100 lat grzechu w Las Vegas
W Las Vegas to szaleństwo trwa już od stu lat. Hazardziści w jeden wieczór trwonią fortuny i popełniają samobójstwa. Szczęśliwcy wygrywają swój pierwszy milion. Ostatnio jednak słabnie czar ruletki, pokera i licznych domów publicznych. Vegas zmienia się w turystyczną atrakację amerykańskiej prowincji.
19.05.2005 | aktual.: 19.05.2005 12:31
Na aukcja od początku była ustawiona. Przystrojony w kowbojski kapelusz i historyczny elegancki surdut burmistrz Oscar Goodman sprzedawał po kilkaset dolarów działki budowlane, które tak naprawdę są dziś warte miliony. Burmistrz po raz pierwszy prowadził licytację, co przyszło mu tym łatwiej, że była to urodzinowa inscenizacja. W ten sposób 15 maja stulecie swego powstania świętowało Las Vegas, miasto, które przycupnęło na skraju pustyni. Kiedyś jedyną atrakcją osady była stacyjka, na której parowozy uzupełniały wodę. W ciągu ostatniego stulecia to odludzie zamieniło się w mekkę hazardzistów z całego świata, amerykańską wersję Sodomy i Gomory. Historyczne przebieranki z udziałem burmistrza Goodmana są częścią kampanii, której cel jest bardzo szlachetny: zepchnąć w niepamięć niechlubną przeszłość miasta.
Gangsterzy i prezydenci
Pierwszy pociąg wyładowany alkoholem przyjechał do Vegas już w rok po aukcji, na której kolej sprzedała działki. Miasto miało wtedy latarnie uliczne i dwa burdele. Przez całe lata zakurzona mieścina wegetowała, utrzymując się z kowbojów i pracowników kolei, którzy wpadali tu, by się napić i zabawić. Interesy zaczęły się powoli rozkręcać dopiero w latach 30., gdy władze stanu Nevada zalegalizowały hazard, a do miasta ściągnęły tysiące robotników budujących pobliską tamę Hoovera. Miasto nie dorobiło się jednak kroci na ruletce z dnia na dzień. Po wybuchu wojny hazard niemal zamarł. W połowie lat 40. przyszła stolica rozpusty składała się z nędznych bud dla hazardzistów.
Wszystko się zmieniło, gdy kilka lat później na pustyni w Nevadzie zawitał Bugsy Siegel, prawa ręka słynnego nowojorskiego gangstera Meyera Lanskiego. Kiedy mafioso stanął naprzeciw rozpadających się szop dla graczy obstawiających nędzne grosze, najwyraźniej doznał wizji: oczami wyobraźni zobaczył luksusowe hotele, w których bogaci i sławni mieszkańcy pobliskiego Los Angeles będą się bawić i grać, zapewniając dopływ gotówki dla jego gangu. Gangster wizjoner energicznie zabrał się realizację biznesu. Zbudował pierwsze wielkie kasyno Las Vegas. Flamingo Hotel kosztował mafiosów sześć milionów dolarów i początkowo przynosił same straty. Bugsy Siegel przypłacił wpadkę biznesową życiem - zginął w gangsterskich porachunkach - ale jego pomysł przetrwał.
Nic już jednak nie mogło powstrzymać ekspansji Stolicy Grzechu. Wystarczyło, by Meyer Lanski ściągnął tam włoskie syndykaty zbrodni. W latach 50. mafijne rodziny z Chicago, Nowego Jorku i Portland zainwestowały krocie w działki obok Flamingo Hotel. Tak powstał The Strip, pełna kasyn i kolorowych neonów promenada - symbol Las Vegas. Centrum tego świata było Sands Cassino, którego udziałowcem, oprócz Meyera Lanskiego, był też sam Frank Sinatra. W kasynie królował słynny Rat Pack, gwiazdorskie trio: Dean Martin, Frank Sinatra i Sammy Davies Jr. Ich występy ściągały do Vegas śmietankę Ameryki. To właśnie w Sands senator John F. Kennedy poznał swoją przyszłą kochankę - Marylin Monroe.
Oswajanie grzechu
Kasyno zawsze wygrywa. W 2000 roku przedsiębiorca z Michigan, który przepuścił w kasynie cały swój majątek, zabił ciężarną żonęoraz trójkę dzieci, a potem popełnił samobójstwo. W liście tłumaczył zbrodnię nałogiem hazardowym. Takie tragedie, które elektryzują Amerykę, nie zniechęcają jednak 38 milionów ludzi, którzy co roku zostawiają w Vegas 10 miliardów dolarów.
Swobodny dostęp do alkoholu, domów publicznych i krupierskich stołów - wszystko to było kiedyś magnesem dla mieszkańców szaroburej amerykańskiej prowincji. Ale mafiosi, którzy nadawali ton miastu, wypadli z interesu w latach 80. Dziś ich miejsce zajęły wielkie korporacje, które inwestują tu miliony dolarów. W ciągu 20 lat centrum hazardu zamieniło się w główną atrakcję turystyczną Ameryki. Ruletka i prostytucja stanowią dziś nieco wstydliwe tło rodzinnego sportu, jakim dla wielu Amerykanów są wypady do centrów wypoczynkowych w Las Vegas.
Przeładowane neonami i kipiące od kiczowatych ozdób molochy mieszczą pod jednym dachem handlowe pasaże, jaskinie hazardu, hotele, restauracje i parki tematyczne. Tylko tu Sfinks, wieża Eiffla, Statua Wolności i wenecki plac Świętego Marka znajdują się w odległości kilku przecznic od siebie. Tylko w Vegas można popatrzeć, jak półnagie modelki toną w replice "Titanica", zjeść obiad pod wiszącym na ścianie obrazem Picassa za 30 milionów dolarów, a potem wziąć ślub na mostku statku kosmicznego Enterprise z serialu "Star Trek". Jak za dawnych lat szybkie śluby są wizytówką Las Vegas. Kiedyś pobierali się tu uciekinierzy, dziś to ulubione miejsce zaślubin amerykańskich sław. W ślady Elvisa Presleya i Priscilli Beaulieu poszli między innymi Demi Moore i Bruce Willis, Cindy Crawford i Richard Gere. Z łajdackiego blichtru Las Vegas zostały wspomnienia. Nawet nazwa Miasto Grzechu nie jest tu mile widziana. Z okazji urodzin pojawiło się mdłe, ale łatwiejsze do przełknięcia przez reklamodawców określenie "światowa
stolica rozrywki". Ratusz w Las Vegas promuje nowe logo z takim samym zapałem, jak pół wieku temu współpracował z "biznesmenami włoskiego pochodzenia".
Dlatego zamiast rozpamiętywać rolę kryminalistów w historii miasta, burmistrz wolał pobić rekord Guinnessa w wielkości tortu urodzinowego. W specjalnym hangarze na przedmieściach 600 wolontariuszy zużyło 43 tony ciasta i 15 ton lodów. Tort kolos miał w sumie 23 miliony kalorii. To porcja w sam raz dla miasta, które jest światową stolicą przesytu.
Jakub Mielnik