22 zbuntowane stany. Tak zareagowały na decyzje Trumpa [OPINIA]
Tylko w dniu inauguracji swojej drugiej kadencji amerykański prezydent Donald Trump podpisał aż 26 rozporządzeń wykonawczych. Już sama ich liczba pokazywała, że administracja Trumpa wraca do Białego Domu z jasnym, ambitnym planem na następne cztery lata i determinacją, by wdrożyć go w życie.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Niektóre z podpisanych w poniedziałek rozporządzeń miały czysto symboliczny wymiar – jak np. decyzja o zmianie oficjalnej nazwy Zatoki Meksykańskiej na Amerykańską. Inne dotykały bardzo poważnych politycznych, a wręcz ustrojowych kwestii – jak rozporządzenie odbierające prawo do automatycznego amerykańskiego obywatelstwa osobom urodzonym na terytorium Stanów, a których rodzice nie mają pozwolenia na stały pobyt.
To drugie rozporządzenie – jako sprzeczne z 14. poprawką do konstytucji – od razu zostało zaskarżone do sądów federalnych przez prokuratorów generalnych 22 stanów, przedstawicieli dwóch amerykańskich miast oraz kilku organizacji zajmujących się obroną praw człowieka. W czwartek sąd federalny w Seattle w stanie Waszyngton zadecydował o czasowym zablokowaniu rozporządzenia. Decyzja sądu pokazuje, że mimo kontroli nad federalną administracją i obiema izbami Kongresu, Trump może mieć trudności z realizacją części swojego programu. Błyskawiczna akcja władz stanowych i organizacji praw człowieka może też sugerować, że choć demokraci i ich sympatycy wydają się znacznie bardziej przytłoczeni drugą kadencją Trumpa, niż byli pierwszą, to ciągle są w stanie wejść w rolę zdecydowanej opozycji.
Prezydent nie może rozporządzeniem zmienić konstytucji
Batalia o rozporządzenie zawieszające prawo do automatycznego obywatelstwa dla każdej osoby urodzonej na terytorium Stanów dopiero się zaczyna i administracja Trumpa może ją jeszcze wygrać. Wydający decyzję o jego tymczasowej blokadzie sędzia John C. Coughenour – mianowany jeszcze przez Reagana – był jednoznaczny w swojej ocenie: rozporządzenie jest jawnie niekonstytucyjne. "Szczerze mówiąc, nie potrafię zrozumieć, jak ktokolwiek kto wykonuje zawód adwokata, może twierdzić, że to rozporządzenie nie jest sprzeczne z konstytucją. W głowie mi się to nie mieści" – mówił do prawników reprezentujących prezydencką administrację.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tusk nowym przywódcą Europy? Musi sobie zabezpieczyć tyły
Paragraf pierwszy 14. poprawki głosi: "Każdy, kto urodził się lub naturalizował w Stanach Zjednoczonych i podlega ich zwierzchnictwu, jest obywatelem Stanów Zjednoczonych". Przyjęta po wojnie secesyjnej poprawka nie była pisana z myślą o dzieciach migrantów, ale o Afroamerykanach. Miała zagwarantować im prawo do obywatelstwa i odwrócić wyrok Sądu Najwyższego w sprawie Dred Scott vs. Sandford z 1857 roku. Sąd stwierdził wtedy, że zapisane w amerykańskiej konstytucji prawa obywatelskie nie obejmują Afroamerykanów, gdyż ci, w myśl założeń twórców konstytucji, nigdy nie mieli zostać pełnoprawnymi obywatelami.
Od ponad stu lat sądy interpretują jednak XIV poprawkę jako gwarantującą obywatelstwo wszystkim urodzonym na terenie Stanów. Jej sens jest zresztą dość oczywisty. Prawnicy administracji Trumpa argumentują, że formuła "każdy, kto urodził się lub naturalizował w Stanach Zjednoczonych i podlega ich zwierzchnictwu" nie odnosi się do dzieci osób przebywających na terytorium Stanów nielegalnie, lub na pobyt czasowy – bo osoby, których obecności na terenie państwa system nie widzi, faktycznie nie podlegają zwierzchnictwu państwa.
