ŚwiatAmerykanie wybiorą prezydenta na kolejne 4 lata

Amerykanie wybiorą prezydenta na kolejne 4 lata

Głównymi współzawodnikami w amerykańskich
wyborach 2 listopada, pretendującymi do objęcia rządów w Białym
Domu na lata 2005-2009, są: obecny republikański prezydent George
W.Bush i demokratyczny senator John Kerry.

01.11.2004 | aktual.: 01.11.2004 20:47

Na listach wyborczych znajdują się też nazwiska innych kandydatów, mających jednak minimalne poparcie. Spośród nich tylko niezależny Ralph Nader może w niektórych stanach odebrać nieco głosów Kerry'emu. Udział pozostałych jest czysto symboliczny.

KTO GŁOSUJE

Uprawnionych do głosowania jest około 210 milionów osób, co stanowi około 75% ludności kraju. Warunkiem udziału w głosowaniu jest posiadanie obywatelstwa amerykańskiego i uprzednie zarejestrowanie się do wyborów. Na podstawie frekwencji w poprzednich wyborach przewiduje się, że 2 listopada będzie głosować nieco więcej niż połowa uprawnionych.

Konkretne liczby nie są znane, bo nie wiadomo dokładnie, ilu mieszkańców mają dziś Stany Zjednoczone. Na podstawie ekstrapolacji wyników ostatniego spisu powszechnego (z 2000 roku) szacuje się, że pod koniec października mieszkało w USA niecałe 295 milionów ludzi, z czego jednak 17 mln to osoby nie mające obywatelstwa amerykańskiego, w tym wielu imigrantów nielegalnych.

Nie wiadomo też na razie, ilu uprawnionych zarejestrowało się do głosowania. Biuro Spisu Powszechnego poda dokładne liczby dopiero po wyborach, gdyż przepisy o rejestracji różnią się w poszczególnych stanach; w niektórych można się rejestrować do ostatniej chwili przed głosowaniem. Z niepełnych danych wynika, że w tym roku rejestruje się nieco więcej osób niż w wyborach poprzednich.

System elektorski

W USA obowiązuje system wyborów pośrednich (dwustopniowych). O zwycięstwie kandydata decyduje nie liczba bezpośrednio oddanych na niego głosów (tzw. popular vote), lecz liczba tzw. głosów elektorskich. Kandydat, na którego zagłosuje najwięcej osób w danym stanie, otrzymuje pełną pulę przypadających na ten stan głosów elektorskich, czyli głosów członków Kolegium Elektorskiego.

Pula głosów z danego stanu zależy w praktyce od liczby jego mieszkańców, a ściślej jest równa łącznej liczbie miejsc stanu w Izbie Reprezentantów (od 3 w wypadku np. Delaware do 55 dla Kalifornii) i w Senacie (gdzie każdy stan ma dwóch przedstawicieli). Trzy głosy w kolegium elektorskim ma stołeczny Dystrykt Kolumbii, którego przedstawiciele zasiadają, lecz nie głosują w Kongresie. Ogólna liczba głosów elektorskich wynosi 538; do zwycięstwa potrzeba ich 270.

Kolegium Elektorskie, złożone z przedstawicieli wszystkich stanów, decyduje formalnie o wyniku wyborów w głosowaniu, które odbywa się dopiero w grudniu, kilka tygodni po wyborach powszechnych. Elektorzy są jednak w praktyce zobowiązani do głosowania na kandydata zwycięskiego w danym stanie. W historii USA kilka razy zdarzyły się wprawdzie odstępstwa od tej reguły, ale miały znaczenie tylko symboliczne i nie wpłynęły na wynik ogólny.

Natomiast kilka razy zdarzyło się, że kandydat, który zdobył najwięcej głosów bezpośrednich, przegrał wybory, gdyż uzyskał mniej głosów elektorskich. Ostatnio doszło do tego w burzliwych wyborach prezydenckich w 2000 r., kiedy Demokrata Al Gore otrzymał o pół miliona więcej "popular vote" niż George W.Bush. Spór o liczenie głosów rozstrzygnął dopiero Sąd Najwyższy.

Pośredni system wyborczy wprowadzili twórcy konstytucji USA w przekonaniu, że uchroni on kraj przed niebezpieczeństwem pajdokracji, czyli "rządów ludzi niedoświadczonych". Dziś uzasadnia się go głównie potrzebą lepszego zabezpieczenia interesów małych ludnościowo stanów, gdzie głosowanie w systemie bezpośrednim nie miałoby dużego znaczenia.

