Łukasz Warzecha dla WP.PL: rząd ma wasze dziecko za idiotę
Rząd ma wasze dziecko za idiotę i chce z niego zrobić idiotę jeszcze większego. Taki przynajmniej wniosek płynie z lektury pierwszej części darmowego podręcznika dla pierwszoklasistów. Minister edukacji - jak wszystkie panie minister edukacji od początku pierwszego rządu Tuska - jest z siebie i podręcznika bardzo zadowolona. Jeśli jej celem jest wypuszczanie ze szkoły mas małych durniów, to faktycznie ma powody do satysfakcji - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
09.05.2014 07:58
Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Wszyscy znani mi rodzice dzieci, które wkrótce pójdą do szkoły, i którzy przejrzeli dostępny na stronie MEN podręcznik, są przerażeni. Ja również. Przerażenie jest podwójne, bo raz, że książeczka, za którą pani Lorek zainkasowała ponad 130 tys. zł, jest absolutnie koszmarna i można by ją z czystym sumieniem wyrzucić do kosza; dwa, że jej zawartość to w znacznej mierze odbicie podstawy programowej klasy pierwszej. Podstawa ta to kolejny dowód, iż rządowi Platformy naprawdę zależy na wypuszczaniu ze szkół niedouczonych idiotów. Może zresztą ma to jakieś uzasadnienie wobec absurdalnego założenia, że na późniejszym etapie ważna jest nie jakość studiów, ale liczba studiujących. W ten sposób cały system jest nastawiony na pseudokształcenie setek tysięcy ignorantów. I jeśli część z nich osiąga sukces i naprawdę coś umie, to raczej wbrew, a nie dzięki systemowi.
Kto nie ma dziś dziecka lub wnuka w przedszkolu, ten być może nie rozumie tragizmu sytuacji. Kto ma, ten wie, że w przedszkolu dzieci uczą się m.in. liczenia w zakresie co najmniej 20 albo i więcej, całego alfabetu, wielu praktycznych umiejętności, w tym rozróżniania stron, zachowania na ulicy, numerów alarmowych, a także zwykle płynnego czytania, choć tego akurat podstawa programowa nie obejmuje. Dlatego naukę czytania ambitne nauczycielki przedszkolne prowadzą nieco w ukryciu, tak aby nie przyczepili się wizytatorzy - co samo w sobie zakrawa na paranoję. Proszę jednak zajrzeć do którejś z przedszkolnych sal u starszaków. W wielu pod koniec roku bajki swoim kolegom i koleżankom czytają już samodzielnie - i całkiem płynnie - ich koledzy i koleżanki. Zatem przedszkolni abiturienci umieją liczyć, czytać, pisać (przynajmniej drukowanymi literami), mają sporą wiedzę o Polsce i świecie.
Proszę teraz zerknąć na podręcznik, którym tak zachwyca się Joanna Kluzik-Rostkowska, a który będzie faktycznie obowiązkowy w każdej szkole. Można odnieść wrażenie, że jego autorki miały dwie główne ambicje.
Po pierwsze - porazić pierwszaki możliwie najbardziej krzykliwymi kolorami, tak aby nie mogły w żadnym wypadku skupić się na nauce. Od tandetnej pstrokacizny po prostu bolą oczy. Tęskni się za stonowaną estetyką elementarza małżeństwa Falskich, w którym ilustracje były małymi dziełami sztuki. Te z darmowego podręcznika są utrzymane w stylistyce najbardziej tandetnego plakatu reklamującego jakieś plastikowe potworki dla dzieci. Po drugie - jak najskuteczniej cofnąć dzieci w rozwoju. I tak pierwszaki - które, przypomnijmy, w znacznej części płynnie czytają, liczą w zakresie przynajmniej 20 i mają dużą wiedzę ogólną - będą miały przyjemność spotkać się z cyferką 1, potem 2, a potem nawet 3. Ba, będą nawet prowadzić działania w zakresie 3. Tak, to nie pomyłka: dzieci, które w przedszkolu liczyły, nierzadko dodawały i odejmowały w zakresie kilkudziesięciu, w pierwszej klasie nauczą się, że 3 - 2= 1.
Zapoznają się też z literkami, ale bez ładu i składu. Znów warto zerknąć do elementarza Falskich, gdzie na początku znalazły się samogłoski i tylko kilka spółgłosek ("Ala ma Asa"). Tu, w pierwszej części podręcznika, nagle pojawia się litera "ś" - wyjątkowo trudna, której dzieci zwykle uczą się na końcu. Tak wygląda metodyka "fachowców" wynajętych za setki tysięcy złotych.
