Koalicja przeciw ISIS pod wodzą USA - Amerykanie mają coraz mniejsze wsparcie sojuszników w Syrii
Militarne możliwości i głębokość kieszeni Waszyngtonu sprawiły, że od początku istnienia koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu była ona "pod wodzą USA". Jednak podane niedawno przez serwis Vocativ dane pokazują, że w przypadku Syrii Amerykanie nie tyle przewodzą atakom, co przeprowadzają je niemal w pojedynkę. Za aż 95 proc. nalotów "szerokiej" koalicji państw arabskich i Zachodu stoi tam bowiem amerykańskie lotnictwo. - Cała wojna z kalifatem prowadzona z powietrza umiera śmiercią naturalną - nie pozostawia złudzeń Tomasz Otłowski, ekspert ds. bezpieczeństwa. Inicjatywę w Syrii po mistrzowsku przejmują za to Rosjanie.
Choć USA od momentu zawiązania koalicji starały się podkreślać udział w nalotach swoich sojuszników, według Vocativ, w Syrii Amerykanie są praktycznie osamotnieni. Amerykański serwis przeanalizował dane Połączonych Sił Zadaniowych operacji Inherent Resolve i okazało się, że gdy jeszcze w grudniu 2014 r. koalicjanci poza USA stali za 13 proc. nalotów, obecnie jest to zaledwie pięć procent. Za pozostałe ataki odpowiada Waszyngton.
Tomasz Otłowski, ekspert ds. bezpieczeństwa, z którym rozmawiała Wirtualna Polska, nie jest jednak zdziwiony tymi liczbami. Jak podkreśla, od początku istnienia koalicji, to Amerykanie i ich lotnictwo ponosili największy ciężar wojny z kalifatem w Syrii.
- Cała koalicja była formowana trochę odgórnie. Ona nie zrodziła się z faktycznej potrzeby oddolnej walki krajów regionu bliskowschodniego z zagrożeniem ze strony Państwa Islamskiego. Była zadekretowana przez Waszyngton. Pozostałe kraje, zwłaszcza arabskie, były kwiatkiem do kożucha. Miały ustanowić propagandowo-piarowski i polityczny parawan, by nie wyglądało to na kolejną operację amerykańską, czyli zewnętrzną dla regionu, ale że jest to prawie akcja regionalna - tłumaczy ekspert. Otłowski dodaje, że właśnie dlatego Amerykanie długo ukrywali, jak duży jest udział ich sojuszników w całej operacji.
Oficjalnie w Syrii Amerykanów zdecydowali się wspierać: Arabia Saudyjska, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskiej, Bahrajn, Jordania (jako jedyny kraj arabski dokonuje również nalotów w Iraku), Kanada, a od niedawna także Francja, Australia i Turcja. I choć od pierwszego dnia nie była to operacja prowadzona "ramię w ramię", teraz udział pozostałych członków koalicji w atakach jeszcze bardziej maleje. Niedługo z operacji powietrznych nad Syrią wycofa się Kanada, co zapowiedział jej nowy premier Justin Trudeau. Jak podawała agencja PAP, Kanadyjczyk poinformował o tym Baracka Obamę, gdy amerykański prezydent dzwonił z gratulacjami wyborczej wygranej. Uszczuplenie sił o lotnictwo Kanady nie będzie jednak wcale niepowetowaną stratą. Wystarczy powiedzieć, że od marca do września Kanadyjczycy dokonali czterech nalotów w Syrii. Teraz jej wojska specjalne będą się skupiać tylko na szkoleniu sił irackich.
"Z powietrza takiej wojny się nie da wygrać"
- Cała wojna z kalifatem prowadzona z powietrza umiera śmiercią naturalną. Od początku pojawiały się głosy krytykujące koncepcję operacji, że nie da się wygrać tego typu wojny tylko z powietrza. Musi być ktoś na ziemi, kto będzie współpracował z samolotami bombardującymi dane cele. Tego zabrakło - komentuje ekspert. Tymczasem, jak dodaje Otłowski, program wyszkolenia syryjskich bojowników przez USA zakończył się "spektakularną propagandową i polityczną porażką".
Amerykanie, przynajmniej początkowo, odrzucili też wsparcie syryjskich Kurdów - jak się z czasem okazało najsprawniejszej siły walczącej na lądzie z ISIS. Z oczywistych powodów nie było mowy o współdziałaniu z Iranem i Rosją, nie wspominając o samym reżimie w Damaszku. - To od razu ustawiło tę operację na straconych pozycjach - komentuje Otłowski.
