"Nie mamy, jako rodziny smoleńskie, szansy spokojnie przez tę żałobę przejść"
Izabela Jaruga-Nowacka, Jolanta Szymanek-Deresz i Jerzy Szmajdziński byli wśród 96 ofiar katastrofy smoleńskiej. Rok po tej tragedii widać szczególnie wyraźnie wyrwę, jaka powstała na lewicy po ich odejściu. Nikt ich nie zastąpił, specjalnie też tych zastępców na horyzoncie nie widać.
Izabela Jaruga-Nowacka wniosła do polskiej lewicy nie tylko wrażliwość na sprawy równouprawnienia kobiet, lecz także – tu możemy wyliczać – znakomite kontakty ze środowiskami kobiecymi, wielką wiedzę na temat możliwych regulacji i umiejętności politycznej gry. W różnych debatach i dyskusjach wiodła prym, tak że zdenerwowany bp Pieronek nazwał ją „feministycznym betonem, odpornym na działanie kwasu solnego”.
Jolanta Szymanek-Deresz imponowała z kolei wiedzą prawniczą, wiedzą w sprawach międzynarodowych, znajomością świata, powściągliwością.
Obie prezentowały się znakomicie, były wizytówką nie tylko polskiej, ale i europejskiej lewicy.
Jerzy Szmajdziński, wicemarszałek Sejmu, był kandydatem SLD w wyborach prezydenckich. Ale był też kimś więcej. Instytucją. Politykiem przez duże P. Który zostawia po sobie nie wyłącznie szum kamer, ale realne świadectwo swej działalności. Uzbrojenie, które zapewnił polskiej armii, służy naszym żołnierzom do dziś. Jego okręgiem wyborczym była Jelenia Góra – tam ściągał środki na budowę hal sportowych, dróg, na stypendia dla młodzieży, wsparcie dla klubów sportowych.
W życiu politycznym Jerzy Szmajdziński reprezentował niemal nieznany w Polsce gatunek polityka. Nie uczestniczył w pyskówkach, szumnie nazywanych „debatami”, nie obrażał, imponował przygotowaniem do najtrudniejszych spraw. Cieszył się szacunkiem partyjnych kolegów, ale i rywali z opozycji, i mediów.
Ta trójka błyszczała nie tylko na salonach. Miała też bardzo udane życie rodzinne. Tu wyrwa po ich odejściu okazała się jeszcze większa...
Nie mamy, jako rodziny smoleńskie, szansy spokojnie przez tę żałobę przejść. Jesteśmy towarem, przez cały ten rok!
O Jerzym Szmajdzińskim mówi żona, Małgorzata Szmajdzińska
Rozmawia Robert Walenciak
– Gdzie pani będzie 10 kwietnia?
– W Warszawie oczywiście. Nie planuję żadnego wyjazdu. Byłam w Smoleńsku na pielgrzymce 10 października. Z dziećmi. Takie było założenie, że jeżeli pojedziemy, to w trójkę. To był znakomity pomysł, żeby pojechać, choć rozumiem rodziny, które nie były, z różnych powodów... Odwiedziliśmy to miejsce, bardzo chcieliśmy tam być, mimo że było to dla nas bardzo trudne, szczególnie podejście do wraku samolotu. Być może kiedyś jeszcze tam wrócimy, jeśli będzie np. odsłonięcie pomnika. Na pewno więc 10 kwietnia będziemy w Warszawie.
– Przy grobie...
– Jest bardzo dużo różnych elementów obchodów, więc nie mogę do końca powiedzieć, czy zdążę być wszędzie. Planujemy, że z córką pojadę rano na lotnisko, na płytę.
– Na mszę...
– Andrzej, nasz syn, zostanie z moją mamą. Będą na cmentarzu. Ale, z drugiej strony, gdy powoływaliśmy w Sejmie fundację imienia Jurka, wiele osób deklarowało, że przyjedzie do Warszawy, i że o 8.41 chce być przy jego grobie. Wiem, że będzie delegacja wojska, że będzie kompania honorowa. Jakoś to wszystko muszę połączyć. A przede wszystkim chcę uciec z domu. Ten dzień... Musimy przez to przejść, więc pewnie im więcej będzie obchodów, tym będzie nam łatwiej. Jeśli nas nie zostawią samym sobie – to tym lepiej.
– Bo będziecie zajęci?
