Aaaaby aborcję wykonać
Teraz od marszałka Borowskiego zależy, czy nasz projekt ustawy „O świadomym rodzicielstwie” będzie leżał na górnej półce, czy na dolnej i kiedy trafi pod obrady Sejmu – komentuje senator Dorota Kempka, przewodnicząca Parlamentarnej Grupy Kobiet. Prezentuje druk sejmowy, pod którym podpisało się 51 posłów. Właśnie trafił do laski marszałkowskiej.
14.04.2004 10:47
Projekt został przygotowany we współpracy z organizacjami kobiecymi i ma zastąpić tzw. ustawę antyaborcyjną. Dorota Kempka obrusza się, gdy słyszy, że parlamentarzystki propagują „aborcję na życzenie”. – Zabiegamy o bezpłatną antykoncepcję, powszechniejsze badania prenatalne i wprowadzenie od najmłodszych klas przedmiotu wiedza o seksualności człowieka – wylicza senator Kempka. – Trzeba zrobić wszystko, by decyzja o macierzyństwie była świadoma. I żeby kobieta w ciąży była otoczona opieką państwa. To jedna strona naszej ustawy, ale na drugiej napisałyśmy, że kobieta ma prawo przerwania ciąży do 12. tygodnia. W późniejszym terminie – jeśli jest wynikiem gwałtu, zagraża jej życiu lub zdrowiu, także gdy badania prenatalne wykazały uszkodzenie płodu. Senator Kempka nie lubi też zarzutu, że to nie najlepszy dla lewicy czas, by wprowadzać tak kontrowersyjny projekt. Nigdy nie było dobrego momentu, bo trzeba było się przypodobać albo Kościołowi, albo opozycji.
Strajk okupacyjny u ginekologa
Tymczasem w tle parlamentu zmienia się postawa lekarzy. Koniec wielkich słów. Dziś nie mówi się kobietom o życiu poczętym, o „nie zabijaj” i klauzuli sumienia. Odmawiając, lekarze nie powołują się na wartości i przykazania. Oceniają pacjentkę. Jeśli chce płacić, to bez zbędnych pouczeń może umówić się na prywatną wizytę, jeśli nie da zarobić, jest traktowana jak natręt, którego trzeba się pozbyć. Na pewno nie dostanie skierowania na dodatkowe badania, nikt nie powie, do czego ma prawo, gdy ciąża zagraża jej życiu. Poczuje się jak śmieć. Bez względu na wykształcenie i miejsce zamieszkania. Oto historie trzech kobiet, którym odmówiono ich praw.
Iwona Babicz pewnym krokiem weszła do swojej przychodni rejonowej przy ulicy Solec. 35-letnia warszawianka, audytor w dobrej firmie, wykształcona, świetnie zorientowana i w prawie, i w medycynie wiedziała, że po jej poprzednich ciążowych kłopotach i w jej wieku powinna dostać skierowanie na badania prenatalne. Po godzinie była już tylko zdesperowaną kobietą, która histerycznie powtarzała, że nie opuści gabinetu kierownika przychodni, jeśli nie dostanie tego, co jej się należy. Przed chwilą dowiedziała się, że badanie powinna zrobić prywatnie, że jakby tak każdemu z ulicy dawali skierowanie, że odmówić skierowania każdy lekarz może, ale na piśmie to już nie... Czy dlatego, że słownej odmowy zawsze łatwiej można się wyprzeć? Przed chwilą ginekolog (w ogóle nie był jej ciążą zainteresowany) chciał ją spławić. Iwona przeniosła się wtedy do kierownika przychodni, który postanowił wezwać policję. Widocznie kobieta w ciąży jest w rejonie intruzem, którego trzeba usunąć siłą. Przez następną godzinę Iwona dzwoniła do
męża, płakała i się upierała, kierownik zaś odbierał telefony i opowiadał, jaką tu ma wariatkę. Badań prenatalnych jej się zachciało.