Jak Amerykanie głosują

W USA nie ma jednego sposobu głosowania - techniki zmieniają się w zależności od stanu, a nawet od hrabstwa (powiatu). W tegorocznych wyborach tylko niecały 1 procent wyborców będzie głosował przez zakreślenie nazwiska kandydata na kartkach, które następnie przeliczy się ręcznie, jak to się odbywa w wielu innych krajach.

Reszta Amerykanów odda głos w nowocześniejszy sposób. 13,7% będzie dziurkować znaczki przy nazwiskach preferowanego kandydata na specjalnych kartach; 14% wybierze kandydata przez pociągnięcie mechanicznej dźwigni (maszyny takie wprowadzono już w 1869 r.); 35% zakreśli wybrane nazwisko na kartach, które będą potem odczytywane przez skanery optyczne; prawie 30% użyje maszyn elektronicznych, w których wybór zaznacza się przez dotyk lub naciśnięcie guzika. Pozostałe 7,5% mieszka w hrabstwach, gdzie metody są mieszane, różne w zależności od miasta czy gminy.

W wyborach w 2000 roku z pomocą maszyn elektronicznych głosowało tylko 12 procent Amerykanów. Teraz metodę tę znacznie rozszerzono, głównie w następstwie wspomnianego sporu o wynik w 2000 r., spowodowanego trudnościami z liczeniem głosów na Florydzie, oddanych przez dziurkowanie kart, w dodatku wadliwie zaprojektowanych.

Już teraz jednak pojawiają się obawy, że metoda elektroniczna może doprowadzić do nowych kłótni, bo komputery też się mylą i nie zaprojektowano w nich urządzeń do weryfikacji wyników na podstawie papierowego zapisu głosowania.

Głosowanie "pod nieobecność"

Coraz więcej Amerykanów głosuje też w systemie tzw. absentee ballots, czyli głosowania przeważnie pocztą, kiedy nie można być w swoim okręgu 2 listopada, np. z powodu czasowego pobytu za granicą. Rosnąca liczba stanów umożliwia jednak takie głosowanie- przed datą wyborów - nawet bez usprawiedliwiania się niemożnością przybycia do punktu wyborczego 2 listopada.

Obecnie w ten sposób można głosować już w 26 stanach - o 6 więcej niż w wyborach w 2000 r. Uzasadnia się to potrzebą rozładowania tłoku wobec coraz bardziej zróżnicowanych technik głosowania, i zapobieżenia sporom o liczenie głosów. Na wcześniejszym głosowaniu zależy obu partiom, Demokratom i Republikanom.

Eksperci ostrzegają jednak, że "absentee ballots" stwarzają większą możliwość oszustw wyborczych. Już przed wyborami padają oskarżenia na ten temat, zwłaszcza ze strony Republikanów.

Kiedy poznamy zwycięzcę

W USA nie obowiązuje "cisza przedwyborcza" - wyniki sondaży można podawać nieprzerwanie. Również kampanię wyborczą można prowadzić do samego końca, nawet w dniu głosowania, byle nie w pobliżu lokali wyborczych.

Wstępne wyniki ogłaszane są stopniowo przez media na podstawie exit polls i częściowych, niepełnych obliczeń głosów. Rezultaty na wschodnim wybrzeżu media mogą podawać od razu, mimo niezakończenia - z powodu różnicy czasu - głosowania w zachodnich regionach kraju.

W tym roku jednak stacje telewizyjne same narzuciły tu sobie ograniczenia, nauczone doświadczeniem z wyborów w 2000 r., kiedy telewizja przedwcześnie, jak się okazało, informowały o zwycięstwie Busha lub Gore'a na podstawie swoich exit polls w kluczowych stanach, z Florydą na czele.

Pod wpływem tych informacji Gore zadzwonił do Busha, uznał się za pokonanego i pogratulował mu zwycięstwa, ale po godzinie wycofał swoje przyznanie się do porażki, bo okazało się, że różnica głosów na Florydzie jest za mała, by można było określić, kto wygrał.

Tym razem sieci telewizyjne uzgodniły między sobą, że nie będą podawać wyników bez "skoordynowania" rezultatów exit polls przez agencję Associated Press.

Kandydaci prezydenccy zwykle uznawali się za pokonanych już po częściowym obliczeniu głosów i exit polls, uważanych za miarodajne. Nie należy jednak oczekiwać, że tym razem, w sytuacji równie wyrównanego głosowania jak cztery lata temu, którykolwiek z kandydatów uzna się za przegranego do czasu dokładniejszego obliczenia głosów.

Tomasz Zalewski

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)