Abduraman Egiz, Tatar z Krymu dla WP.PL: czujemy się zagrożeni
Na Krymie żyje obecnie ponad 250 tysięcy Tatarów krymskich. Zamieszkują Półwysep od XIII wieku. Mają swoją kulturę, swój język. Jeszcze w 1850 roku stanowili niemal 80 proc. ludności Krymu. Teraz ich odsetek waha się od 15 do 20 proc. W 1944 roku Stalin przeprowadził masową deportację Tatarów krymskich. Zaczęli wracać do swojej ojczyzny po upadku Związku Radzieckiego. Reporterzy WP.PL rozmawiali na Krymie z Abduramanem Egizem, szefem działu współpracy zagranicznej w medżlisie (najwyższym organie przedstawicielskim Tatarów krymskich).
WP: Aneta Wawrzyńczyk i Konrad Żelazowski: Dlaczego Stalin w 1944 roku zarządził deportacje Tatarów krymskich?
Abduraman Egiz: Nie wiemy. Oczywiście jest oficjalny powód - kolaboracja. Ale to nie prawdziwa przyczyna, bo każdy naród: Rosjanie, Ukraińcy i inni, kolaborowali z nazistami. Nie tylko Tatarzy krymscy. Naszym zdaniem powodem było to, że Krym był punktem strategicznym dla ZSRR i dlatego chcieli mieć tutaj Rosjan.
WP: Jak Twoi bliscy wspominali deportacje, przyjazd do Uzbekistanu i pobyt tam?
- To była tragedia całego narodu krymskotatarskiego, którego korzenie zostały odcięte. I ludobójstwo, bo przecież połowa populacji zmarła albo w transporcie, albo już na miejscu, w pierwszych latach. Z głodu, z powodu koszmarnych warunków. Nie mieliśmy swojego miejsca do życia. Część trafiła do Tadżykistanu lub Uzbekistanu, inni na Syberię. Aby być razem, rodziny łączyły się i spotykały w Samarkandzie (również miejscu zsyłki Polaków po powstaniu listopadowym i styczniowym - przyp. red.). To był przerażający czas.
WP: Nie pamiętasz deportacji, ale powrót na Krym już tak. Wróciliście do dawnego domu?
- Oczywiście, że nie. Rodzina miała wcześnie dom w Ałuszcie. Ale tam mieszkali już Rosjanie. To oczywiście nie była ich wina - nas deportowano, a potem oni dostali naszą ziemię. Najpierw przyjechał mój ojciec. Potem do niego dołączyliśmy.
WP: I mogliście zacząć swobodnie żyć?
- W 1993 roku lokalne władze nie zaoferowały nam nic, nawet terenu pod budowę domu. Dyskryminacja była naszą rzeczywistością na Krymie. Niemożliwością było nie tylko posiadanie domu, ale również jego budowanie. Musieliśmy przetrwać ten czas. Trudno było zacząć tu normalnie żyć, ale chcieliśmy wrócić na Krym jako naród. Bo to nasza ojczyzna.
WP: Czy rząd w Kijowie stawiał jakiekolwiek przeszkody na drodze do odbudowania waszej tradycji, kultury, religii?
- W tamtym czasie nie było żadnych praw, które by to gwarantowały. Jedyne, co mieliśmy, to wolność słowa. To było dla nas szalenie ważne, bo w czasach ZSRR nie mieliśmy tej swobody. W niepodległej Ukrainie mogliśmy w końcu zacząć walkę o nasze prawa. Wiele było do zrobienia. Częściowo udało się. Ale niektóre sprawy wciąż są nierozwiązane. Musimy mieć edukację, uznanie naszego języka jako oficjalnego, nazewnictwo miast i wiosek, które zostały zmienione po deportacjach. Musimy zrobić jak najwięcej w najbliższym czasie, bo najmłodsze pokolenia muszą czuć, że to ich ojczyzna.
WP: A jak reagowało na was społeczeństwo, sąsiedzi, znajomi z pracy?
- Początkowo dyskryminacja była bardzo odczuwalna. Jeszcze przez kilka lat po repatriacji doświadczaliśmy jej. Z czasem zmniejszała się, bo nie jesteśmy jedyną mniejszością na Krymie. To nasza ojczyzna, jesteśmy jej rdzenną ludnością, każdy o tym wie. Trzymamy się razem i Ukraińcy wiedzieli, że staniemy jeden za drugim. W wymiarze jednostkowym dyskryminacja zmniejszyła się. Wciąż jednak odczuwamy ją na poziomie politycznym, jako naród.
WP: Powiedziałeś wcześniej, że wiele jest do zrobienia w najbliższym czasie. Aktualna sytuacja na Krymie pozwoli na zrobienie czegokolwiek?
- Jesteśmy ofiarami tej sytuacji. Bo to jest kryzys międzynarodowy, nie tylko krymski. Po prostu sprzeczne interesy spotykają się na Krymie, a jego rdzenna ludność cierpi z tego powodu. Dlatego apelujemy do swoich ludzi, by byli spokojni, nie dawali się sprowokować. Nie chcemy tutaj przemocy, więc staramy się kontrolować sytuację.
