Rodrigo Duterte - nowy prezydent Filipin. Wyzywał papieża od "skur...", żartował, że nie załapał się na udział w zbiorowym gwałcie, a kolejne kontrowersje tylko napędzały go w wyścigu po władzę
• Rodrigo Duterte wygrał wybory prezydenckie na Filipinach
• Zachodnie media mówią o nim - "Donald Trump Wschodu"
• W kampanii żartował ze zgwałconej i zamordowanej Australijki, wyzywał papieża od "skur…" i groził zerwaniem stosunków z USA i Australią
• W walce o władzę unikał konkretów, które zastąpił ostrą i wulgarną retoryką
• Nie wiadomo, co zrobi ws. M. Południowochińskiego - spór terytorialny z Chinami jest najważniejszym problemem polityki zagranicznej Filipin
12.05.2016 | aktual.: 12.05.2016 14:21
Mówią na niego "The Punisher", od bohatera komiksów, który na własną rękę wymierza sprawiedliwość w brutalny sposób. "Duterte Harry" to jego kolejny przydomek, tym razem od nieprzejednanego "Brudnego Harry'ego" (ang. "Dirty Harry), który nie patyczkował się z kryminalistami. Z kolei zachodnie media szybko ochrzciły go mianem "Donalda Trampa Wschodu".
Przez siedem kadencji piastował urząd burmistrza Davao, czwartego co do populacji miasta Filipin. Teraz Rodrigo Duterte został nowym prezydentem Filipin, zdobywając o ok. 80 proc. głosów więcej niż drugi Mar Roxas. Do sukcesu w poniedziałkowych wyborach prezydencki wyniosły go bezkompromisowe propozycje i retoryka, wykraczająca poza normy tego, co zwykle nazywamy populizmem.
Przyszły prezydent chce gwałcić i wywołuje międzynarodową aferę
12 kwietnia w czasie wiecu wyborczego Duterte pozwolił sobie na szokujący żart. Dowcipkował na temat gwałtu i morderstwa na pięciu misjonarkach, w tym na 36-letniej Australijce. Do zbrodni doszło w Davao, mieście, w którym był dotychczas burmistrzem. - Zgwałcili wszystkie kobiety, była wśród nich ta Australijka. Gdy ich złapali, zobaczyłem jej twarz i myślę sobie: "Ja pier…, jaka szkoda! Zgwałcili ją, wszyscy ustawili się w kolejkę. Byłem wściekły, że ją zgwałcili, ale ona była taka piękna. Pomyślałem, że to burmistrz powinien być pierwszy" - mówił ku uciesze tłumu.
Później Duterte nieco zdystansował się od tych słów, tłumacząc, że dał się ponieść wściekłości. Nigdy jednak nie przeprosił, a gdy na jego wypowiedź skrytykowali ambasadorzy USA i Australii, burmistrz odpowiedział krótko: - Zamknijcie mordy - grzmiał i groził, że gdy zostanie prezydentem, zerwie stosunki dyplomatyczne z parą najważniejszych sojuszników Filipin.
Zdaniem Pawła Behrendta zapowiedzi Duterte nie można brać na serio. - To próba pokazania się w roli silnego człowieka, macho, który twardą ręką będzie rządził w kraju - ocenia autor książki "Chińczycy grają w go. Napięcie w Azji rośnie" i ekspert Centrum Studiów Polska-Azja (CSPA). - W ubiegłym roku Filipiny podpisały umowę o dzierżawie ziemi i de facto powrocie Amerykanów do Zatoki Subic. Teraz nie byłoby łatwo się z tego wycofać. Amerykanie będą mocno pilnować Filipin, które są kluczowym punktem w regionie - dodaje ekspert.
Kampania po filipińsku: zabić, skłamać, zwyzywać, rozwiązać
Jedną z osi kampanii Duterte była obietnica, że w ciągu pół roku rozwiąże problem handlu narkotykami i samej narkomanii. Jego sposób to wyłapywanie dealerów oraz klientów i skazywanie na karę śmierci. Ma już w tym niejaką wprawę, bo w Davao, mieście którym do tej pory rządził, przez lata działały "szwadrony śmierci" - oddziały zabójców, opłacane przez władze, które miały za zadanie "likwidację" drobnych kryminalistów, handlarzy narkotyków i dzieci ulicy. Human Rights Watch szacuje, że w ten sposób, bez sądowego wyroku, dokonano nawet ponad tysiąca egzekucji, w tym 132 nieletnich.
Filipińczyk nie byłby sobą, gdyby przemilczał te zarzuty. - Do wszystkich amerykańskich liberałów o miękkich sercach, którzy litują się nad kryminalistami: chcecie posmakować sprawiedliwości w moim stylu? Przyjeżdżajcie do Davao i zażywajcie narkotyki w moim mieście. Przeprowadzę na was publiczną egzekucję - odpierał.
Nieczystą grę ludzie prezydenta prowadzili także w sieci. W facebookowej kampanii popularność zdobyło zdjęcie premiera Singapuru. "Burmistrz Rodrigo Duterte to jedyny kandydat prezydencki, który sprawi, że Filipiny będą jak Singapur" - brzmiał podpis-wypowiedź Lee Hsien Loong. Problem w tym, że władze Singapuru wprost mówiły o kłamstwie: te słowa nigdy nie padły. Filipińczyk zareagował w swoim stylu - zagroził, że publicznie spali singapurską flagę. Zresztą to dla niego nie pierwszyzna, bo w 1995 roku przewodził demonstracji palenia flag Singapuru w proteście przeciwko wyrokowi śmierci, który usłyszała filipińska zabójczyni w Singapurze.
Duterte porywa się nie tylko na sąsiadów, ale nawet na świętości, co na katolickich Filipinach wydawało się politycznym samobójstwem. - Papieżu, ty skurw…, wracaj do domu. Nie przyjeżdżaj już tutaj - mówił Duterte w wulgarno-żartobliwym tonie, odnosząc się do korków, które wywołała wizyta Franciszka jesienią ubiegłego roku w Manili. Wówczas aspirował jeszcze do miana prezydenckiego kandydata i wydawało się, że taka wypowiedź może go pogrążyć w oczach głęboko wierzącego społeczeństwa.
Nic bardziej mylnego - kampania dowiodła, że kontrowersje nie są żadną przeszkodą. A kolejne wypowiedzi polityka pokazały, że nie zamierza w ogóle przejmować się jakimikolwiek przeszkodami proceduralnymi. W czasie starań o prezydenturę zdążył zapowiedzieć, że jeśli parlament będzie blokował zmiany, które zechce wprowadzać jako głowa państwa, wówczas rozwiąże go i powoła rewolucyjny rząd.
Unikanie konkretów
- Mówicie, że propozycje Roxasa są dobre? To je skopiuję. Dajcie mi jego przemowę, a także przemowę Poe, połączę je i skopiuję - tak nowy prezydent mówił o "swoim" pomyśle na gospodarkę, otwarcie przyznając, że nie ma o niej zbyt wielkiego pojęcia, a rozwiązania chce zaczerpnąć od kontrkandydatów.
Zwycięstwo wyborcze jest żywym dowodem, że to nie konkretne propozycje, a ostra retoryka okazała skuteczną strategią. - Sekret, sekret - powtarzał Duterte, gdy dziennikarze i polityczni adwersarze pytali go o to, jak zamierza wprowadzać w życie swoje pomysły. Z kolei gdy pytano go, dlaczego stosuje mało parlamentarny język i wulgarne sformułowania, mówił po prostu, że nie jest "synem konyo" i wysławia się zgodnie ze swoją naturą.
Konyo to potoczne określenie członków wyższych sfer. Problem w tym, że Duterte, jako syn gubernatora i absolwent prawa, spełnia wszelkie przesłanki, by określić go mianem syna filipińskich elit. Choć jednocześnie trzeba przyznać, że jego rodowód i tak jest skromny w stosunku do większości członków prominentnych politycznych dynastii na Filipinach.
Chiny za miedzą
Filipiny od kilku lat regularnie pojawiają się na czołówkach światowych mediów za sprawą Morza Południowochińskiego. Jest to bez wątpienia najważniejsza kwestia polityki zagranicznej Manili, z którą nie do końca wiadomo, co zamierza zrobić Duterte.
Pekin rości sobie prawa do niemal całego akwenu, pozostając w otwartym sporze terytorialnym m. in. z Filipinami i szeregiem państw regionu. Nie można na poważnie brać zapowiedzi z kampanii, że jeśli po dwóch latach negocjacji nie uda się dojść do porozumienia z Chinami, to Duterte osobiście wsiądzie na skuter wodny i zatknie filipińską flagę na spornej wyspie.
Dotychczasowy prezydent Benigno Aquino obrał twardy kurs: porównywał chińskie roszczenia do polityki nazistów, zacieśniał militarne więzi z USA i dochodził praw przed Międzynarodowym Trybunałem Prawa Morza.
