"Ameryka się nie boi"
Barack Obama i John McCain gorączkowo szukają cudownego panaceum na problemy bezpieczeństwa narodowego. Tymczasem sami Amerykanie wcale nie czują się zagrożeni. Jedynym wrogiem, jakiemu ich zdaniem powinni stawić czoła politycy, jest recesja w gospodarce. lt;br / gt;
John McCain, znany z "jastrzębiego" podejścia do polityki zagranicznej, zarzucił niedawno Barackowi Obamie, że ten, choć kreuje się na "gołębia" pokoju, który siada do negocjacji z Castro i Ahmadineżadem, kombinuje teraz jak wycofać się z postulatu zakończenia misji w Iraku. Tym samym senator z Chicago miał przyznać, że Stany Zjednoczone są predestynowane do pełnienia roli światowego policjanta. A niezadowoleni podatnicy, to cena, jaką trzeba zapłacić za rolę globalnego przywódcy.
Problem w tym, że to właśnie owi niezadowoleni podatnicy wybierają prezydenta, a nie urzeczona misyjnością USA światowa opinia publiczna. Choć po dwóch kadencjach Busha urzeczenie stoi pod wielkim znakiem zapytania.
Barack Obama wkrótce zdementował oskarżenia kontrkandydata. Co więcej: potwierdził swoje stanowisko wobec wycofania wojsk z Iraku.
Obietnice Obamy doskonale wpisują się w nastroje społeczne wśród wyborców: sondaż CNN pokazał, że strach przed atakami terrorystycznymi jest w Ameryce najniższy od czasów 11 września. Dzisiaj tylko co trzeci Amerykanin jest zdania, że terroryści mogą w najbliższym czasie zaatakować jego kraj. Porównywalne zagrożenie terroryzmem odnotowywane jest na przestrzeni ostatnich lat na przykład w Polsce.
Głównym problemem Ameryki, który coraz szerszym echem odbija się też na świecie, jest zły stan gospodarki. Recesja dotyka zarówno zwykłego zjadacza chleba (choć za oceanem wolą określenie "tax-payer", bo żeby legalnie jeść chleb, trzeba płacić podatki)
, jak i inwestorów na drugim końcu globu.
Jednak ani do Obamy, ani do McCaina ta prosta prawda nie dociera. Wolą oni zatrudniać coraz to nowych specjalistów od bezpieczeństwa narodowego, wykłócać się o metody zwalczania terroryzmu w "państwach zbójeckich", czy ndash; ewentualnie ndash; nielegalną imigrację, która pośrednio też dotyczy bezpieczeństwa kraju.
Ameryka kandydatów to oblężona twierdza, atakowana ze wszystkich stron przez wrogów ndash; tutaj nie ma żadnego rozdźwięku między senatorami. Różnica polega na tym, że McCain chce do wrogów strzelać, a Obama ndash; z nimi rozmawiać.
O gospodarce w tej kampanii prezydenckiej mówi się niewiele, a jeśli już ndash; to ogólnikami.
John McCain nie ulega presji swojej partii i na razie niewiele obiecuje ludziom biznesu. Barack Obama też nie słucha swojej partii i częściej jada lunche z ludźmi biznesu w eleganckich restauracjach, niż posiłki przygotowane w mikrofalówce, jak nakazywałaby mu troska o tradycyjny elektorat Demokratów.
Żaden z kandydatów nie stworzył też fachowego komitetu doradczego do spraw gospodarki ndash; przynajmniej na tyle fachowego, by przedstawić konkretne, gotowe do wdrożenia, propozycje reform.
Ekonomia to słowa rzadko piękne i zrozumiałe. Odporna i na "Yes, we can". Nie tolerująca nieprzejednania.
Dlatego nie pasuje do kampanii wyborczej. Bo trzeba usiąść, policzyć, narysować wykresy. Zanalizować miliony cyfr. Ekonomia nie proponuje cudownego rozwiązania. Jedyne rozwiązania, jakie ma w zanadrzu, trzeba czymś okupić. Nakazanie płacenia Amerykanom już w czasie kampanii to zdaniem sztabowców obu kandydatów ndash; samobój.
Kiełbasa wyborcza jest przecież za darmo.