– Mniej więcej tak jak przechodziliśmy przez Boże Narodzenie. Po prostu uciekliśmy z Warszawy, pojechaliśmy z przyjaciółmi do centrum konferencyjnego, 80 km od Warszawy. Tam było ze 200 osób na wigilii, harmider, masa dzieci, i zanim się obejrzeliśmy, już było po Wigilii. I bardzo dobrze.
– 10 kwietnia też będzie intensywnym dniem.
– Będę także na Powązkach. Być może w archikatedrze. Pewnie wieczorem na koncercie, który jest planowany w Teatrze Wielkim. Jest jeszcze spotkanie w Belwederze z panią prezydentową...
– Dobry samochód trzeba mieć, żeby wszędzie zdążyć.
– Zaproponowano nam autokar. Ale wtedy pewnie bym nie miała szansy na to, żeby znaleźć godzinę, by być na grobie w Wilanowie...
– Jest imponujące, że rok po śmierci przyjeżdżają na grób pani męża tłumy, że tak wiele osób ciepło go wspomina. W polskim życiu publicznym był postacią wyjątkową – nie znam osoby, która byłaby wobec niego wrogo nastawiona.
– Był bardzo szanowany i lubiany. Powszechnie. Doświadczam tego bez przerwy, jeżdżę po kraju, wciąż to słyszę, dowiaduję się o nim nowych, wspaniałych rzeczy. Niedawno byłam w Złotoryi na turnieju tenisowym zorganizowanym dla dzieci. W czasie powoływania fundacji spotkałam się z ludźmi, którzy przyjechali z całej Polski, opowiadali mi, ile mąż zrobił, w co się angażował...
– I otwierała pani szeroko oczy?
– Wiedziałam o wielu inicjatywach, ale przecież nie opowiadał mi wszystkiego szczegółowo. Nie było takiej potrzeby. Ja go nie przepytywałam, a on nie był osobą gadatliwą. Jest cała masa jego pomysłów, inicjatyw, patronatów, gdziekolwiek się ruszę na Dolnym Śląsku, to wszędzie palce maczał mój mąż. Stypendia dla młodzieży, sfinansowanie kolonii... Nawet ten turniej tenisowy dla dzieci w Złotoryi – to on wcześniej temu patronował. Hala, w której grały, powstała dzięki pomocy męża. Niedługo jadę do Jeleniej Góry, będzie otwarcie hali i nadanie jej jego imienia.
– To był jego okręg wyborczy...
– 20 lat był posłem! Z tego okręgu. To swoje robi. Ciężko na to zapracował. Kiedy oglądałam jego rozpiskę, plan spotkań w okręgu wyborczym, który przygotowała mu szefowa jego biura, to po prostu upchane maczkiem... Gdy jechał na te cztery dni, to nie miał chwili wytchnienia.
– A rodzina?
– Pogodziłam się z tym, że tyle czasu tam spędza. Uważałam, że tak trzeba, że to były ważne sprawy. Myślę, że dawałam mu ten komfort, że mógł spokojnie to wszystko robić.
– Bo dom był na pani głowie?
– Jestem samodzielna. Znajomi się śmiali: jak to, Jurek nawet nie decyduje, jaki samochód kupić? No nie, bo rzadko nim jeździł, w czasie wakacji. Więc ja decydowałam. Z wieloma rzeczami tak było.
– Nie ma polityka, który mówiłby o nim źle. Nawet ci z PiS.
– Dwie osoby mnie zaskoczyły. Najpierw pan Niesiołowski. Pamiętam jego reakcję podczas pogrzebu, w czasie mszy w katedrze polowej, widziałam po wyjściu z katedry – płakał... Rozmawiałam też z posłem Girzyńskim. „Chcę pani powiedzieć – mówił mi – że mimo iż jestem politycznie z innego świata, bardzo lubiłem pani męża i bardzo go szanowałem”.
– Szanowali go wszyscy. Także obecny prezydent.
– Często rozmawiali przez telefon. Jurek mówił do niego „Broniu”... Po katastrofie, gdy byliśmy w Belwederze, przytulił mnie. Powiedział: „Wie pani, ja wolałem nieraz pójść do Jurka niż do swoich”. Niedawno byłam w Poznaniu, na seminarium poświęconym polityce w latach 1991-2001. Zaproszono tam wszystkich posłów, którzy przez te 20 lat non stop byli w parlamencie. Takich osób było dziewięć. Dziesiąty był mój mąż. W ubiegłym roku w marcu był u nich z wizytą. I obiecywał, że przyjedzie po wyborach.
– A przyjechała pani...
