AAAAby zdać maturę
Prace licencjackie i magisterskie, wypracowania lub matury z dostawą na salę. Po co pisać i się męczyć? Zapłać, lifter cię wyręczy.
28.04.2004 | aktual.: 28.04.2004 06:40
Przy stole w ogrodzie siedzi pięć młodych osób. Palą papierosy, śmieją się. Ale nietrudno zauważyć, że są podenerwowane. Przed nimi stos bryków, słowników i książek do polskiego. Dzisiaj za wertowanie podręczników odpowiada Kaśka, jej zadaniem będzie wyszukiwanie informacji dla grupy. Za tę pomoc cała czwórka odpali jej po 50 złotych ze swojego wynagrodzenia. W tym roku promocja - tylko 250 złotych za pracę. Ludzie nie mają pieniędzy.
- Ej, słuchajcie, wyślijmy im teraz wiadomość, że ceny poszły o połowę do góry - mówi Eliza. Wszyscy wybuchają głośnym śmiechem. Nagle Marcin dostaje SMS-a i grupa milknie. Chłopak dyktuje temat reszcie - tym razem praca ma dotyczyć pojęcia honoru. Przez kilka minut naradzają się, co napisać. - We wstępie wyjaśniamy, czym jest honor, jego miejsce w hierarchii wartości, zmiany znaczenia w różnych epokach - doradza Eliza. - Potem Zawisza, Wallenrod, Kmicic, może być Chełmicki. Wszyscy pochylają się nad swoimi kartkami, Kaśka już szuka w brykach losów bohatera "Popiołu i diamentu" dla jednej z dziewczyn, która tego nie czytała.
Wdzięczność zakonnicy
Eliza kilka lat temu skończyła studia, teraz pracuje w dziale marketingu dużej firmy, w domu udziela korepetycji z polskiego. Marcin na piątym roku wyjechał do pracy we Francji, po powrocie nie podjął już studiów. Pracuje jako ochroniarz, od dawna nie może znaleźć lepszej posady. Dorabia na korepetycjach, uczy polskiego.
Ona pierwszą pracę napisała dla zakonnicy. Ciocia pracująca w szkole poprosiła, żeby pomóc dziewczynie, która bez matury musi wykonywać najcięższe klasztorne obowiązki. Wypracowanie powstało szybko, nie było najlepsze, ale wystarczyło. Nauczycielka dała je woźnej, która wniosła kartki na salę podczas podawania kanapek. Zakonnica ukryła je w przerobionym na tę okazję rękawie. Udało się. - Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to przestępstwo - mówi Eliza. - Cieszyłam się, że zrobiliśmy fajny kawał, bo udało nam się okpić nauczycieli. Nie wzięłam za to kasy. No i zakonnica miała lepiej. Kilka lat później spotkałam ją na ulicy, mówiła, że często się za mnie modli.
Za rok klientów było dwóch, więc Eliza poprosiła o pomoc swojego przyjaciela Marcina. Uznał to za okazję, żeby się sprawdzić. Z własnej matury dostał dwóję, jego wypracowanie było zbyt awangardowe. Na egzaminie dojrzałości nie należy pisać o tekstach piosenek T.Love zamiast o Mickiewiczu i Słowackim. Zawsze był ambitny, więc chciał sobie udowodnić, że potrafi napisać egzamin z polskiego na dobrą ocenę. Udało się, poszło aż za dobrze. Klient dostał czwórkę, chociaż jechał na samych miernych. Jego nauczycielka mówiła potem, że nie uwierzy, iż jej uczeń przeczytał „Proces" Kafki, ale ponieważ nikt go na ściąganiu nie przyłapał, nie można było zakwestionować oceny. Od tego czasu Marcin i Eliza napisali już po dziewięć matur. Szykują się do dziesiątej. Żartują, że powinni kupić przyczepę, założyć firmę Objazdowa Matura i wywiesić cennik jak w budce z hot dogami. „Płazińce na trójkę - 200 złotych, płazińce na czwórkę - 250, wojny polsko-szwedzkie na tróję...". Ona ma na swoim koncie pięć prac licencjackich i dwie
magisterskie, każdą pod innym nazwiskiem. Marcin napisał trzy licencjaty i jednego magistra, chociaż sam nie ma dyplomu. Zaliczeniowych prac semestralnych i szkolnych wypracowań już nawet nie liczą. - Kręci mnie to, że mam już dziewięć czwórek z matury. Jesteśmy z Elizą jak ci lifterzy z „Limes inferior" Zajdla - mówi Marcin. W powieści science fiction Janusza A. Zajdla lifterzy to ludzie, którzy zajmują się nielegalnym pisaniem egzaminów za innych.
