Amerykanie bestialsko zabili chorych i kaleki. Historyczna zbrodnia
Chorzy, lekarze, pielęgniarki. Wszyscy zamknięci w rozgrzanej od bomb i ognia puszce. Wywleczeni z portu nie mieli możliwości ani sił do ucieczki. Najpierw zbombardowany przez Amerykanów, potem ostrzelany przez Niemców. Takie były ostatnie chwile okrętu szpitalnego Stuttgart.
Statek transatlantycki Stuttgart został wybudowany w szczecińskiej stoczni AG Vulcan jako jednostka pasażerska dla North German Lloyd - niemieckiego armatora organizującego rejsy z Europu do Ameryki. W latach 30. pływał na liniach dalekowschodnich do Indii, Japonii oraz Chin. W roku 1938 został sprzedany nazistowskiej organizacji związków zawodowych DAF i rozpoczął służbę jako statek wycieczkowy dla robotników.
W maju 1939 wypłynął z Niemiec, razem z paroma statkami do ogarniętej rewolucją Hiszpanii, gdzie dostarczył broń, leki oraz uzbrojenie dla rządowych sił generała Franco. W drodze powrotnej do Niemiec zabrał z portu Vigo część wracającego z wojny domowej w Hiszpanii niemieckiego kontyngentu wraz z wyposażeniem bojowym.
W obliczu zbliżającego się wybuchu wojny statek został przejęty przez marynarkę wojenną i skierowany do hamburskiej stoczni celem przebudowy na okręt szpitalny. W sierpniu 1939 roku został wcielony do Kriegsmarine.
Wojna zaskoczyła jednostkę w pilawskim porcie. Statek-szpital w okresie 1939-1943 kursował pomiędzy nadbałtyckimi portami w Kirkenes, Tromsö, Swinemünde i Wesermünde. Tak dotrwał do 9 października 1943r., kiedy to zacumował w Gotenhafen, jak wówczas nazywała się Gdynia.
Amerykańskie bomby, które spadały na Gdynię w sobotnie popołudnie, 9 października 1943 r., zabijały wszystkich bez wyjątku. Umierali Polacy, Niemcy, Anglicy, Francuzi i Włosi. Cel nalotu był jasny - zniszczyć Gotenhafen - największą na Bałtyku bazę Kriegsmarine. Port, stocznie, fabryki. W ciągu dwudziestu pięciu minut zginęły dwa tysiące ludzi.
Bomby spadły też na „Stuttgart”, który był oznaczony jako statek szpitalny. Nie wiadomo do końca, ile osób przebywało na jego pokładzie, ale ci, którzy tam byli, zginęli w niewyobrażalnych męczarniach. Uwięzieni pod pokładem, pośród szalejących płomieni trawiących okręt, wołali o pomoc, tłocząc się przy bulajach zbyt wąskich, aby dorosły człowiek mógł się przez nie wydostać na zewnątrz.
Płonący okręt stwarzał olbrzymie zagrożenie swoją obecnością w porcie. „Stuttgart” napędzany był mazutem - substancją lżejszą od wody. Gdyby tylko okręt wybuchł w porcie, mogłyby zająć się ogniem inne jednostki. W związku z tym podjęto decyzję o odholowaniu go w pobliże redy i zatopieniu. Niemcy zaczęli strzelać do okrętu. Zanim jednak jednostka spoczęła na dnie Zatoki Gdańskiej, przez cztery godziny płonęła z ludźmi uwięzionymi w swoim wnętrzu, skazanymi na okropną śmierć, bez szans na ratunek.
Po wojnie wrak rozerwano ładunkami wybuchowymi i przetopiono w hutach. Po „Stuttgarcie" i jego pasażerach zostały kawałki blach i mazut snujący się po dnie Zatoki Gdańskiej.