Od słowa do pięści, czyli polityka po ukraińsku
Na Ukrainie politycy nie boją się brać sprawy w swoje ręce, a właściwie pięści i dokładnie wymierzają "polityczne ciosy". Gdy do tego włączone są kamery, robi się jeszcze ciekawiej. Od słowa do słowa i dwaj ministrowie rozpoczęli bójkę na wizji. Jak w ukraińskiej polityce siła argumentu czasem przegrywa z argumentem siły, opisuje Katarzyna Kwiatkowska.
Na Ukrainie politykom najwyraźniej skończyły się merytoryczne argumenty i... przeszli od słów do czynów. Konstantin Stognij, doradca obecnego ministra spraw wewnętrznych uderzył byłego ministra spraw wewnętrznych, Jurija Łucenkę. Politycy pokłócili się na na wizji popularnego talk show. Już po zakończeniu programu spór przeniósł się na telewizyjne korytarze. Bezpośrednim powodem draki była - jak to oficjalnie ujęto w milicyjnym raporcie - "niemoralna propozycja” Łucenki, który powiedział: "Jeśli mieć oralne kontakty z ministrem spraw wewnętrznych, to i na mieszkanie można zarobić".
Po incydencie, który szybko obiegł wszystkie media, Łucenko skarżył się, że władza bije opozycję. Na pytanie, dlaczego jego nazwisko kojarzy się z bójkami, odpowiedział, że najwyraźniej dysponuje niebezpieczną dla swoich przeciwników wiedzą.
Cios w twarz
To rzeczywiście nie pierwsza awantura krewkiego eksministra, który w czasie pomarańczowej rewolucji pełnił orolę komendanta namiotowego miasteczka.
Kilka lat wcześniej uderzył Leonida Czernowieckiego, kontrowersyjnego mera Kijowa. Leonid Czernowiecki to schwarzcharakter ukraińskiej polityki - oskarżany o łapówkarstwo, nieuczciwą sprzedaż ziemi, która w stolicy jest na wagę złota, narkomanię. Jednak czyn Łucenki mało komu się podobał - politykowi tej rangi nie wypadało przecież walić oponenta w mordę, to zły przykład dla milicjantów, to nie po europejsku. Temperaturę do czerwoności podgrzał sprawca incydentu butnie podkreślając, że nie ma zamiaru nikogo za nic przepraszać.
Jurij Łucenko był jeszcze sprawcą skandalu na niemieckim lotnisku. Kiedy wraz z synem nie wpuszczono go na pokład samolotu, wywiązała się przepychanka. Rzecznik linii lotniczych argumentował, że odmowa spowodowana była nietrzeźwym stanem kłopotliwego pasażera. Łucenko zaklinał się, że to nie prawda, choć jego kłopoty z nadużywaniem napojów wyskokowych są tajemnica poliszynela.
Mówca i skandalista
Urodził się w 1964 r. na zachodzie Ukrainy, w rodzinie miejscowej nomenklatury. Jego ojciec był w ZSRR działaczem partyjnym, a po uzyskaniu niepodległości posłem w parlamencie. Jurij, który uzyskał dyplom inżyniera, też postawił na karierę polityczną. W 2000 r. współorganizował akcję "Ukraina bez Kuczmy", domagając się wykrycia i ukarania zleceniodawców zabójstwa dziennikarza Gieorgija Gongadze.
Jest niezłym mówcą, w czasie pomarańczowej rewolucji często występował przed zgromadzonym na Majdanie tłumem. Zapewniał, że Ukraina powinna stać się nowoczesnym, europejskim państwem. Był jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy Placu.
Po rewolucji, w styczniu 2005 r. Łucenko został ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Julii Tymoszenko. Zapowiedział przywrócenie porządku w kraju i czystkę w resorcie. Mimo szumnych haseł o potrzebie odnowy państwa, pomarańczowa władza nie doprowadziła do zmian systemowych. Powstały nowe klany i grupy interesów. Rewolucja straciła dziewictwo, a nazwisko młodego ministra zamiast z reformami zaczęło kojarzyć się z miałkimi skandalami.
Zadyma w parlamencie
Sprawiedliwości trzeba oddać, że nie tylko "pomarańczowi” odznaczają się gorącym temperamentem. Również politykom z Partii Regionów załatwianie spraw "po męsku” nie jest obce. Światowe agencje prasowe obiegły zdjęcia z przepychanek organizowanych w ukraińskim parlamencie, gdy na salę obrad ktoś rzucił świece dymne.
Sam Wiktor Janukowycz, który w młodości zajmował się boksem, też podobno nie stroni od siłowych argumentów. A przynajmniej, jak twierdzi jego były bliski współpracownik, Taras Czornowił, korzysta z opinii groźnego, unikając w ten sposób zbędnych dyskusji. A o takie trudno, kiedy wszyscy wokół niego chodzą na palcach.
Znajomi Ukraińcy z uśmiechem przyjmują kolejne doniesienia o "mordobiciach” na politycznych salonach. Dla nich to swego rodzaju dziedzictwo historyczne - pamiątka po kozackiej demokracji wiecowej, gdzie przeciwnicy często spotykali się na udeptanej ziemi.
- Póki się biją, to znaczy, że mimo wszystko nadal jest wesoło. W smutnych czasach prezydenta Kuczmy nikt się po gębie nie walił - tłumaczy Losza, niefrasobliwy artysta performer z Kijowa. - To było zbyt niebezpieczne. Los Gongadze pokazywał, że to nie przelewki.
Katarzyna Kwiatkowska, Wirtualna Polska