– Zaproszono mnie. Nie byłam przygotowana na jedną rzecz, bo ciągle jestem na to niegotowa – puszczono film z jego spotkania sprzed roku... Jestem twardą zawodniczką, mogę o mężu gadać godzinami, ale zupełnie nie mogę oglądać jego zdjęć, a jeszcze mniej – filmów z jego udziałem. Bardzo dużo mnie to kosztuje. Nie mówiąc już o tym, że ten rok był dla mnie tak, jakby minął miesiąc. Nie więcej.
– To znaczy, że pani jeszcze żyje tym wszystkim...
– Proszę zważyć jedną rzecz: nie jesteśmy zwykłymi żałobnikami. Przechodzenie żałoby jest normalnym elementem bycia człowiekiem, każdy doświadcza żałoby, wcześniej czy później. Ale czym innym jest, gdy odchodzi pokolenie w sposób naturalny, odchodzą dziadkowie, potem rodzice, człowiek cierpi, bo kocha, ale wie, że taka jest kolej rzeczy, a czym innym sytuacja, która nas spotkała. Po pierwsze, odszedł małżonek, w sile wieku. Po drugie, w takich okolicznościach! A po trzecie – proszę pamiętać, że jako rodziny smoleńskie nie mamy szansy spokojnie przez tę żałobę przejść. Nie mamy szansy! Jesteśmy towarem, przez cały ten rok! Przecież ja nie mogę włączyć telewizora, gazety wziąć do ręki, żebym nie zobaczyła w jakichś wiadomościach na jakimś kanale telewizyjnym rozwalonego samolotu! I komentarza numer 1224 o tej katastrofie. Przechodzę koło kiosku i widzę rozpięte gazety, a zwykle te brukowe są rozpięte, i napis: gen. Błasik konał kilka minut. A na trzeciej stronie jest precyzyjny opis i zdjęcia strzępów jego
munduru. To jest przecież barbarzyństwo!
– Takie mamy czasy.
– Normalni ludzie mają spokój, ciszę, nikt ich nie nęka. Przechodzą przez okres żałoby zwyczajnie, bo po to ona jest. A my jesteśmy ciągle na widelcu! Atak mediów jest zmasowany. Kiedy ogłoszono raport MAK, odbierałam po 20 telefonów dziennie. Ode mnie, wdowy po osobie, która zginęła w tej katastrofie, wymaga się komentowania co trzeci dzień, a najlepiej dzień w dzień, w dziesięciu różnych stacjach, każdego zdania, które powiedział pan X, pan Y, pani Anodina... Ja mam się tym zajmować? Do czego to jest potrzebne?
– Takie jest życie osoby publicznej.
– Ale do mnie dziennikarze zwracają się jako do osoby, która jest wdową. Ja mam iść do mediów po to tylko, żeby mnie konfrontować z panią z rodziny polityka PiS. O to chodzi! O to, żebym bez przerwy komentowała, a najlepiej gdybym poszła do studia, tam będzie np. pani z Krakowa...
– ...i pokłócicie się na oczach całej Polski...
– A oni będą rączki zacierać, bo jest pięknie. A potem dzwoni do mnie dziennikarz i mówi, że chciałby ze mną zrobić wywiad. „Bo wie pani – tłumaczy – jak widzę, że państwo są tak wykorzystywani”... Jedne media chcą, żebyśmy się naparzali między sobą, a drugie nam współczują, jacy to jesteśmy biedni, bo wykorzystywani...
– Ja też panią atakuję.
– Ale mogę się bronić. I bronię się. Na temat raportu MAK nie udzieliłam ani jednej wypowiedzi. Od wielu miesięcy w ogóle nie wypowiadałam się publicznie. Miałam dwie wypowiedzi, które wiele osób zapamiętało. W trzeci dzień po katastrofie rozmawiałam w Sejmie z Kamilem Durczokiem...
– Zapamiętano panią, bo pani nie płakała.
– Nie lałam łez, nie byłam rozmazana, zasmarkana...
– To by się dobrze w telewizji sprzedało.
– Gdybym tak miała się zachowywać i wyglądać, tobym do telewizji nie poszła! Jeżeli się zdecydowałam, to, po pierwsze, dzieci wyraziły na to zgodę, bo to jest najważniejsze, a po drugie, zwrócił się do mnie Kamil Durczok, o którym wiedziałam, że pozwoli mi godnie się zachować. A najważniejszym powodem było to, że chciałam dać świadectwo tego, jakim człowiekiem był mój mąż. To było dla mnie absolutnie podstawowe – pójdę i powiem, jaki był Jurek. Owszem, pewnie byłam jeszcze w szoku, bo trzeciego dnia po katastrofie jeszcze się nie wie, co się wydarzyło. To do człowieka jeszcze nie dociera. Ale bardzo chciałam opowiedzieć o mężu. I udało mi się. Ludzie to pamiętają. Wsiadałam wczoraj do taksówki, a taksówkarz mnie pyta, czy syn zdał maturę.