Jest to jednak bardzo słaby i naciągany argument, tym bardziej że rozporządzenie odbiera też prawo do obywatelstwa dzieciom osób przebywających na terenie Stanów legalnie, ale niemających prawa do stałego pobytu – np. kobiet przebywających na wizie studenckiej. Gdyby podobne przepisy obowiązywały w latach 60., obywatelstwa przy urodzeniu nie otrzymałaby Kamala Harris – jej matka przyjechała do Stanów z Indii na studia doktoranckie.
Większość ekspertów jest zdania, że Trumpowi bardzo trudno będzie wygrać w sądach batalię o rozporządzenie ograniczające prawo do obywatelstwa. Nawet dla konserwatywnych sędziów, przekonanych o konieczności zdecydowanego ograniczenia migracji, próba wprowadzenie zmiany o faktycznie konstytucyjnym charakterze przy pomocy prezydenckiego rozporządzenia może być trudna do zaakceptowania.
Pytanie "jak daleko idących zmian prezydent może dokonać przy pomocy rozporządzenia wykonawczego" będzie często wracać w najbliższych czterech latach. Stawiają je też związki zawodowe reprezentujące pracowników administracji rządowej, które zaskarżyły inne rozporządzenie wykonawcze z poniedziałku – ułatwiające zwalnianie funkcjonariuszy rządowych. Skarżący argumentują, że rozporządzenie jest sprzeczne z "intencją ustawodawczą" przepisów regulujących ten obszar działania amerykańskiego państwa, a do dokonania zmian idących tak daleko jak chce Trump, konieczna byłaby ich zmiana przez Kongres.
Inna opozycja
To, jak dobrze władze stanów rządzonych przez demokratów, związki zawodowe i organizacje obrony praw człowieka były przygotowane, by przeciwstawić się dwóm istotnym politycznie rozporządzeniom wykonawczym Trumpa, pokazuje, że po pierwsze liberalna Ameryka nie próżnowała w ciągu dwóch miesięcy dzielących nas od wyborów z 05.11., a po drugie, że nie brakuje jej determinacji, by przeciwstawiać się niekonstytucyjnym czy najbardziej politycznie kontrowersyjnym posunięciom nowej administracji.
Jednocześnie opozycja wobec drugiej kadencji Trumpa będzie wyglądać inaczej niż w latach 2017-21. W 2017 roku dzień po inauguracji Trumpa w proteście kobiet przeciw rządom prezydenta uważanego za mizogina na ulice amerykańskich miast wyszło ponad milion osób. W tym roku inauguracji też towarzyszyły uliczne protesty, ale na zupełnie inną skalę.
Osiem lat temu liberalna Ameryka była moralnie wzburzona tym, że ktoś w jej przekonaniu tak oczywiście pozbawiony do tego moralnych kwalifikacji jak Trump, został prezydentem. Biorąc pod uwagę, że Trump otrzymał mniej głosów niż Hilary Clinton, a prezydentem został tylko dzięki specyfice amerykańskiego systemu wyborczego oraz pogłoski o możliwej ingerencji Rosji w wybory, wszystko to mogło prowadzić do przekonania, o braku legitymacji Trumpa jako prezydenta.
Tym razem Trump wygrał głosowanie powszechne i zapewnił sobie zwycięstwo we wszystkich stanach, które mogły zagłosować na niego lub Kamalę Harris.
Nie sposób kwestionować, że Amerykanie dali mu jasny, demokratyczny mandat. Sondaż Uniwersytetu Quinnipiac z grudnia pokazuje, że 53 proc. badanych patrzy z optymizmem na drugą kadencję Trumpa. W tej sytuacji poczucie moralnego wzmożenia łatwo może ustąpić miejsca rezygnacji. Tym większej, że wokół Trumpa zgromadzili się "technomiliarderzy" i potężne biznesy, liberalne media wydają się tonować krytykę, a wielu demokratów w Izbie Reprezentantów i w Senacie jest gotowa współpracować w wybranych obszarach z nową administracją.
Jednocześnie, przykład oporu wobec rozporządzenia o obywatelstwie pokazuje, że są bitwy, których demokraci nie odpuszczą, i do których już teraz strategicznie się przygotowują. Opór wobec drugiej kadencji Trumpa będzie więc mniej ogólny, mniej odwołujący się do powszechnego moralnego wzburzenia, bardziej strategiczny i punktowy, uważnie wybierający swoje bitwy.