Wiele wyjaśnia, że już na samym początku przeczytamy napisane z kompromitującym błędem pytanie: "Kogo [sic!] portret wisi obok portretu Ani?". Jeśli autorki podręcznika nie umieją prawidłowo zastosować zaimka dzierżawczego "czyj", to może powinny zająć się pracą w telemarketingu zamiast nauczaniem pierwszoklasistów?
Przede wszystkim zaś dzieci z darmowego podręcznika nie dowiedzą się absolutnie niczego nowego i pożytecznego. W wielu miejscach powtórzą sobie podstawowe wiadomości z połowy przedszkolnej edukacji - rzeczy dla nich już dawno oczywiste, jak np. to, że żyjemy w Polsce, jakie jest polskie godło i że Polska jest członkiem UE (jest to bodaj jedyna konkretna informacja, pojawiająca się w całej książce, a i to dopiero na samym końcu). W innych będą zmuszone odpowiadać na masę absolutnie bezsensownych i nic nie wnoszących pytań, z których część jest na poziomie pierwszej grupy przedszkolnej. Liczba tychże w darmowym podręczniku jest naprawdę imponująca. Jedyne wyjaśnienie tej biegunki absurdu jest takie, że pani Lorek musiała jakoś zapełnić kilkadziesiąt stron, żeby zgarnąć swoje 134 tys. brutto.
Oto parę przykładów. "Jesienią łatwo się przeziębić. Jak można zapobiegać przeziębieniom?". "W jaki sposób możemy ptakom pomóc przetrwać zimę?". "Co by było, gdyby nie było wsi?". "W którym domku (na rysunku) jest najwięcej okien?". "O czym należy pamiętać w czasie jazdy rowerem?". "Jak należy się opiekować zwierzętami domowymi?".
Dzieci nie dowiedzą się niczego nowego o świecie, Polsce, Europie. Nie poznają żadnych faktów z narodowej historii, żadnych ważnych postaci, nie zapamiętają choćby jednej daty. Nie dowiedzą się niczego o sztuce czy literaturze, nawet na najprostszym poziomie - a po przedszkolu są do tego naprawdę gotowe. Może to zresztą konsekwentna realizacja polityki Platformy, której przedstawiciele wielokrotnie opowiadali się przeciwko modelowi edukacji, opartemu na zdobywaniu wiedzy, zamiast tego mydląc nam oczy frazesami o "umiejętności samodzielnego myślenia". Jednak każdy, kto choć trochę rozumie, jak działa ludzki umysł, wie, że samo myślenie nic nie da, jeżeli nie posiada się choćby podstawowej wiedzy faktograficznej.
Chwyt z darmowym podręcznikiem był przebiegły. "Darmowy podręcznik" brzmi ładnie i zapowiedź jego wprowadzenia ucieszyła zapewne wielu rodziców, zwłaszcza mniej zamożnych. Tuskowi pasowało to akurat do wystąpienia programowego, a potem zachował się jak Roman Werfel, niegdysiejszy ideolog PZPR, który zwykł mawiać: "Ja rzucam myśl, a wy go łapcie". Złapać "go" musiała minister edukacji, która zleciła jakimś pseudofachowcom przygotowanie podręcznika w czasie, który na tak poważne zadanie absolutnie nie wystarcza. Powstał złowrogi gniot, który co bardziej świadomych rodziców przyprawia o ciarki na plecach. Można jednak niestety założyć, że w zdecydowanej większości szkół ów gniot znajdzie swoje miejsce, bo nawet gdyby rodzice chcieli zaopatrzyć uczniów w inną książkę, zawsze będzie ktoś, kto nie będzie chciał płacić, albo na przeszkodzie innemu wyborowi stanie rozporządzenie MEN.
Proszę sobie przypomnieć, jak dawno, dawno temu Donald Tusk ostrzegał nas przed PiS, mówiąc: "Naprawdę poważna ekipa zabrała się za nasze portfele". Od tego czasu najpoważniejszą ekipą okazała się ekipa samego Tuska, która wydrenowała nam kieszenie bardziej niż ktokolwiek inny. Teraz ta poważna ekipa zabiera się za nasze dzieci. Póki jeszcze można, wyślijmy jej mocny komunikat, żeby się od nich była łaskawa odczepić.
* Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL*