10. rocznica katastrofy. Joanna Lichocka była wtedy w Smoleńsku. "Działałam jak zimny mechanizm" [WYWIAD]
Dziś jest wzbudzającą kontrowersje posłanką PiS. Dokładnie 10 lat temu, jako dziennikarka TVP, miała relacjonować uroczystości katyńskie. O tym tragicznym dniu, gdy polski samolot rozbił się pod Smoleńskiem, rozmawiam z Joanną Lichocką.
10.04.2020 11:49
Piotr Mieśnik: Niedowierzanie. Pamiętam, że właśnie to uczucie towarzyszyło mi chwilę po podaniu informacji o katastrofie w Smoleńsku. Gdzieś w drodze do warszawskiej redakcji. Co wy czuliście będąc w Rosji, niemalże w miejscu katastrofy?
Joanna Lichocka: To był oczywiście szok. Choć tę dziwną atmosferę, czuliśmy już wcześniej. Pojechałam do Rosji jako wysłanniczka TVP. W planach była transmisja z uroczystości, umówione sześć wywiadów. Dlatego do Smoleńska przybyliśmy dwa dni wcześniej pociągiem. Wrócić stamtąd miałam już z prezydentem, samolotem.
A ta dziwna atmosfera?
Zaczęło się tuż po przyjeździe, na dworcu, gdy zaraz po wyjściu z pociągu zostaliśmy zatrzymani na peronie przez funkcjonariuszy z psami i spisani. Potem mieliśmy problemy z hotelem, okazało się, że ten zarezerwowany był niedostępny, przeniesiono nas do innego, w centrum. Studio montażowe było w hotelu po drugiej stronie miasta, niedaleko lotniska. Trzeba było przejechać przez cały Smoleńsk.
Jechaliśmy w korku, okazało się, że doszło do wypadku - jakiś człowiek wpadł pod samochód ciężarowy, zginął. Gdy przejeżdżaliśmy zwłoki leżały na asfalcie, niczym nieprzykryte, samochody przejeżdżały jakieś pół metra od ręki zmarłego, a milicjantka z kierowcą oparci o maskę ciężarówki spisywali protokół.
Inny stosunek do śmierci…
To było szokujące. Ktoś nawet skomentował: "Tutaj człowiek nic nie znaczy”. To był mocny sygnał, że jesteśmy w kręgu kulturowym, w którym takiego jak naszego, humanistycznego podejścia do wartości życia i do człowieka, po prostu nie ma. W kolejnych tygodniach, gdy pojawiały się informacje jak traktowano ciała ofiar, przypominałam sobie tamten widok.
Sam cmentarz katyński robi ogromne wrażenie. Byliśmy tam dzień wcześniej, by przygotować się do transmisji uroczystości. Stanąć wśród tych prostokątnych mogił ze świadomością, że leży w nich tysiące naszych oficerów zamordowanych w bestialski sposób – chyba na każdym robi to wrażenie. Teren jest podmokły, jeśli odejść kawałek obok i zejść z alejek do lasu ziemia jest grząska, miękka, ugina się pod stopami. Tam po raz pierwszy poczułam nastrój absolutnej grozy. To straszne miejsce, gdzie wręcz słychać przekaz, proszę się ze mnie nie śmiać, ale ja go usłyszałam: "Zostawiliście nas tu!”.
Nie śmieję się.
Myśmy nigdy tych oficerów nie ekshumowali, nie przywieźliśmy ich do Polski, tak jak to robią inne państwa. Tam naprawdę włosy stają dęba, po raz pierwszy w życiu zrozumiałam znaczenie tego sformułowania.
Podczas tego krótkiego wyjazdu to był pewnie pierwszy, ale nie ostatni raz…
W dniu katastrofy, w sobotę, wstaliśmy o 6. rano. Pamiętam, że gdy się obudziłam i rozsunęłam zasłony, zobaczyłam piękne słońce i błękit nieba. Pomyślałam: "Będziemy mieli wspaniałe światło, super transmisję!".
Potem przyszła charakteryzatorka, makijaż i pojechaliśmy na miejsce uroczystości. W drodze skupiłam się na przygotowaniach do programu, nanosiliśmy jakieś poprawki w scenariuszu, czytałam jeszcze materiały historyczne, miałam mieć sześć rozmów, w tym z panią Marią Kaczyńską i panem prezydentem Lechem Kaczyńskim, czy przewodniczącym Komitetu Katyńskiego Stefanem Melakiem.
Dopiero dojeżdżając na cmentarz spojrzałam na niebo i zobaczyłam, że jest pochmurno i pojawiła się gęsta, szara mgła. Po słońcu i jasnym niebie nie było śladu, pamiętam swoje zdziwienie, że zmieniło się to tak szybko. Na miejscu dokładnie sprawdzano wszystkich wchodzących na teren uroczystości, m.in. rodziny katyńskie, polityków, dziennikarzy. Rosjanie byli bardzo skrupulatni. Ale tu kolejne zdziwienie – nagle przestali. Po prostu odpuścili.