Zdecyduje walka przy urnie wyborczej
Przy tym największy nawet sukces w blokowaniu w sądach najbardziej niekonstytucyjnych działań nowego prezydenta, to jeszcze nie zwycięstwo polityczne. Trumpa i koalicji, jaką zbudował obecny prezydent, demokraci nie pokonają na salach sądowych, tylko przy urnach wyborczych.
Demokraci liczą, że pierwsza szansa pojawi się już w tzw. wyborach połówkowych jesienią 2026 roku. Wybory w połowie kadencji – obejmujące całą Izbę Reprezentantów i jedną trzecią Senatu – są pierwszą okazją, by ocenić prezydencką administrację i Amerykanie często wykorzystują ją, by pokazać żółtą kartkę prezydentowi, którego wybrali dwa lata wcześniej. Demokraci mogą więc względnie szybko odzyskać kontrolę nad Izbą Reprezentantów.
Zadanie mogą im ułatwić dwa czynniki. Po pierwsze, liczne podziały frakcyjne w ramach trumpowskiej koalicji, widoczne zwłaszcza w Izbie Reprezentantów, gdzie republikańska większość jest minimalna. Co oznacza, że wystarczy bunt dosłownie kilku republikanów, by Izba nie była w stanie przyjąć ważnych dla obecnej administracji ustaw. A wyborcy Trumpa oczekują od niego skuteczności, nie tłumaczenia się z paraliżu w Kongresie.
Po drugie, choć Trump jest dziś być może politycznie silniejszy niż kiedykolwiek, to ciągle wiele kluczowych dla jego projektu kwestii pozostaje bardzo niepopularnych. Badania pokazują np. że Amerykanie wcale nie patrzą z entuzjazmem na propozycję obłożenia importu z Kanady i Meksyku wysokimi cłami. We wspomnianym sondażu Uniwersytetu Qunnipiack większość badanych (55 proc.) uznało też, że zamiast deportować masowo nielegalnych migrantów, Stany powinny opracować procedury umożliwiające przynajmniej części z nich legalizację pobytu. Jeśli Trump zdecydowanie będzie próbował wdrażać w życie rozwiązania co najmniej kontrowersyjne dla większości Amerykanów, to łatwo może roztrwonić poparcie, jakie zgromadził w listopadzie.
Udzielić politycznej odpowiedzi a trumpizm
Demokraci wiedzą przy tym, że nie mogą czekać na to, aż republikanie sami się politycznie wykończą swoimi błędami – muszą udzielić politycznej odpowiedzi na drugą kadencję Trumpa. Przedstawić Amerykanom ofertę lepiej odpowiadającą na ich realne problemy niż obietnice Trumpa. Wyniki wyborów z 2024 roku bezwzględnie pokazują bowiem, że nie zastąpi jej demonizowanie Trumpa.
Na razie demokraci wydają się głównie pogrążeni w wewnętrznych dyskusjach – by nie powiedzieć walkach – na temat tego, kto odpowiada za klęskę w listopadzie. Każda frakcja uznaje wyniki z 2024 roku za dowód na to, że od zawsze miała rację. Skrzydło lewicowo-progresywne wini centrowy establishment, niezdolny upomnieć się o interesy zwykłych ludzi, za to doskonale czujący się w towarzystwie miliarderów oraz jego politykę wobec Izraela. Konserwatywni demokraci mają pretensję do środowisk aktywistycznych, których żądania – zwłaszcza jeśli chodzi o prawa osób transpłciowych – pchnęły jej zdaniem ludzi w ramiona populistycznej prawicy. Jeszcze inni są przekonani, że partia za bardzo popadła w gospodarczy populizm spod znaku Berniego Sandersa i nie dość silnie wspierała Izrael w jego wojnie z Hamasem.
Podobne spory są czymś normalnym po przegranych wyborach. Nie sposób oczekiwać od jakiejkolwiek partii, by niespełna kwartał po klęsce zaprezentowała nową zwycięską formułę. Najpóźniej w 2028 roku – a najlepiej już na wybory połówkowe – demokraci muszą jednak przedstawić nową ofertę dla Stanów odmienionych przez dwie kadencje Trumpa. I jak dobrze nie byliby przygotowani, by blokować niektóre posunięcia obecnego prezydenta, to przed nimi ciągle długa droga.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek
Czytaj także: