład muzyczny gotowy, wychodzi wokalista, śpiewa pańskie słowa i wszystko się zgadza! Niesamowite uczucie. A potem, kiedy śpiewa to cały kraj... Do tego nie da się przywyknąć.
WP: Ma pan łatwość pisania?
- Gdzież tam! Przeciwnie. Większość tej pracy to rzemiosło, rzeźba w słowach, że nie powiem dosadniej. Czasami idzie, czasami - za cholerę. Muzyka nie podchodzi, człowiek nie ma nastroju, ma pustkę w głowie, albo ból. Chociaż i na kacu można coś fajnego napisać, ale raczej dotyczy to mniej rytmicznych piosenek.
Czasem strasznie się trzeba napocić, żeby tekst wyglądał na lekki, napisany jakby od niechcenia. Bardzo mnie cieszy, kiedy po wysłuchaniu tekstu, nad którym siedziałem powiedzmy dwa tygodnie, jakiś znawca mówi: "tak napisać to i małpa potrafi"!
WP: John Lennon wspominał kiedyś, że jeden z największych przebojów The Beatles, czyli piosenkę "All You Need is Love" napisał w kilkadziesiąt minut. Pan też tak miał?
- Zdarzało się, gdy byłem w twórczym zapale. Był taki okres na początku lat osiemdziesiątych, kiedy pracowaliśmy z Jankiem Borysewiczem nad repertuarem Lady Pank, piosenki powstawały wtedy w kilkanaście minut, czasem w godzinę czy dwie.
WP: Które?
- Na przykład tekst do piosenki "Wciąż bardziej obcy". Napisałem to w pół godziny, czekając na obiad we Wrocławiu. Pamiętam, że na początku napisałem "Wciąż bardziej głodny". Ale oczywiście są to rzadkie bonusy.
WP: Ma pan swoje ulubione własne piosenki?
- Z tym różnie bywa. Mam oczywiście i to takie, które niekoniecznie stawały się przebojami.
Bardzo lubię piosenkę "Wielka zima", którą ze Zbyszkiem Hołdysem napisaliśmy dla Krystyny Prońko. Liryczny numer, trochę dołujący. Kto go pamięta? Do dziś podoba mi się "Sztuka latania" Lady Pank. Może dlatego, że od początku byłem przy jej powstaniu? Wszystko tam się zgadza: muzyka, tekst, wykonanie.
Słucham jej dziś i myślę: "facet, bywałeś kiedyś nawet zdolny".
Lubię też "Iść w stronę słońca", którą napisałem czterdzieści lat temu dla zespołu 2+1. Ta piosenka powstała z przypadku.
WP: Jak to z przypadku?
- Spędziłem lekko alkoholizowane popołudnie z Januszem Krukiem z 2+1. On grał coś na gitarze, a ja nagrywałem to na magnetofon, jak leci. Po trzech miesiącach przypadkiem znalazłem tę kasetę, zacząłem odsłuchiwać pobrzdękiwania Janusza, była tego chyba z godzina, dopóki palce mu się nie zaczęły ześlizgiwać ze strun. W środku kasety usłyszałem jakiś sensowny fragment. Przesłuchałem to kilkakrotnie, napisałem tekst, zadzwoniłem do niego, że właśnie popełniliśmy piosenkę. Trzeba było zobaczyć jego minę, kiedy to usłyszał.
Nagrywaliśmy to nocą w studiu radiowym Trójki przy Myśliwieckiej. Pracowaliśmy chyba owocniej, niż dziś komisje sejmowe.
WP: Miał pan problemy z cenzurą?
- Do urzędu cenzorskiego piosenki trafiały, gdy nagrywało się je do radia lub na płytę. Wtedy trzeba było złożyć tekst w cenzurze. Teksty - to nic. Kompozytorzy musieli tam składać nuty z utworami. A ze znajomością nut bywało u rockmanów różnie.
Wie pan, co? Dziś myślę, że w tym właśnie wyrażała się miedzy innymi kompletna amatorka tamtego ustroju. Bo oni osobno cenzurowali teksty i osobno muzykę. Jakby nie mieli pojęcia, że dopiero to wszystko złożone razem do kupy łącznie z aranżacją i wykonaniem daje nowy, ostateczny wyraz i dopiero wtedy można powiedzieć, co to za utwór.
WP: I nigdy nie było kłopotów?
- A bywały, bywały. Gdy zobaczyli tekst "Kryzysowej narzeczonej" aż zastrzygli uszami. Słowo "kryzys" w socjalizmie przecież nie występowało. Kryzys mógł być tylko w kapitalizmie i kojarzył się z buntem. Ale w tym wypadku, co mi cenzor mógł zrobić? W "Kryzysowej narzeczonej" nie chodziło przecież o ustrój, tylko o dziewczynę!