Duterte nie mówi wiele o Morzu Południowochińskim, ale zdarzyło mu się zasugerować w lutym, że mógłby odpuścić spór, jeśli Chiny rozwiązałyby sakiewkę. - Zbudujcie nam kolej, taką jak zbudowaliście w Afryce, i odłóżmy na chwile spory na bok - mówił. - Chińczycy na pewno chętnie na to pójdą, ale filipińscy nacjonaliści będą przeciwni. Duterte będzie miał problem, jeśli zrazi do siebie nacjonalistyczną część społeczeństwa. Część Filipińczyków już przyzwyczaiła się do myśli o bardziej konfrontacyjnej postawy. Kilka miesięcy temu parlament wręcz sondował możliwość emisji obligacji skarbowych na cel pokrycia wydatków na rozwój sił zbrojnych - mówi Paweł Behrendt.
Jeśli jednak nowy prezydent chciałby przehandlować roszczenia w zamian za kolej, wówczas oddałby Chińczykom dominację - także militarną - na Morzu Południowochińskim. Dlatego ekspert CSPA nie wierzy w nagłe zrzeczenie się roszczeń przez Manilę. - Duterte nie będzie mógł przeprowadzić prostej wolty na Morzu Południowochińskim, bo znajdzie się pod naciskiem USA, Japonii czy Wietnamu. Gwałtowne wycofanie się Filipin będzie im nie na rękę - mówi.
Kolejna z propozycji Duterte, dotycząca sporu na Morzu Południowochińskim, czyli dwustronne negocjacje Chin i Filipin, również nie jest - zdaniem Pawła Behrendta - do końca przemyślana. - Chinom wręcz zależy na tym, by dogadywać się dwustronnie, bo w taki sposób będą mogły narzucić swoje rozwiązania. Jeśli Duterte realizowałby swoją deklarację, Filipiny już przegrały swoje roszczenia - ocenia ekspert i dodając, że mniejsze kraje mogą uzyskać lepszą pozycję negocjacyjną wyłącznie razem: - Wietnam, Malezja i Brunei podchodzą do tego bardziej pragmatycznie. Widzą, że razem, nawet bez wsparcia Amerykanów, mogą osiągnąć więcej. Pewne efekty są już widoczne. W ostatnim czasie Chiny zaczęły mocno naciskać na ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Płd.-Wsch. - przyp. red.), by ten nie ingerował w sytuację na Morzu Południowochińskim.
Do wyborców Duterte niekoniecznie docierają niuanse międzynarodowej polityki, za to bojownicza zapowiedź spod znaku flagi i skutera wodnego jak najbardziej. 44-letni rybak, którego w przeszłości przeganiały z łowisk okręty chińskiej straży przybrzeżnej jest przekonany, że spośród prezydenckich kandydatów tylko Duterte ma sposób na Chiny. - On ma serce z kamienia - kwitował krótko Domingo C. Cabacungan Jr. w rozmowie z "The Washington Post".
"To część gry"
Od czasu, gdy w 1986 roku Filipińczycy usunęli brutalnego dyktatora Ferdinanda Marcosa, kraj nie zaznał dłuższego okresu politycznego spokoju. Dwóch prezydentów zostało skazanych za korupcję i trafiło do więzienia. Kolejne rządy nie stroniły od rozlewu krwi, wymierzając ostrze represji w kierunku dziennikarzy, studenckich opozycjonistów czy związkowców. Nigdy nie udało się przeprowadzić reformy rolnej na pełną skalę.
Choć PKB na mieszkańca stopniowo rośnie od 2006 roku, wciąż plasuje Filipiny pomiędzy Angolą a Kongo. Tylko w 2015 roku 2,3 mln Filipińczyków wyjechało zagranicę za chlebem, a 1/4 populacji żyje poniżej granicy ubóstwa.
W tym samym czasie różne ośrodki szacują, że od 40 do nawet 80 proc. parlamentarzystów na Filipinach jest powiązanych siecią rodzinno-biznesową z wielopokoleniowymi dynastiami politycznymi, które kontrolują lwią część bogactw kraju.
Pobieżne zapoznanie się z krajobrazem politycznym Filipin wystarczy, by zrozumieć furorę, jaką Duterte zrobił wśród szerokich mas niezamożnych Filipińczyków. Demagog, populista, prostak - Duterte konsekwentnie pracował na te epitety. Co więcej, to właśnie takie "pozycjonowanie" pozwoliło mu odnieść gładkie zwycięstwo. - To część gry. W wyborach na Filipinach musisz zachowywać się jak komik, musisz znaleźć sposób, by znaleźć się w nagłówkach - tłumaczył Peter Lavina, szef kampanii Duterte, w rozmowie z agencją Associated Press.
Nie jest więc wykluczone, że dopiero teraz poznamy prawdziwe oblicze 71-latka z Davao.