Weszliśmy. To był moment, kiedy już prawdopodobnie wiedzieli, że żadnych uroczystości nie będzie, że samolot się rozbił.
Z kim miała pani przeprowadzać pierwszą rozmowę?
Transmisja miała zacząć się od wywiadu z Januszem Kurtyką i przedstawicielem rosyjskiego Memoriału Aleksandrem Gurianowem. Byliśmy umówieni, że prezes IPN, zaraz po wylądowaniu samolotu, jeszcze zanim uformuje się oficjalna kolumna, przyjedzie pierwszy, żeby zdążyć na wywiad.
Siedziałam już "podpięta do dźwięku”, miałam przypięty mikroport, a w uchu słuchaweczkę. Na jednym z krzeseł usiadł gość z Memoriału, drugie było puste. Czekaliśmy. Ale zauważyłam, że ludzie zaczęli chodzić po cmentarzu jakoś bardziej skupieni, dyskutowali w grupkach. Nie wiedziałam co się dzieje. Do słuchawki, do wozu transmisyjnego, gdzie była reżyserka, pytałam: "Kochani, powiedzcie, co z Januszem Kurtyką? Przecież za kilka minut powinniśmy wchodzić na antenę!”. Ale nikt nie odpowiadał.
Skąd się w końcu pani dowiedziała?
Przechodził jakiś człowiek. Najwidoczniej usłyszał te pytania rzucane do słuchawki. Rzucił krótko: "Proszę pani, samolot spadł!”.
Rosjanin?
Polak. Miły pan. Ale dla mnie było to tak niewiarygodne, że odpowiedziałam: "Panie, co pan opowiada za głupstwa!”. I znowu do słuchawki: "Kochani, powiedzcie mi, co się dzieje!”.
Po dłuższej chwili usłyszałam w końcu, że mam odpiąć dźwięk, że nie będzie rozmowy. Przyszedł do mnie wydawca, Rafał Porzeziński: "Wiemy, że były kłopoty z lądowaniem. Zdaje się, że trzy osoby nie żyją”. Odpowiedziałam mu: "Jeśli tu taki samolot spada, to nikt nie żyje...”.
Co było dalej?
Poszłam do wozu transmisyjnego. Widziałam, że w pierwszych minutach próbowaliśmy coś z Warszawą ustalić, bo wprawdzie byliśmy na miejscu, a niewiele wiedzieliśmy. Od Rosjan nie mieliśmy żadnej informacji. Po prostu byliśmy skazani na sygnał, który w wozie dawało nam TVP. To stamtąd, czyli z Polski, mieliśmy pierwsze informacje.
Kto przekazał wam najgorszą wiadomość?
Dopytywaliśmy tych, którzy byli na miejscu: polityków, przedstawicieli wojska, służb – co wiedzą? Te niepotwierdzone informacje były coraz bardziej dramatyczne.
W pewnym momencie powiedziano nam, że nie ma żadnych szans, żeby ktokolwiek przeżył. Wszystko to, o czym teraz mówię, działo się w ciągu kilku, kilkunastu minut. Wszystko stało się jasne, gdy Jacek Sasin, ówczesny wiceszef Kancelarii Prezydenta przyjechał z miejsce katastrofy wraz z ambasadorem Jerzym Bahrem.
Wtedy, na początku mszy powiedział – bardzo poruszony, że "miał tu być z nami prezydent, niestety prezydenta nie ma z nami, doszło do katastrofy lotniczej”, i że "trzeba się modlić za tych wszystkich, którzy tu powinni być, ale ich nie ma”. Pamiętam płacz zgromadzonych ludzi. W pewnym momencie nasze służby zarządziły ewakuację, po mszy wszyscy, niemalże natychmiast, opuścili teren cmentarza.
Dokąd ewakuowano Polaków?
Do autokarów, na planowany wcześniej obiad, żeby każdy coś zjadł i potem prosto do polskiego pociągu. Byli tam posłowie, członkowie rodzin katyńskich i ci dziennikarze, którzy nie mieli polecenia, od swoich redakcji, żeby zostać na miejscu. Wszyscy mieli w głowach, że przecież nie wiadomo, co to wszystko tak naprawdę znaczy.
Baliście się? Kilka dni temu Szczepan Twardoch w felietonie dla "Gazety Wyborczej” napisał: "Gdy samolot z polskim prezydentem i najważniejszymi osobami w państwie rozbił się w lesie w Rosji, przez parę godzin nie byliśmy pewni, czy to aby nie początek wojny”.
Tak, to prawda. Służby działały rutynowo, tak jak powinny w chwilach zagrożenia bezpieczeństwa kraju. Nie pamiętam strachu, wszyscy mieli poczucie, że stało się coś strasznego i że nie wiadomo, co może zdarzyć się jeszcze.