WP: Służba Bezpieczeństwa planowała w 1983 roku metodami operacyjnymi usunąć z listy przebojów napisany przez pana dla Lady Pank przebój "Mniej niż zero". Sukces tej piosenki zbiegł się bowiem w czasie ze śmiertelnym pobiciem przez ZOMO maturzysty Grzegorza Przemyka. SB przypuszczała, że napisał pan ten tekst w hołdzie Przemykowi.
- W tej sprawie było u mnie chyba sześć delegacji z opozycji. Nie liczę oczywiście paru niewyraźnych osobników pętających się w owym czasie za moimi plecami i próbę całkowitego zapisu cenzorskiego na moje teksty. Opozycję wyprowadziłem z błędu, że nie jest to piosenka o śmierci Grzegorza Przemyka. Jego śmierć zbiegła się w czasie z premierą piosenki. Może to był błąd? Może gdybym przyznał, że jednak tak, to dziś zajmowałbym fotel senatora i niefrasobliwie ochoczo obalał Trybunał Konstytucyjny? A tak - siedzę na wygnaniu pod palmą. Cóż, historia miewa różne grymasy.
Z twórczością czasem wiążą się pewne kłopoty. Trudno uwierzyć, ale pewne rzeczy się wymyśla, a potem one spełniają się w rzeczywistości. To trochę jak wywoływanie duchów, które nieoczekiwanie się materializują.
WP: Ma pan inne przykłady na poparcie tej tezy?
- "Kryzysową narzeczoną" wymyśliłem, ponieważ do bardzo melodyjnej kompozycji Borysewicza pasowały mi dwa słowa - "kryzysowa" i "narzeczona". Razem brzmiały zgrzytliwie i prawie jak oksymoron. Sama historia jest dość banalna i w tekście ledwo zaznaczona. Że niby była jakaś dziewczyna, że wyjechała i wysyła pocztówki, nie wiadomo skąd. Okropna ta kuchnia tekściarska, prawda? Do dziś znajomi mnie pytają, czy ta historia miała zahaczenie w życiu.
WP: A miała?
- Kilkadziesiąt osób powiedziało mi, że tak. Że to przecież o nich. I co ja mam im powiedzieć? Więc napisałem o tym powieść, czy też, jak niektórzy mówią, powiastkę. Cała story, postaci, zdarzenia - to wszystko fikcja, włącznie z fikcyjnym narratorem. Prawdziwe są tylko fakty muzyczne i historyczne.
WP: Dało się wyżyć w PRL z pisania tekstów piosenek?
- Ludziom się wydaje, że wystarczy rąbnąć jeden czy drugi przebój i jest pozmiatane. Nie, tak łatwo nie jest.
Gdy zaczynał się rockowy boom na początku lat osiemdziesiątych większość z nas - Marek Jackowski z Maanamu, Zbyszek Hołdys z Perfektu, czy ja - miało około trzydziestki. Trochę młodszy był od nas tylko Grzesiek Ciechowski. Jak na rockmenów - lekko przechodzeni. W latach siedemdziesiątych nie mieliśmy żadnych szans na sukces, dopiero na fali polskiego rocka zaczęliśmy wychodzić na prostą.
WP: Pan akurat mógł pracować w sądzie lub prokuraturze. Był pan z wykształcenia prawnikiem.
- Jakoś się do tego nie paliłem. Dokonałem wyboru, z którego moi rodzice nie byli zadowoleni. Bycie artystą to rzecz ryzykowna, bardzo niewielu się udaje.
U mnie też długo się nie przelewało, szczególnie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy tantiemy przestały praktycznie płynąć, bo wszyscy handlowali podróbkami. Na brak pieniędzy nie zwracałem uwagi, nigdy nie byłem zbyt przywiązany do materialnej strony życia, chociaż nie twierdzę, że nią pogardzam. Dopiero gdy byłem koło czterdziestki, zacząłem zarabiać większe pieniądze na swoich tekstach.
Trzeba naprawdę napisać i nagrać wiele piosenek, żeby z tego coś mieć. Mieć dużo zdrowia i trochę szczęścia. I głupią wiarę, że to wszystko ma sens.
WP: Dlaczego przestał pan je pisać?
- To nie tak, że nagle przestałem. Pisałem coraz rzadziej i mniej chętnie, tylko dla ludzi, z którymi byłem od dawna związany, a kiedy Budka Suflera zakończyła działalność, powiedziałem sobie: to koniec.
