Andrzej Lubowski: Rok strzelania we własną stopę
Rok temu, ku zaskoczeniu większości świata i Ameryki, i własnemu zdumieniu, Donald Trump wygrał wybory prezydenckie. Stany Zjednoczone stanęły wówczas u progu nowej ery: totalnej nieprzewidywalności, zarządzania mocarstwem przez ćwierkanie, a wszystko to w narracji opery mydlanej. Jak wyglądają po roku jego rządów?
Kochający siebie bezgranicznie prezydent z miejsca zabrał się do ostrego strzelania we własną stopę. Sprawia mu to wielką frajdę, i póki co, w niczym mu to nie przeszkadza. Notorycznie demonstruje rzadki koktajl ignorancji i arogancji: nie zaprząta sobie głowy faktami, zastępując je koszałkami opałkami własnej produkcji. Odsądza od czci i wiary nieprzychylne mu media, mnoży teorie spiskowe, obraża swoich i nieprzyjaciół, aliantów zamienia we wrogów, wystawia kraj na pośmiewisko, próbuje majstrować przy instytucjach demokracji, demoluje wizerunek Ameryki. I co? I nic.
No, prawie nic.
Kliknij, aby zobaczyć - Korea Płn.: Trump to starzec bez rozumu
Szumne zapowiedzi
Nie minęły cztery miesiące od inauguracji (wedle Trumpa oczywiście „historycznej” – uwielbia to słowo dla opisu własnych dokonań, niezależnie od tego, jaki numer mu wyszedł, a co rekordowo schrzanił) a do codziennego słownika powróciło słowo „impeachment”. Stało się marzeniem milionów jego krytyków, zmorą milionów jego entuzjastów, ale wydaje się mało prawdopodobnym scenariuszem.
Za bardziej realny uważam – zakładając, że specjalny prokurator Mueller dogrzebie się niepodważalnych dowodów przestępstw, a Trump go na czas nie wyrzuci z roboty, do czego trwają staranne przygotowania – taki wariant, w którym nadąsany i obrażony na cały świat Trump sam rezygnuje z urzędu, triumfalnie obwieszczając, że i tak dokonał więcej, niż wszyscy prezydenci Ameryki razem wzięci. I zabiera się za robienie naprawdę gigantycznych interesów, głównie w mediach, bo dotychczas, mimo szumnych opowieści i niezliczonych przekrętów, wielkich pieniędzy nie zrobił.
Lecz, póki co, Mueller oskarżenia nie postawił, więc nie ma powodu, aby go dymisjonować. Choć smrodu coraz więcej. „Osobistości” z otoczenia pana prezydenta, jak się okazuje, albo brały pieniądze z Moskwy, albo robiły i nadal robią z nią interesy, o których po prostu zapomniały.
Chciałby być dyktatorem
To się w końcu zdarza. Nie o wszystkim ludzie tak zajęci, jak sekretarz handlu, mogą pamiętać. A że sekretarz stanu odkładał na czarną godzinę na Bermudach, na przykład, nikogo obchodzić chyba nie powinno, bo niby dlaczego. Gość zaradny, i takich krajowi potrzeba.
Trump bardzo chciałby być dyktatorem, co by i narodowi i światu wyszło oczywiście na zdrowie, no bo jest genialny i tyle. I, niestety, ma nieskończone talenty. Czasem mówi jak dyktator i atakuje normy demokracji, ale póki co konstytucja obowiązuje i nie pozwala mu zamienić chęci w rzeczywistość.
Amerykański system funkcjonuje tak, jak go zaprogramowano. Media się go nie boją, sędziowie też nie, niektórzy z jego partii otwarcie go krytykują, a część jego administracji po prostu go cicho ignoruje i robi swoje. Ameryka i reszta świata zaczyna stopniowo przywykać do Trumpa. Nie podnieca się, ani nie panikuje, gdy pojawia się kolejny zwariowany tweet. Nabiera głęboko powietrza w płuca i czeka na interpretację.
Fakt, że póki co Trump nie dotrzymał żadnej ze swych obietnic, nie szkodzi mu wśród milionów wiernych. Część z nich czeka z nadzieją, inni za zwłokę winią wszystkich z wyjątkiem samego proroka, jeszcze inni niewiele rozumieją z tego co się dzieje, ale cieszą się ogromnie, że kogoś, kogo oni nie lubią (a nie lubią czarnego, geja, muzułmanina, Demokraty) Trump obraził.
Gospodarka miewa się dobrze, bezrobocie spada, giełda i zarobki rosną – za co Trump wystawia sobie laurkę przy każdej okazji. Nawet w pyskówkach z dyktatorem Północnej Korei.
Tak długo zatem jak Trump nie wpędzi Amerykę w wojnę – a na to się nie zanosi – i specjalny prokurator nie postawi druzgocących dowodów, reality show z Donaldem w roli głównej nie zejdzie z programu.