– Już dawno przecież jest na prawie.
– To córka zdawała. Ona też jest na prawie... Poza tym było dla mnie ważne, że byłam sama. Że nie było konfrontacji z innymi członkami rodzin smoleńskich, bo chcę tego uniknąć. Wystarczy już, że w czasie naszego spotkania w Kancelarii Premiera dochodziło do scysji. Początkowo mieliśmy powołać stowarzyszenie. Zgoda! Ale okazało się, że stowarzyszenie ma się nazywać Katyń 2010... To wtedy połowa powiedziała: ludzie, nie o to chodzi, żebyśmy się tak nazywali! I od tego się zaczęło. A potem już było tylko gorzej.
– A nie złości pani, że w tych wszystkich opowieściach o rodzinach smoleńskich wasze zdanie jest pomijane, że oni się rozpychają? Narzucają swój punkt widzenia?
– Ci, którzy są związani z PiS?
– Tak.
– W ogóle mnie to nie rusza. Kompletnie. Mam poczucie własnej wartości, mój mąż miał poczucie własnej wartości, mamy bardzo wielu przyjaciół. Ale zapracowaliśmy sobie na to. Bo nie ma tak, że chce się mieć przyjaciela i się ma. To jest ciężka harówka, trzeba latami o to dbać. I przyjaciele nas nie opuścili, wręcz przeciwnie. Na podpisanie aktu notarialnego o powołaniu fundacji imienia Jurka przyjechało ponad sto osób! Z całego kraju. Radzie fundacji przewodniczy Aleksander Kwaśniewski, który pięknie mówił o mężu. Mam więc wielką satysfakcję, że mąż jest tak doceniany, że wszędzie, gdzie pojadę, słyszę o nim tyle ciepłych słów.
– Zapracował na to. Był absolutnie uczciwy wobec innych. Takim trzeba się urodzić.
– Proszę pana, ma to po ojcu. Taki jest mój teść. To jest dziadek Henio. Patrzę dzisiaj na teścia, starszego pana – rocznik 1923 – o niesamowitej sile, witalności, który jeszcze parę miesięcy w roku pracuje. Ciągle go potrzebują! Bo jest uczciwy, solidny, wiadomo, że zrobi najlepiej... No więc to się ma. Przyzwoitość w genach. I wychowanie... Chciałabym, żeby moje dzieci takie były. Mam nadzieję, że takie są.
– Nie ma pani żalu, że mąż poleciał z tą delegacją? Mógł nie lecieć?
– Nie mogę tego w kółko analizować, bo oszalałabym. Owszem, mógł nie lecieć. Ale chciał lecieć! Chciał tam być! Bartek Arłukowicz mówił mi o rozmowie, którą z nim odbył. Pytał go, dlaczego leci. I Jurek mu odpowiedział, dosłownie użył takiego określenia, że jeżeli ktoś chce być mężem stanu, to musi polecieć do Katynia. To jest jego powinność, obowiązek. Tak mi przekazał Bartek Arłukowicz.
– Poleciały z nim Jolanta Szymanek-Deresz i Izabela Jaruga-Nowacka.
– One też chciały lecieć. Wiem, bo my wszyscy byliśmy bardzo blisko ze sobą, rodzina Dereszów to jest rodzina, z którą przyjaźnimy się od lat. Spędzaliśmy razem święta. Te święta wielkanocne przed katastrofą były fantastyczne. Wszystkie nasze dzieci, wesoło, śmichy-chichy... Byliśmy wszyscy w radosnym nastroju. Pamiętam jak dziś, Jola siedziała naprzeciwko mnie, widzę jej twarz... Więc to wszystko jest szczególnie trudne. Ją też straciłam...
– Rodziny zostały okaleczone...