Napisałem kilka setek piosenek. Naprawdę dużo. Mam wrażenie, że w tym segmencie twórczości napisałem wszystko i teraz już tylko musiałbym się powielać. Nie chcę tego. Niech się młodzi męczą.
Druga sprawa, że muzyka już mnie tak nie inspiruje jak kiedyś. Oczywiście słucham jej, ale rzadziej i bardziej dla przyjemności. Czasem myślę, że gdybym urodził się cztery dekady później, zostałbym raperem. Dałbym wtedy popalić!
Piosenki na ogół mają motyli żywot. Rzadko się zdarzają jakieś bardziej długowieczne osobniki. A ich twórcy też idą w zapomnienie.
WP: Proszę nie przesadzać. Pan akurat jest wśród tych czterech, pięciu autorów, którzy są najlepiej w Polsce znani i hołubieni.
- Niemniej, to praca w rozrywce, a mnie zawsze pociągała literatura. Znów zacząłem dużo czytać. Nie mówię, że literatura to coś poważniejszego niż piosenka. W jakiś sposób wszystko jest rozrywką, no, może z wyjątkiem dzieł niemieckich filozofów. Wziąłem się za pisanie bez muzyki. Ciekawe doświadczenie.
WP: "Kryzysowa narzeczona" to pana debiut. Wszyscy myślą, że to o Lady Pank, a to pana rozliczenie z PRL.
- Nie tylko, bo akcja zaczyna się w latach 60., a kończy na przełomie wieków. Oprócz historii burzliwego romansu są tam też dzieje kilku postaci z mojego pokolenia. W tle muzyka rockowa i historia naszej wiecznie uciemiężonej ojczyzny. Uprzedzam jednak - zero martyrologii. Jeden z moich przyjaciół, który książkę przeczytał, gatunkowo zaliczył ją do "zwięzłej epiki".
Teraz pracuję nad czymś większym na pograniczu fantasy i political fiction. Rzecz dzieje się w Rzeczpospolitej, ale mniej więcej za siedemdziesiąt lat. Takim jestem optymistą.
WP: Wyjechał pan na Dominikanę i zamiast leżeć na plaży poświęca pan czas na pisanie książek?
- Piszę, bo lubię to robić. A nawet jak nie lubię, to też piszę. Pisanie jest dla mnie naturalną potrzebą, jak oddychanie i parę innych czynności fizjologicznych. Od zawsze pisałem. Lubię wymyślać historie, które potem sprawdzają się w życiu.
WP: Nie mógł pan tego robić w Warszawie?
- Jestem uchodźcą klimatycznym. Bardzo źle znosiłem klimat w Polsce. Podobno ostatnio nawet się pogorszył. Pięć lat temu pojawiła się okazja kupienia domu na Dominikanie, okazało się, że mnie na niego stać. Przyjechałem i zdałem sobie sprawę, że jestem tu zupełnie nikim. Nikt mnie nie zna, nic o mnie nie wiedzą, a ja nie potrafię w lokalnej gazecie znaleźć ogłoszenia hydraulika, bo nie znam hiszpańskiego. Mając sześćdziesiąt lat zacząłem wszystko od zera. Lekko nie było, ale bardzo mi się to podobało. I nadal podoba.
WP: Nie tęskni pan za Polską?
- To nie czasy "Latarnika", który cierpiał z powodu deficytu ojczyzny. Nie ma wielkiej różnicy, czy mieszkam na Białołęce w Warszawie czy w Cabarete na Hispanioli. Kiedy chcę, oglądam polską telewizję, czytam polskie książki i gazety. Mam Skype'a, więc i stałą łączność ze znajomymi w kraju.
W moim najbliższym sąsiedztwie nie występują rodacy. Są Amerykanie, Kanadyjczycy, Niemcy, Włosi, Szwajcarzy, Dominikańczycy, Haitańczycy i paręnaście innych nacji, nie licząc turystów z całego świata.
Dlatego w maju, kiedy zwykle odwiedzam Polskę i spaceruję Krakowskim Przedmieściem, to pierwsza moja impresja: rany boskie, sami Polacy!
Potem wracam do siebie. Mieszkam w domu nad oceanem. Prawie codziennie rano idę z psami oglądać wschód słońca na pustej plaży. Potem wracam do domu i siadam do pisania.
WP: Nawet trudno mi sobie to wyobrazić. U nas są straszne mrozy.
- Mam z tego powodu cholerne poczucie winy. Ale tak na serio - myślę, że na to zasłużyłem. Nadmierna skromność nie jest moją cnotą. Dałoby się z tego zdania zrobić jakiś refren, a może i całą piosenkę, nie uważa pan? (śmiech)