Ameryka wraca do Iraku. W USA obawiają się kolejnej katastrofy
Decyzja prezydenta Baracka Obamy o zwiększeniu liczby amerykańskich żołnierzy w Iraku i rozmieszczeniu ich w zdominowanej przez sunnitów prowincji Anbar wzbudziła powszechną dyskusję. W Stanach Zjednoczonych w publicznej debacie przywołuje się lekcję Wietnamu, gdzie podobna eskalacja skończyła się katastrofą. Za to w świecie arabskim punkt ciężkości przesunięty został na polityczne konsekwencje tej decyzji i pytanie, czy USA, uzbrajając sunnickie milicje, porzucają nadzieję na jednolity, niepodzielony Irak - pisze Christopher Hill w komentarzu dla Project Syndicate.
29.06.2015 08:22
Zagrożenie dla Iraku i Bliskiego Wschodu ze strony Państwa Islamskiego jest ogromne, poza tym pojawia się w czasie, gdy w Stanach Zjednoczonych startuje wielka kampania przed planowanymi na 2016 rok wyborami prezydenckimi; uwaga poświęcana konsekwencjom polityki zagranicznej jest więc zrozumiała. Ale finał obecnego kryzysu - szczęśliwy lub choćby do przyjęcia - w dużo większym stopniu zależy od tego, co postanowią gracze regionalni.
Kluczowi sunnici
Od początku kryzysu wracało pytanie, czy szyiccy przywódcy Iraku - zwłaszcza były premier Nuri al-Maliki i jego następca Hajdar al-Abadi - zrobili wystarczająco dużo, by dotrzeć do sunnickiej mniejszości. Sunnici stanowią wprawdzie tylko około 20 procent ludności Iraku, odgrywają jednak bardzo ważną rolę w losach kraju. Przez całe wieki byli najważniejszą grupą w klasach rządzących Mezopotamią i zdecydowanie oczekują specjalnego traktowania. Poza tym, jeśli nie liczyć Syrii, rządzą we wszystkich krajach arabskich, nawet tam, gdzie - jak w Bahrajnie - stanowią mniejszość.
Sunnici mają tzw. strategiczną głębię na całym arabskim Bliskim Wschodzie. Wiedzą o tym i oni, i szyici. Rządzony przez szyitów Irak nie ma w tym regionie naturalnych sojuszników.
Zanim w 2003 roku Amerykanie obalili Saddama Husajna, Irak skłaniał się ku rządom świeckim, mógł więc - zdaniem wielu komentatorów - stanowić podatny grunt dla demokratyzacji. Kiedy jednak struktury polityczne państwa, nawet te "złe", ulegają likwidacji, demokracja niekoniecznie jest najbardziej oczekiwaną propozycją. W Iraku po epoce Husajna do głosu doszła polityka oparta na podziałach wyznaniowych, a rozmontowanie władzy sunnitów ten proces przyspieszyło. Szyici wrócili do Iraku, sunnici z niego uciekli. Do dziś sunnici głosują na sunnitów, a szyici na szyitów.
Gdyby Maliki lub Abadi był Nelsonem Mandelą, uznałby, że należy wyciągnąć rękę do sunnitów i skłonić ich, by włączyli się w działania na rzecz przyszłości kraju. Tego rodzaju posunięcie nie przychodzi w sposób naturalny, choć Stany Zjednoczone zrobiły wiele, by zachęcić rząd do kroków w tym kierunku.
Równie ważny jak ewentualny gest szyitów pod adresem sunnitów jest prawdziwy problem Iraku, a także dużej części Bliskiego Wschodu - mianowicie pytanie, czy i jak sunnici stawią czoło ekstremistom we własnym gronie. Czy sunnici w Iraku i w innych krajach są w stanie pojąć, że Państwo Islamskie jest dla nich większym zagrożeniem niż szyici?
Na razie sygnały są niejednoznaczne. Obserwując sytuację w regionie, Saudyjczycy widzą rosnącą siłę szyitów, którą wielu z nich uważa za zagrożenie egzystencjalne (jednocześnie coraz bardziej otwarcie stwierdzają, że Izrael takim zagrożeniem nie jest). Tak samo jednak postrzegane jest Państwo Islamskie, a dla pokonania go pomoc Arabii Saudyjskiej ma podstawowe znaczenie.
Problem Ameryki
Co w takim razie powinny zrobić Stany Zjednoczone? Dla wielu z coraz liczniejszych kandydatów na prezydenta krytyka polityki USA na Bliskim Wschodzie staje się chlebem powszednim.
W rzeczywistości jednak polityka amerykańska już zawiera elementy konieczne do osiągnięcia sukcesu: prowadzi regionalny dialog z Iranem uzupełniający negocjacje nuklearne, nakłania do stworzenia obejmującej Arabię Saudyjską regionalnej koalicji do walki z Państwem Islamskim i podejmuje starania na rzecz pojednania w Iraku, wsparcia irackich sił zbrojnych i pomocy irackim plemionom sunnickim lojalnym wobec kraju.
Należy oczywiście zrobić znacznie więcej, zwłaszcza w Syrii, gdzie dawne wezwania do zmiany władzy wydają się teraz straszliwie naiwnie, zważywszy na brak procedur politycznych i charakter wielu sił opozycyjnych. Jednak - ogólnie rzecz biorąc - Stany Zjednoczone we właściwy sposób rozwiązują wiele najważniejszych problemów regionu.
Ale nie o zręczność i hart ducha USA chodzi przede wszystkim. Polityka amerykańska nigdy nie zastąpi tego, czego nie ma w regionie: przywództwa i dalekosiężnej wizji.
Wspólny wróg
Niezależnie od krytycznej oceny szyickiego kierownictwa Iraku, który z sunnickich rządów w regionie wyciągnął do niego rękę? Czy ktokolwiek naprawdę wierzy, że Saudyjczycy w końcu zaakceptowali szyickie panowanie w Iraku i są gotowi budować sieć wzajemnych relacji, tak potrzebną dwóm sąsiadom otoczonym przestępcami? Dlaczego nie rozpoczęto żadnego dialogu o kwestiach religijnych, by zminimalizować atrakcyjność sekciarskiej ideologii? Oskarżanie szyitów o apostazję i milczenie w obliczu ciągłych ataków na ich święte miejsca tylko zaostrza podziały.
Na Bliskim Wschodzie wróg twojego wroga jest najprawdopodobniej nadal twoim wrogiem. Jednak w walce z Państwem Islamskim frakcje bliskowschodnie mają rzadką okazję zmiany status quo. Wspólny wróg jest wspólną sprawą, co może stać się kamieniem węgielnym wspólnej przyszłości. Dlatego region nie może sobie pozwolić na to, by ten kryzys zmarnować.
Christopher Hill to były zastępca sekretarza stanu USA ds. Azji Wschodniej oraz ambasador Stanów Zjednoczonych w Iraku, Korei Południowej, Macedonii i Polsce. W latach 2005-2009 jako główny negocjator USA uczestniczył rozmowach w sprawie programu nuklearnego Korei Północnej. Obecnie pełni funkcję dziekana Korbel School of International Studies przy Uniwersytecie w Denver.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.