Sprawa znajdzie się w sądzie lekarskim. Dziś Iwona Babicz (piąty miesiąc ciąży) jest po badaniach, spokojnie czeka na poród. Zapytana o tamtą sytuację odpowiada krótko: – To było nieludzkie. Poza tym podejrzewam, że inna pacjentka na moim miejscu dałaby się poniżyć i spławić, nie mogłaby się dowiedzieć, czy jej ciąża jest bezpieczna, nie mogłaby zadecydować o swoim macierzyństwie. Tak została potraktowana Krystyna Rodowicz spod Tarnowa. Sytuacja wyjściowa: dwoje dzieci – ośmioletni syn i trzyletnia córka, ona nie pracuje, mąż prowadzi warsztat samochodowy. Nagle szok – trzecia ciąża, niechciana. Emocje – przerwać czy nie. Wreszcie zapada wspólna decyzja – jakoś damy radę. Kobieta dba o siebie, regularnie odwiedza ginekologa. Wszystko się wywraca, gdy w 18. tygodniu USG wykazuje torbiele. Lekarz mówi, że może to być zespół Turnera. Krystyna nie wie, co to jest, szuka w Internecie, bo miejscowy ginekolog bagatelizuje jej pytania. I tak już będzie przez następne tygodnie. Lekarze w Tarnowie, Łodzi i Krakowie
rzucają hermetyczne półsłówka, potem wypisują pacjentkę z informacjami, że być może jest wada genetyczna, a być może nie, że potrzebna jest kolejna konsultacja, ale ktoś jest na urlopie, a ktoś inny sam musi się skonsultować, żeby podjąć decyzję. Wreszcie gdy ludzie nie chcą mówić, Rodowiczowie w Internecie znajdują kolejne informacje – zespół Turnera oznacza wadę genetyczną – urodzi się dziewczynka bardzo niskiego wzrostu, która nigdy nie będzie mieć własnych dzieci, być może upośledzona umysłowo, z chorobami krążenia i nerek.
Domestosem ciążę usunę
Krystyna wiedziała już, czego chce – domaga się badań prenatalnych, a jeśli wynik wskaże na zespół Turnera, prosi (zgodnie z prawem) o przerwanie ciąży. Zmieniali się lekarze, rósł stos opinii, odsyłano ją z jednego krańca Polski na drugi. Jedynym konkretem była informacja, że dzieci z zespołem Turnera żyją i „to nie jest nic takiego”. – Od czasu do czasu jakiś postronny lekarz się dziwił, co tak się szwendam z tą ciążą po kraju – wspomina. – Podróże kosztowały, dzieci siedziały w domu. Syn nie chodził do szkoły, bo córka tylko przy nim przestawała płakać za mamą. Znowu pomocny okazał się Internet. Tam Krystyna znalazła informację o Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Zadzwoniła do Warszawy. Wreszcie ktoś z nią rozmawiał po ludzku. Już nie była popychanym przedmiotem.
Ale czas płynął. Wreszcie Krystyna Rodowicz dostała konkretną odpowiedź: 26. tydzień ciąży i bez względu na wadę genetyczną płód jest zdolny do życia poza organizmem matki. O żadnej aborcji nie ma mowy. Dziś trzecie dziecko, Karolina, ma rok. Urodziła się z zespołem Turnera. Rodzice starają się zapewnić jej jak najlepszą opiekę, ale jeśli o swoim poprzednim życiu mówią: skromne, to teraz używają określenia: bardzo złe. Upokorzenia, proszenie, strach przed nieznanym najgorzej zniósł mąż Krystyny. Już nie prowadzi warsztatu samochodowego, leczy serce. Rodzina utrzymuje się z dorywczej pracy, od pożyczki do pożyczki. Każdy grosz wydawany jest na leczenie Karoliny.