WP: Czujecie się osamotnieni?
- Oczywiście. I zagrożeni. Jesteśmy jedyną grupą społeczną i polityczną, która nie wspierała tego tzw. referendum. Byliśmy mu przeciwni. Apelujemy do społeczności międzynarodowej, by zagwarantowała nam bezpieczeństwo na Krymie.
WP: Wiele osób z radością patrzy w przyszłość. Rosja da pieniądze, utworzy miejsca pracy…
- Geograficznie naszymi sąsiadami są Ukraina, Turcja, Rosja oczywiście i kraje europejskie. Ale ekonomiczne relacje mamy tylko z trzema pierwszymi. Na dzień dzisiejszy Ukraina i Turcja nie uznają wyniku referendum. Jak Krym ma się rozwijać, skoro nikt nie uznaje obecnej sytuacji? Tak jak nieuznawany Cypr Północny jest powiązany tylko z Turcją, tak Krym ma w perspektywie tylko współpracę z Rosją, która wcale nie jest tak wspaniale rozwinięta. A nie mamy nawet połączenia lądowego!
WP: Mówi się, że w końcu Ukraina odetnie wam wodę i prąd.
- Nie sądzę, by Ukraina zdecydowała się na taki krok, bo jesteśmy Ukraińcami, mamy ukraińskie obywatelstwo.
WP: I gdyby to zrobili, to oznaczałoby, że uznają aneksję Krymu przez Rosję?
- Oczywiście! Ale mamy mnóstwo innych problemów. Nie sądzę, żeby udało się je rozwiązać w najbliższej przyszłości, ale jakoś będziemy musieli tu żyć.
WP: Krążą również plotki, że Rosja może znów deportować Tatarów krymskich lub przesiedlać ich na przykład w głąb półwyspu.
- Nie wierzę, że deportacja jest możliwa w XXI wieku. Jeśli ktoś chce nas w ten sposób prowokować, może to robić. My wierzymy, że ten kryzys zostanie rozwiązany.
WP: Wyobraźmy sobie jednak najgorszy scenariusz: Rosja przesiedla Tatarów krymskich. Myślisz, że wtedy społeczność międzynarodowa realnie was wesprze?
- Jeśli ktokolwiek spróbuje zrobić coś takiego, społeczność międzynarodowa absolutnie na to nie pozwoli. Jestem o tym przekonany.
WP: Sporo osób tęskni tu za Związkiem Radzieckim…
- Oczywiście! Prorosyjscy mieszkańcy Krymu są bardziej rosyjscy niż sami Rosjanie. Ci, którzy dostali możliwość zamieszkania tutaj, byli największymi beneficjentami deportacji i rządów radzieckich. To był dla nich złoty wiek i myślą, że znów na tym skorzystają. Oczywiście mylą się. Ale wierzą i dlatego są tak aktywni. Jestem pewien, że nie tylko rosyjskojęzyczni mieszkańcy Krymu głosowali za Rosją. Mam jednak nadzieję, że Ukrainę wciąż wspiera wielu ludzi. Wierzę też, że nie wszyscy rosyjskojęzyczni mieszkańcy popierają to, co się dzieje.
WP: Dla większości żyjących tu Rosjan to jednak powód do radość. Mówią: „Wreszcie wracamy do domu”. Twierdzą, że za ukraińskich rządów byli prześladowani, nie mogli mówić, a nawet myśleć po rosyjsku.
- Kłamią, po prostu kłamią. Głównym językiem na Krymie jest de facto rosyjski. To część Ukrainy, a nikt nie mówi po ukraińsku w urzędach; to ojczyzna Tatarów krymskich, a na ulicy nikt nie używa tego języka. Jedynie spotykając się we własnym gronie, ludzie mówią po ukraińsku albo krymskotatarsku. W sferze publicznej wszystko jest po rosyjskie - każdy i wszędzie mówi po rosyjsku. To nie jest tak, że Rosjanie mają prawa jako mniejszość narodowa. Oni mają największe prawa.
WP: Kłamią? A może przeszli pranie mózgu?
- Niektórzy kłamią. Inni żyją na Ukrainie, ale myślą, że wszystko powinno być takie jak w Rosji. A to przecież niepodległy, zupełnie inny kraj. Niektórzy z kolei uważają, że dokądkolwiek nie pojadą, to powinno być rosyjskie terytorium. Co ja mogę im na to powiedzieć? Trudno przemówić im do rozumu, bo przez ponad pół wieku przechodzili pranie mózgu
WP: Złożyłeś już podanie o rosyjski paszport?
- Jestem obywatelem Ukrainy. Ale oczywiście, żeby normalnie funkcjonować w tym społeczeństwie, załatwiać różne sprawy, Tatarzy krymscy będą musieli zaakceptować rosyjskie paszporty.
* Aneta Wawrzyńczak, Konrad Żelazowski z Krymu dla WP.PL*