– Myślę o tym... Kasia została mamą, mówię o Kasi Deresz, z którą spędziłam sporo czasu po katastrofie. Myślę też o Joasi Racewicz, którą poznałam, gdy przyszła do mnie do domu robić wywiad, w marcu, gdy ruszała kampania prezydencka. A potem spotkałyśmy się na lotnisku, gdy w trumnach wracali z Moskwy nasi mężowie... Przytuliłyśmy się do siebie. Dzisiaj patrzę na jej małego synka... Strasznie cierpię, moje dzieci ogromnie, córka wylądowała w szpitalu po maturze. Była katastrofa, a ona miała egzaminy, wysiłek był koszmarny, zdała maturę wspaniale, wzorowo, dostała się na studia, tam gdzie chciała. Ale organizm tego wysiłku nie wytrzymał. Patrzę na swoje dzieci. Miały ojca. A ten malutki chłopczyk? Dwa latka ma... Córki Izy Jarugi-Nowackiej urodziły dzieci... Śmierć, życie...
– Taki jest świat...
– W pierwszych dniach po katastrofie poszłyśmy z Jolą Kwaśniewską na spotkanie poświęcone Izie. Było piękne. Patrzyłam na obecne osoby, z różnych środowisk, często niechcianych, niekochanych, wykluczonych. Sieroty po Izie... Myślę o tych czterech kobietach, które były posłankami, które zginęły w katastrofie. Dwie z PiS, dwie z lewicy. One wszystkie były bardzo wartościowe, bardzo poważnie traktowały swoje obowiązki. Solidne. To jest ogromna wyrwa!
– Nie musieli tam lądować.
– Coraz mniej chętnie wysłuchuję tych wszystkich komentarzy. Kiedyś łykałam każdą informację, teraz się wyciszyłam. Spokojnie czekam na raport komisji. Ale jestem głęboko przekonana, że podstawową przyczyną tej katastrofy było fatalne funkcjonowanie pewnych struktur państwa, brak właściwych, rygorystycznych procedur, które w kraju europejskim powinny być absolutnie przestrzegane, a w naszym kraju nie są. Wcześniej mieliśmy wypadek casy! I kiedy słucham tego zwalania na „ruskich” – to bez sensu, to głupota. Tylko idiota może podjąć decyzję o wystartowaniu i przyjąć, że tam można wylądować. W takich warunkach! Na zasadzie: polski ułan...!
– Ale ktoś podjął taką decyzję.
– Jak to było możliwe? Nie znam przykładów, żeby Air Force 1 na coś takiego się decydował... A u nas tak było, bo nie ma rygorystycznego przestrzegania procedur. Pan widział to lotnisko w Smoleńsku? To trudno nazwać lotniskiem, to jest lądowisko, naokoło zrujnowane domy, jakość tej płyty pozostawiająca wiele do życzenia. Gdyby były przestrzegane procedury, to samolot poleciałby na inne lotnisko. To był strasznie ryzykancki pomysł, żeby tam lądować. I znów – mamy się dokopywać, co kto miał na myśli? Czy to było wprost wyrażone, że trzeba tam lecieć, czy to było uświadomione, czy działało w podświadomości?
– Dowiemy się?
– Czy będziemy szukać prawdy miesiąc, czy rok, czy dwa lata, to przecież wiemy, jaka jest przyczyna – złe funkcjonowanie struktur państwa, brak rygorystycznych zasad i nieprzestrzeganie tych, które są. To jest taka polska bylejakość. I to mnie wkurza. Kiedy słyszę niektórych polityków, wciąż mówiących o patriotyzmie, to pytam: co jest tym patriotyzmem? Bo dla mnie patriotyzmem jest to, żeby przestrzegać różnych zasad, uczciwie pracować, sprzątać po sobie.
– Gdy 10 kwietnia usłyszała pani o katastrofie, wiedziała pani od razu, że to coś strasznego?
– Tak.
– Od razu?
– W drugiej sekundzie. Stałam tyłem do telewizora, robiłam śniadanie. Magda Mołek powiedziała, że jest awaria samolotu prezydenckiego. I wiedziałam. Zadzwoniłam do mojej mamy i powiedziałam do niej: „Dusiu, Jurek nie żyje. Katastrofa samolotu”. A mama: „Co ty opowiadasz, jakaś awaria...”. „Nie, na pewno katastrofa”. Wiedziałam. Od razu. Nie wiem dlaczego, to nie miało racjonalnego uzasadnienia.
– Nie. Poleciał szwagier. Zrobił to dla nas wszystkich. Uznał, że będzie najlepiej, jak sam się tym zajmie. Faceci z tej rodziny tak mają. Że wszystko jest poukładane. Ale to było dla niego bardzo trudne. Przyjechał, prosił tylko, żebym o nic go nie pytała. Nie pytałam.