Lifter liftera rozpozna
Staszek jest nauczycielem w podwarszawskim gimnazjum. Najchętniej pisze magisterki, bo na nich można dobrze zarobić. Za stustronicową pracę bierze około 2,5 tysiąca złotych, za przygotowanie i przeprowadzenie ankiety dodatkowo 500 złotych. - Jest duża konkurencja, wielu studentów i nauczycieli utrzymuje się głównie z pisania prac, więc nie można windować cen - mówi. - Kiedyś zadzwoniłem na kilka numerów z ogłoszenia, ceny wahały się od 1,8 do 4 tysięcy złotych za pracę.
Najtańsze są socjologia, psychologia i literatura. Drożej trzeba zapłacić za ekonomię, a zlecenie komuś napisania pracy „technicznej" to już około pięciu tysięcy. Zdaniem Staszka dzieje się tak dlatego, że pracę humanistyczną może napisać każdy lifter, wystarczy kilka wizyt w bibliotece.
Jeśli klient dostanie jedynkę z wypracowania, Staszek, który dba o dobre imię swojej firmy, poprawkę pisze za darmo. Przy licencjatach i magisterkach każdy promotor jest inny, czasem pod koniec każe zmieniać na przykład strukturę pracy, więc zmian nie da się uniknąć. Połowa ceny, żeby pokazać klientowi, że jest w rękach profesjonalnego liftera, a nie amatora.
Na początku Staszek nie chciał pisać za uczniów wypracowań, na korepetycjach tłumaczył im, że ta droga na skróty tak naprawdę prowadzi donikąd, bo maturę muszą zdać sami. Teraz nie ma skrupułów - nie chcą lekcji, ich problem. Na jego pomoc nie mogą liczyć tylko uczniowie ze szkoły, w której pracuje. Nawet do napisania najprostszej pracy stara się podchodzić profesjonalnie. Prosi klienta, żeby przyniósł cokolwiek, co sam napisał, żeby mógł podrobić styl. Tłumaczy, że trójkowy uczeń nie może nagle napisać wypracowania na szóstkę. Celowo robi błędy merytoryczne, spłyca przemyślenia, używa chropowatego stylu. Radzi, że jeśli nauczyciel mimo to będzie miał wątpliwości co do samodzielności pracy, uczeń ma tłumaczyć, iż konsultował treść z korepetytorem. Każdemu wolno chodzić na dodatkowe lekcje.
Staszek od razu pozna robotę liftera, nawet jeśli jest to pierwsze wypracowanie od danego ucznia. Nie stawia jedynek, każe pisać jeszcze raz, tylko samodzielnie. - Uczniowie pytają mnie czasem, skąd wiedziałem. Trudno to określić, po prostu wiem. Takie wypracowanie jest ostrożne, gładkie. Żadnych rewolucyjnych myśli, tylko oklepane teorie bez odrobiny ryzyka. Wypracowanie liftera nie ma duszy.
Trzy samochody i bulterier
Dużą grupę klientów stanowią bogate panie dobiegające czterdziestki. Najczęściej nie pracują, po kilku latach spędzonych w domu chcą zrobić coś nowego w swoim życiu, licencjat lub magisterium. - Zastanawiam się, do czego jest im potrzebny tytuł naukowy - mówi Eliza. - Rzadko interesują się tym, co dla nich piszę. Nie dyskutujemy o pracy, po prostu przyjeżdżają, odbierają kolejną partię i płacą.
Druga grupa to osoby, którym wyższe wykształcenie jest potrzebne, aby awansować w pracy lub zdobyć nową posadę. Ci omawiają z lifterem każdy szczegół, przedstawiają własne propozycje, czasami część pracy piszą sami. Są inteligentni, ambitni, ale najczęściej podejmują studia kilka lat po skończeniu szkoły i pisanie idzie im z trudem. Marcin uzależnia cenę pracy od zasobności portfela klienta. Najpierw przeprowadza wywiad, próbuje się dowiedzieć jak najwięcej o zleceniodawcy. Studenci, pielęgniarki, nauczyciele i inni przedstawiciele kiepsko opłacanych zawodów płacą mu nie więcej niż 1,5 tysiąca za 60-stronicową pracę licencjacką. Bogaci muszą wyłożyć średnio 500 złotych więcej. - Kiedyś koleżanka namawiała mnie do napisania pracy jej szefowej - opowiada lifter.
- Ile bierzesz? - zapytała.
- 20 złotych za stronę.
- Chyba zgłupiałeś! Ta kobieta ma taką chałupę, że można się w niej zgubić!
- No dobra, powiedz jej, że biorę 22 złote.
- Idź ty, przecież ona ma trzy samochody!
- OK, 25.
- I bulteriera.
- Wezmę 27 złotych.
Nocne czuwanie
Dla piszącego matury liftera najbardziej gorący okres rozpoczyna się dwa tygodnie przed egzaminem. - Ludzie dostają amoku - mówi Eliza. - Nagle zdają sobie sprawę, że za chwilę ich losy się rozstrzygną. Boją się, że jeśli uwalą maturę, to nici z wakacji, z marzeń o studiach. Chłopcy nie śpią ze strachu przed wojskiem.