Chyba nikt z obecnych nie potraktował tego jako wypadku w komunikacji lotniczej. Po mszy ludzie spontanicznie ułożyli krzyż ze zniczy, a po obu stronach na kawałkach tektury, pewnie z pudeł od tych zniczy, napisali "Katyń 2”. To było powszechne przeświadczenie. Przeświadczenie, że znów się to zdarzyło, że to dziejowa sztafeta, że na grobach naszych oficerów, naszej elity dowiadujemy się o śmierci jej kolejnych przedstawicieli, znowu na tej ziemi. To było uczucie dominujące w tamtym miejscu, dominująca interpretacja obecnych tam ludzi.
Jak przebiegała ewakuacja?
Błyskawicznie, była niezwykle sprawnie przeprowadzona. Zaraz po mszy redakcja prosiła o zebranie komentarzy polityków. Rozmawiałam m.in. z Beatą Kempą i Andrzejem Derą, i pamiętam, że to było bardzo specyficzne doświadczenie dziennikarskie.
Płakała Beata i płakał Andrzej, wtedy byłam z nimi na pan, pani. Pytałam ją o coś, ona zaczynała mówić, a po chwili, musiała przestać, bo łzy przeszkadzały, próbowałam kończyć wątek i przestawiałam mikrofon do Andrzeja Dery. I on też mówił i zaczynał płakać. Wtedy wracała do rozmowy z Beatą i tak kilka razy. Mikrofon przekazywany między łzami.
Udzieliło się pani?
Nie płakałam. Zamieniłam się w jakiś zimny mechanizm, który miał umożliwić wypowiedzenie się tym ludziom, pracowałam jakby w zamrożeniu emocjonalnym.
W takich chwilach często włącza się myślenie tunelowe…
Trzeba było po prostu być dziennikarzem. Widziałam, że inni dziennikarze pozwalali sobie na płacz, szlochy. Broń Boże ich nie oskarżam, to była przecież normalna, ludzka reakcja. Gdy skończyłam wejście z Kempą i Derą okazało się, że nie ma już z kim robić wywiadów, bo wszyscy zostali ewakuowani. Nam też kazano opuścić ten teren.
Ewakuowano was razem ze wszystkimi?
My wróciliśmy do naszego busa przeznaczonego dla naszej ekipy. Wchodzimy, a młody sympatyczny kierowca słucha jakiejś skocznej muzyki. "Wyłącz", poprosiliśmy, "chcemy ciszy". I on natychmiast, z takim serdecznym ruchem wyłączył radio – oczywiście. Pytam: "Wiesz co się stało?". Odpowiedział: "Wasz prezydent uparł się, żeby lądować, cztery razy podchodzili do lądowania, kto to słyszał w taką pogodę". "A ty skąd to wiesz?" – spytałam. "A stąd" – pokazał wiszący pod sufitem telewizor.
Już w dwie godziny po katastrofie rosyjskie media podawały tę wersję.
Co było potem?
Najpierw pojechaliśmy do hotelu. Część ekipy miała bilety na rosyjski pociąg tego samego dnia do Warszawy. Ja nie, bo miałam wracać samolotem z prezydentem.
Pojechaliśmy na dworzec, oprócz rosyjskiego stał tam nasz specjalny polski pociąg. Chcieliśmy żeby i nas zabrali. Płk Andrzej Śmietana zadbał o to, by to było możliwe. Okazało się, że kilku fotoreporterów i dziennikarzy, którzy przyjechali tym pociągiem, dostało polecenie, żeby zostać. Dzięki temu zwolniły się miejsca i mogliśmy wracać ze wszystkimi. Bo ekipę TVP podzielono: ja i redaktorzy przygotowujący transmisje z uroczystości dla TVP1 mieli wracać, żeby pracować w kraju, w Rosji została ekipa "Wiadomości".
Jak wyglądała ta podróż?
Byli tam wszyscy: dziennikarze, posłowie, rodziny katyńskie. Służby zadbały, żeby nikt się nie zgubił. Zaczęliśmy odmawiać różaniec. Pamiętam ten stukot kół, gdy odjeżdżaliśmy ze Smoleńska i odmawiany w rytm tych kół różaniec. I rozmowy o Polsce, o Polakach, o naszej historii.
Po wielu godzinach, rano wysiedliśmy na warszawskim Dworcu Zachodnim. Witali nas dziennikarze, ale i politycy – pamiętam pełen empatii uścisk ówczesnego ministra transportu Cezarego Grabarczyka. Było poczucie że musimy być silni, musimy być wspólnotą w obliczu tej tragedii.
Prosto z dworca pojechaliśmy pod Pałac Prezydencki, zapalić znicze. Potem wróciłam do domu, włączyłam jedną z telewizji i usłyszałam wersję, którą przedstawił nam rosyjski kierowca. Zrozumiałam, że zaczyna się walka z kłamstwem. Tak jak z kłamstwem katyńskim.
Czy 10 lat po katastrofie pojechałaby pani znowu do Smoleńska?
Gdybym miała taką możliwość, to zdecydowanie tak, tam trzeba palić nasze znicze pamięci.