– Nikt nie dał mi prawa wyboru. Opędzano się ode mnie jak od intruza, a przecież potrzebowałam pomocy – mówi Krystyna Rodowicz. Pomocy nie otrzymała też Anna. Chce pozostać anonimowa. Mówi już tylko urywanymi zdaniami, płacze. I nie będzie po raz kolejny pokazywać nóg. Z daleka wyglądają jak poczerniałe, z bliska widać, że to plątanina nabrzmiałych żył. Anna nie chce już z nikim rozmawiać. O Annie opowiadają w Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, bo kobieta też złapała się tej deski ratunku. Ma 28 lat, cierpi na ostrą niewydolność żylną, nie może stosować ani tabletek hormonalnych, ani spirali. Inne metody zawiodły. Anna sądziła, że aborcja jest w Polsce absolutnie zakazana, więc kiedy się zorientowała, że jest w ciąży, od razu poszła do prywatnego gabinetu. Tam spotkała jedynego lekarza, który był dla niej serdeczny, tyle że zażądał 2,5 tys. zł za zabieg. Nie chciał rozłożyć na raty. W banku nie dostała pożyczki. Dopiero w federacji powiedziano jej, że zakrzepica zagraża zdrowiu i zabieg aborcji
powinna mieć wykonany za darmo. Jednak lekarze, do których się zwracała, albo wmawiali, że ryzyko jest małe, albo kręcili i wypychali z gabinetu. Wstrzyknęła sobie płyn do mycia szyb. Nic się nie stało. Teraz żałuje, że nie pożyczyła paru groszy na droższy domestos, który zawiera chlor. Jedyną konkretną propozycję Anna usłyszała w szpitalu, w którym będzie rodzić: może oddać dziecko do adopcji.
Bez żebrania o podpisy
Dziś Anna boi się, czy przeżyje poród. Żaden lekarz nie wytłumaczył jej, jak ciąża zaostrza to schorzenie, jak ma spędzić ostatnie tygodnie, co jej grozi. Poza tym Anna oddała już jedno dziecko do adopcji. Cierpiała tak strasznie, że znalazła się w szpitalu psychiatrycznym. Nie wie, jak dalej żyć. – Lekarze zapominają albo udają niewiedzę – komentuje Aleksandra Solik z federacji. – A przecież aborcja ze względu na stan zdrowia jest dopuszczalna.
Wanda Nowicka dodaje, że kobiety, którym odmówiono zabiegu przerwania ciąży, winny otrzymać pomoc medyczną i psychologiczną. Nie można wymagać tylko heroicznego macierzyństwa, nie dając żadnego wsparcia. Jest jeszcze historia upośledzonej, zgwałconej Marty spod Wrocławia, której powiedziano, że powinna urodzić, bo tyle osób czeka na adopcję. Jest małżeństwo z Łomży, które od dwóch lat procesuje się o odmowę wykonania badań prenatalnych. Jest warszawska sprawa Anny Kleczkowskiej, która z zaświadczeniem o wadzie genetycznej płodu nie mogła doprosić się zgodnej z dzisiejszym prawem aborcji. Lekarze potrzymali ją przez dzień w szpitalu i wypisali „w stanie ogólnym dobrym”. Aborcja? Nie wiedzieli, o co jej chodzi.
Są publiczne wypowiedzi konsultantów regionalnych, którzy zapewniają, że na ich terenie nikt się nie skarżył na ginekologów. – Wszystkie te sprawy łączy bezkarność lekarzy, którzy łamią prawo – komentuje prof. Joanna Senyszyn, posłanka SLD. To ona zbierała podpisy pod projektem ustawy „O świadomym rodzicielstwie”. Jednak nie chodziła od posła do posła. – Uznałam, że dzięki mediom i konferencjom prasowym nasze poglądy są znane. Kto w tak zasadniczej sprawie miał podjąć decyzję na „tak”, już to zrobił – tłumaczy prof. Senyszyn.
– Nie przeciągałam też zbierania poparcia. Złożyłyśmy projekt, gdy miałyśmy trzy razy więcej podpisów, niż jest to wymagane. A jednak projekt powiedział coś o lewicy. Nie podpisał się pod nim żaden poseł SDPL. Tymczasem podsumowanie trzech historii jest następujące: Iwona Babicz złoży skargę w sądzie lekarskim, ale nie wierzy, że lekarz dostanie choć upomnienie. Krystyna Rodowicz ma dosyć, a Anna chciałaby tylko, aby jej stan zdrowia już się nie pogarszał.
Iwona Konarska