Najgorzej jest w przeddzień. Uczniowie dzwonią jak opętani, że znaleźli w Internecie temat, który pojawi się na egzaminie. Pojawiają się bajki, że cieć, sprzątaczka albo kuzynka sekretarki pracującej w ministerstwie wykradli tematy. - Co rok tłumaczę, żeby nie wierzyli w internetowe pewniaki - mówi Eliza. - Ale równie dobrze można gadać do ściany. I tak dzwonią i błagają, żeby im coś napisać. Telefon nie milknie nawet o drugiej w nocy. Mamy z Marcinem nocne czuwanie, takie pogotowie maturalne: komórki trzymamy włączone 24 godziny. Jednak trzeba umieć powiedzieć stop, bo zdarza się, że następnego dnia trzeba napisać dwie matury - w szkole dziennej i zaocznej. Z roku na rok dyrektorzy szkół starają się lepiej zabezpieczyć przed ściąganiem. Na salę nie wolno wnosić komórek, zabroniono przynoszenia maskotek, bo były idealnym nośnikiem ściąg. W czasie matur ani nauczycielom, ani pracownikom nie wolno swobodnie poruszać się po budynku szkoły. Korytarze są pilnowane. Wszystko na nic, lifterzy i tak robią swoje.
Zdaniem Marcina najsłabszym ogniwem w łańcuchu zabezpieczeń jest człowiek. Zawsze znajdzie się ktoś, kto za odpowiednią opłatą pomoże słabemu uczniowi zdać egzamin. - Jeszcze nie było tak, żeby nam się nie powiodło - mówi. - W każdej rozgrywce zwycięzcą jest ten, kto ma silniejszą motywację. A na maturze to uczniowi bardziej zależy, żeby ściągnąć, niż nauczycielowi, żeby go przed tym powstrzymać.
Tematy wykraść nie sztuka, najczęściej uczniowie wysyłają je do lifterów SMS-em. Marcin ma niezarejestrowany telefon na kartę. Klient wie, że nie powinien wpisać jego numeru pod właściwym nazwiskiem. W razie wpadki nie może pogrążyć liftera - to część umowy. Trudniej jest przemycić gotowce, ale i na to znajdzie się sposób. Jeśli nie da się przez toalety, to ktoś z pracowników szkoły wniesie na salę. Dyrektor zabronił woźnej podać piszącym herbatę? Inna woźna poda proszek od bólu głowy.
A w ogrodzie...
Przy stole w ogrodzie praca wre. Zjawia się jeden z rodziców. Trochę za wcześnie, nie wszyscy zdążyli, ale zaraz zaczną wnosić kanapki, więc klient będzie musiał dokończyć wypracowanie sam. Prawie trzy godziny później dzwoni telefon - udało się, nikogo nie złapali. Udało się?
Sylwia Kruk
Opinia
Profesor Marian Wiśniewski, dziekan Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego:
Oszustwa egzaminacyjne są w Polsce zjawiskiem powszechnym, a co gorsza, powszechnie tolerowanym. Uczniowie widzą, że szkoła jest teatrem, w którym wiele rzeczy odgrywa się na pokaz. Ściąganie i inne drobne oszustwa egzaminacyjne oszczędzają nauczycielom problemów, pozwalają szkole ukrywać wiele mankamentów i lepiej wypadać w rankingach. Każdy maturzysta słyszał o nauczycielach roznoszących ściągawki lub ustawiających pytania na egzaminie maturalnym. Uczniowie mają więc prawo pytać, gdzie leży granica między dobrym a złym oszustwem szkolnym. Przegrywamy z oszustwami egzaminacyjnymi nie dlatego, że są one nie do zwalczenia, lecz dlatego, że nie chcemy z nimi walczyć. Podobnie jest na uczelni. Oprócz bezczelnych dyplomantów kupujących pracę na zewnątrz mamy bezczelnych promotorów prowadzących jednocześnie zbyt wiele prac i na tematy, na których się nie znają. Jeśli promotor prowadzi kilka prac rocznie, obserwuje kolejne podejścia swojego dyplomanta i koryguje je, to pracy powstającej w ten sposób nie da się
kupić na zewnątrz. Oburzając się na zawodowców od pisania prac magisterskich, nie zapominajmy o zawodowcach od masowego produkowania magistrów. Myślmy także o mechanizmach, które zachęcają nauczycieli akademickich do przekraczania granic rozsądku i profesjonalnej rzetelności. Na moim wydziale obowiązuje zasada, że można mieć łącznie nie więcej niż 20 dyplomantów, czyli promować rocznie do 10 prac. Chciałbym wiedzieć ile uczelni ekonomicznych w Polsce stosuje podobną zasadę?