Jednak nie tylko brak silnego partnera na lądzie powoli skazuje działania koalicji pod wodzą USA na porażkę. Otłowski podkreśla jeszcze jedno: intensywność nalotów, które ekspert określa jako "symboliczne". - Arabia Saudyjska, która zdaniem Waszyngtonu jest istotnym elementem koalicji, oddelegowała na potrzeby jej działań, według różnych szacunków, maksymalnie kilkanaście samolotów bojowych typu F-16. Ci sami Saudyjczycy w prowadzonej przez nich równolegle operacji w Jemenie potrafią rzucić do akcji jednorazowo kilkadziesiąt, a nawet i sto samolotów bojowych - komentuje ekspert. I dodaje, że dla Saudów i ich sojuszników z GCC (Rada Współpracy Zatoki Perskiej) zagrożenie ISIS to mniejszy problem niż szyicki Iran. - Część źródeł w regionie wprost oskarża nawet Rijad o chęć utrzymywania przy życiu kalifatu jako środka nacisku na Iran i sposobu na wiązanie uwagi, sił i środków Teheranu - wyjaśnia.
Tymczasem sami Amerykanie też mają krępować swoje lotnictwo restrykcyjnymi zasadami użycia broni. Rick Francona, były wojskowy i ekspert ds. Bliskiego Wschodu, zamieścił w marcu tego roku na swoim blogu anonimową wypowiedź amerykańskiego pilota, który skarżył się na poziom biurokratyzacji podczas operacji. "Piloci w kokpicie nie mają prawa podejmować decyzji. Dopóki generał nie zobaczy wideo systemu ISR, nie możemy się angażować. Spędziłem godziny na oglądaniu na ekranie mojego kokpitu, jak ISIS dokonywało zbrodni, i nie mogłem nic zrobić. Strach przed popełnieniem błędu jest teraz cechą charakterystyczna amerykańskiego wojskowego przywództwa" - twierdził.
Być może właśnie z tych wszystkich powodów Amerykanie, jak pisze Vocativ, "stają się coraz bardziej osamotnieni na syryjskim niebie". Choć i to nie jest do końca prawda, bo od kilku tygodni pojawili się na nim Rosjanie... I to właśnie oni stają się, jak komentuje Otłowski, "głównym rozgrywającym w Syrii".
Inaczej w Iraku
Co ciekawe, inaczej sytuacja wygląda w Iraku. Choć nadal większość nalotów spoczywa na barkach Amerykanów, jest to zdecydowanie mniejszy ciężar. Według danych serwisu Vocativ USA odpowiadają obecnie za 69 proc. ataków, za pozostałymi stoją inne kraje koalicyjne. To głównie państwa Europy Zachodniej, Australia i Jordania, jako jedyny arabski przedstawiciel.
Ale i tutaj Amerykanom, a co za tym idzie całej koalicji, brakuje solidnego partnera na ziemi. Iracka armia, choć była dozbrojona przez Waszyngton, pokazała swoją nieudolność, gdy ISIS rozpoczęło latem 2014 r. ofensywę. Krótko mówiąc, uciekła, a owo uzbrojenie zostawiła za sobą. Tymi, którzy stawili czoło dżihadystom, okazali się być na północy iraccy Kurdowie, a w centrum i na południu swoje milicje zaczęli formować szyici - dodajmy, wspierani przez Iran. Otłowski uważa, że właśnie dlatego Waszyngton powstrzymuje się od intensywniejszych działań bojowych w Iraku. - De facto na ziemi musiałby wspierać siły irańskie lub proirańskie, co z powodów politycznych nie jest Amerykanom po drodze. Z tego względu cała operacja traci impet i ten proces będzie się pogłębiał, jeśli administracja amerykańska nie redefiniuje swojej polityki i samej wizji wojny z zagrożeniem ze strony kalifatu - dodaje ekspert.
Nowa wizja
Jakie więc możliwości zmiany kursu ma obecnie koalicja walcząca z ISIS, by działać bardziej efektywnie? Według Otłowskiego przede wszystkim powinna skupić się na tym, do czego, jak podkreślano, została powołana - na walce z ISIS. - Jeśli Amerykanie i Zachodnia Europa będą obstawać przy aksjomacie: Baszar al-Asad musi odejść, my popieramy opozycję, to będą trwali w klinczu - mówi Otłowski, dodając, że każda ze stron będzie tymczasem wykorzystywać fakt istnienia ISIS do swoich celów. A to jest na rękę samemu kalifatowi. Podobnie jak Moskwie. Ekspert podkreśla, że nie chodzi bynajmniej też o to, by zwracać się w stronę Damaszku i zawierać jakieś formalne układy z Asadem gwarantujące jego nietykalność. - Chodzi o to, by urealnić priorytety polityczne i strategiczne Zachodu w regionie - mówi Otłowski i wyjaśnia, że pierwszym powinno być zniszczenie kalifatu, a dopiero potem zastanawianie się, co zrobić z reżimem Asada.
- Jeśli to nie zostanie zrealizowane, to kalifat nadal będzie istniał i reżim Asada prawdopodobnie też, bo teraz chroni go militarny parasol Rosji. Wojna w Syrii będzie więc trwała, ginąć będą ludzie, a kraj będzie obracać się w ruinę - dodaje ekspert.