Dramatyczne wyznanie ojca Krzysztofa Olewnika
- Nie wiem, czemu miało służyć ostatnie przeszukanie w naszych domach. Coraz trudniej jest nam to wszystko znosić - przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską Włodzimierz Olewnik. Ojciec porwanego 10 lat temu Krzysztofa pytany, jak odbiera powrót śledczych do wersji o samouprowadzeniu, tłumaczy, że potwierdza to tezę, że jest ktoś, "kto chce wywrócić śledztwo do góry nogami". Pytany, czy nie obawia się, że prokuratura przygotowuje się do postawienia zarzutów komuś z rodziny, odpowiada: - W tej sprawie mogę spodziewać się naprawdę wszystkiego. Przedsiębiorca mówi też o dziwnych okolicznościach śmierci jednego z płockich policjantów, który jego zdaniem był zamieszany w porwanie. - Przyjdzie czas, że ktoś go "wskrzesi" - podkreśla.
28.11.2011 | aktual.: 06.12.2011 22:31
WP: Agnieszka Niesłuchowska, Paulina Piekarska:Po tym, jak w pana domu pojawili się śledczy szukający oryginałów rozmów i listów od Krzysztofa powiedział pan, że czuje się jakby było to kolejne porwanie. Dostawał pan wcześniej sygnały, że dojdzie do przeszukania?
Włodzimierz Olewnik: Już dwa dni wcześniej miałem telefony od dziennikarzy. Mówili, że coś ma się dziać, ale nie wiedziałem, o co chodzi. Dzwonili do mnie praktycznie z każdej telewizji. Najbardziej zdziwiło mnie to, że niespełna godzinę po „nalocie” na mój dom, dziennikarze już wydzwaniali i pytali, co mi zabrano. Widać, że wiele osób już wcześniej miało przecieki z gdańskiej prokuratury.
WP: Po przeszukaniu złożyliście zażalenie w tej sprawie. Co pana tak oburzyło w zachowaniu funkcjonariuszy?
- To było dziwne przeszukanie. Byliśmy zdenerwowani, że przyszli do nas jak do bandytów. Nie zabrali wszystkiego. Jeden z policjantów trzymał w rękach kalendarz z 2001 r. Powiedziałem mu, że są tam bardzo ważne notatki, m.in. spisane godziny telefonów od porywaczy, daty wypłaty pieniędzy. W odpowiedzi usłyszałem: „wiem, co mam robić”. Nie wziął tego kalendarza, zabrał za to wycinki z gazet i mnóstwo zdjęć. Mam tak „przetrzepany” album, że już prawie nie ma w nim pamiątek po Krzysiu. Po co im te zdjęcia, skoro nie wskazali dokładnie kogo na nich szukają? Przecież mogli mnie o tym wszystkim uprzedzić, bez gadania wszystko bym oddał.
WP: Prokurator Zbigniew Niemczyk tłumaczył, że na przeszukanie zdecydowano się ze względu na ekspertyzy, które ujawniły, iż część przekazanych przez państwa nośników nie zawiera oryginalnych zapisów a jedynie kopie.
- To czyste kłamstwo, manipulacja, wszystko oddaliśmy śledczym. Nie ma możliwości, żebyśmy mieli jakieś oryginalne nośniki. Przecież nasze telefony były na podsłuchu, wszystko było zapisywane. Na bieżąco spisywano protokoły nt. listów, jakie otrzymywaliśmy od porywaczy. Czy ja odpowiadam za to, że jak się później okazało, policja niszczyła dowody?
WP: Nie obawia się pan o zabrane teraz dokumenty?
- Obawiam się, że ktoś może nimi manipulować. Podobno miały miejsce ingerencje w nagraniach. Nie ma takiej możliwości, żebyśmy my to zrobili. Nikt nam tego nie wmówi. Przecież do połowy 2002 roku nagrania od razu zabierali pracownik Rutkowskiego i policjanci. Nawet nie mogliśmy zrobić kopii. Potem kupiliśmy telefon z dyktafonem. Wszystkie rozmowy zostawały w pamięci, przegrywaliśmy je na minidyski i stąd mieliśmy własne kopie.
WP: Miał pan dużo materiałów poza domem i firmą?
- Część materiałów – pisma, notatki, anonimy od więźniów i innych osób - oddałem wcześniej do analizy, którą robiłem na własną rękę. Zresztą już wcześniej wiele razy mówiłem o tym prokuratorom, a to, o co mnie na bieżąco prosili, też przekazywałem. Gdybym chciał przekazać resztę najróżniejszych dokumentów, o których od lat wiedzieli śledczy, zawaliłbym robotą całą prokuraturę na najbliższe kilka lat.
WP: Prokuratura twierdzi, że w domu Krzysztofa znajdowały się ślady po monitoringu. Przekonują, że na nagraniu z wizji lokalnej widać kable od kamery.
- Nigdy nie widziałem takiego nagrania, choć złożyłem wniosek o jego udostępnienie. Możliwe, że na ścianie był jakiś zaciek albo pozostałości przewodów elektrycznych, ale na pewno nie było tam kamery, ani jej atrapy. Kiedy Krzysztof budował swój dom, to była działka w szczerym polu, skądś musiał doprowadzić prąd. Może podpiął się pod słup i stamtąd były te kable, o których mówi prokuratura? Kamerę zainstalowaliśmy dopiero jakieś trzy lata po jego uprowadzeniu.
WP: Pod koniec października miało odbyć się państwa spotkanie z gdańskimi prokuratorami. Doszło ono do skutku?
- Miałem przekazać prokuraturze m.in. kartkę z listą osób, które uczestniczyły w decyzji o porwaniu Krzysia, oraz pistolet gazowy, który żona znalazła przypadkiem w jego jesionce podczas sprzątania. Umówiłem się z prokuratorem na telefon, nie oddzwonił. Mimo tego pojechałem, aby się z nim spotkać. Niestety, już go nie było.
WP: Miał pan wrażenie, że od jakiegoś czasu prokuratura trzyma państwa na dystans?
- To się zaczęło zaraz po zakończeniu prac sejmowej komisji śledczej. Nawet mówiłem na przesłuchaniu, że mam złe przeczucia, ale przewodniczący komisji [Marek Biernacki – przyp. red.] uspokajał mnie, że to normalne metody pracy śledczych.
WP: Mówił pan o anonimach. Wiele razy grożono panu śmiercią. Kto chce pana zastraszyć?
- Cały czas mam świadomość, że ktoś chce mnie zastraszyć. Po latach dowiedziałem się, że jeszcze przed zniknięciem Krzysia trzykrotnie próbowano mnie porwać. Później też dostawałem sygnały, że są "na mnie zlecenia". Szczególnie nasiliło się to w czasie pracy komisji śledczej. Zauważyłem, że większość sygnałów o tym, że marnie skończę, wywodzi się z kręgów policyjnych. Uważam, że kieruje tym ktoś wysoko postawiony. Wielokrotnie dostawałem tzw. cynk od osób, które mają w rodzinie policjantów. Półtora roku temu przyszedł do mnie jeden z moich pracowników, który ma rodzinę w płockiej policji mówiąc: „Szefie, mają pana zamordować. Wiem to z pewnych źródeł. Niech szef uważa na siebie”.
W tamtym czasie dostałem też sygnał od znajomego z Austrii, że ktoś przestrzegł go: „Jasiu, odsuń się od Olewnika, bo wyszedł jakiś więzień z polskiego więzienia i dostał zlecenie zamordowania Włodka”. Ja mu powiedziałem, że się nie boję, bo mam „całą kupę” takich donosów. Był zdziwiony, ale przekazał tę informacje policji. Na drugi dzień miałem „wizytę” CBŚ, którego funkcjonariusze sugerowali, byśmy zgodziliśmy się na ich ochronę. I zgodziliśmy się.
WP: Zgłaszał pan każdy anonim na policję, do prokuratury?
- Nie wszystkie. Niektóre zawierały opowieści „wyssane z palca”, co do innych sądziłem, że pochodzą od osób związanych z wymiarem sprawiedliwości i organami ścigania.
WP: Prokuratura też jest zaangażowana w kontrolowanie pana?
- Nie wiem. Przecież oceniam to wszystko subiektywnie. Ale jeżeli prokuratura wydaje komunikat, w którym stwierdza, że doszło do samouprowadzenia Krzysia, to chyba jest coś na rzeczy. WP: Prokuratura podpiera się analizą fachowców od fonoskopii, którzy twierdzą, że Krzysztof instruował porywacza, do kogo ma dzwonić i co mówić.
- Jeśli założymy, że to Krzyś wszystko ukartował, a my mamy coś do ukrycia, to odpowiedzmy sobie na jedno pytanie. Skoro osądzono tzw. siekierę, czyli bezpośrednich sprawców, z których trzech nie żyje, to dlaczego pozostali nigdy nie wskazali, że to Olewnik im coś zlecił? Czy naprawdę panie wierzą, że ci bandyci odebrali sobie życie przeze mnie, a reszta mnie kryje? I tego nie wykorzystali ich obrońcy w procesie? Jak prokuratura może przekazywać mediom takie insynuacje? Przerażają mnie „proroctwa” prokuratora Niemczyka, ferującego z góry wyroki i uważającego, że wszystko wie.
WP: Wróćmy zatem do dowodu, na którym opiera się prokuratura. Biegli twierdzą, że głos pana syna, który był więziony pod Kałuszynem, jest słyszany w tle rozmowy dotyczącej okupu. Zdaniem autorów ekspertyzy rozmowa była prowadzona w centrum Warszawy.
- Tu stanowczo stwierdzam, że wcale nie w centrum Warszawy, a na jej obrzeżach. Chyba że ten głos pochodzi z jakiegoś innego nagrania, którego nie znam. Być może coś pomieszano, albo zmanipulowano. Nie rozumiem, o co w tej sprawie chodzi, bo już w 2002 roku, gdy odsłuchiwaliśmy na komendzie w Płocku to nagranie, wskazywaliśmy, że to nie jest głos Krzysia. Mieliśmy też podejrzenia, że należy on do sąsiada i kolegi Krzysia. Kilka lat później, podczas procesu porywaczy, gdy na sali sądowej odezwał się Kościuk, któraś z córek zaalarmowała, że to właśnie jego głos był na tej taśmie. Prosiliśmy sąd, aby jeszcze raz to odsłuchać, ale okazało się, że dowód zaginął. Teraz nagle się odnalazł? Nawet, jeśli Krzysztof był w Warszawie i to faktycznie był jego głos, to należy to dokładnie przeanalizować, a dopiero później dokonać interpretacji.
WP: To znaczy?
- Świadkowie – Ireneusz Piotrowski [to on miał podsunąć Wojciechowi Franiewskiemu, hersztowi bandy porywaczy, pomysł uprowadzenia K. Olewnika; odsiaduje wyrok za porwanie, dostał 14 lat – przyp. red.] i Piotr Skwarski [najważniejszy świadek ws. uprowadzenia i zabójstwa K. Olewnika, zmarł zanim zdążył złożyć wszystkie zeznania – przyp. red.] zeznali, że Krzyś był przewożony przez porywaczy. Piotrowski zeznaje, że w kajdankach na tylnym siedzeniu, Skwarski - że w bagażniku przykryty kocem. Więc jeśli tak było, jeśli go wozili, obiecując, że jak dostaną okup, puszczą go, to co miał odpowiedzieć na pytanie, kto ma jechać z okupem? Odchrzańcie się?
WP: Czyli pana zdaniem prokuratura mogła źle odczytać kontekst tego nagrania?
- Oni wyciągnęli nieuzasadnione i moim zdaniem mylne wnioski. Każdy psycholog wie, że porwany musi wejść w relacje z porywaczami, starać się przekonać ich, by go puścili, spełniać wszystkie ich rozkazy. Większość uwolnionych mówi o tym, że przeżyli, bo udało im się dogadać z bandziorami lub przekupić ich. Inaczej się nie da.
WP: Jak pan odebrał powrót śledczych do wersji o samouprowadzeniu?
- To potwierdza tezę, że jest ktoś, kto chce, by sprawę wywrócić do góry nogami, prze w kierunku umorzenia śledztwa. Coraz trudniej jest nam to wszystko znosić. Tym bardziej, że te same dowody weryfikowane są już po raz trzeci.
WP: Prokuratura wskazuje, że kluczową sprawą jest odtworzenie wydarzeń, które działy się w noc porwania i ustalenie powodu, dla którego doszło do imprezy w domu Krzysztofa. Problem w tym, że teorii jest kilka. Pan mówi, że chodziło o przeproszenie drogówki, której Jacek Krupiński, jadący z pana synem, naubliżał podczas kontroli drogowej. Inni świadkowie twierdzą, że chodziło o nawiązanie przez pana dobrych relacji z policją.
- Ja znam tylko jedną wersję. Kilka miesięcy przed porwaniem Jacek z Krzysiem jechali samochodem i nie wzięli ze sobą dowodu rejestracyjnego. Przy zatrzymaniu policjant poprosił o dokumenty, na co Jacek „wyleciał z pyskiem”. Policjant był starszy i zrozumiałe, że się oburzył. Doszło do przepychanek. Krzysztof w tym nie uczestniczył, ale samochód był jego, więc wszystko poszło na „jego konto”. O całej sprawie dowiedziałem się od Wojciecha K., policjanta, który był z nami zaprzyjaźniony. Prosiłem, by w moim imieniu przeprosił kolegę, na co on, że najlepiej, by zaprosić go na wódkę. Zgodziłem się, ale temat się urwał. Kilka miesięcy później K. przypomniał się i powiedział, że tego obiecanego grilla wreszcie trzeba zrobić. Powiedziałem, że może być u mnie w domu, ale on nie był zadowolony, mówił, że ludzie będą widzieć, że się policja bawi. Więc wypalił: „zróbmy u Krzysia”. Mnie to nie odpowiadało, ale uległem.
WP: Nie zdziwiło pana, że ostatecznie na imprezie nie było policjanta z drogówki, którego chciał pan przeprosić?
- Na początku nie zorientowałem się, że go nie ma, bo porostu go nie znałem. Byłem przekonany, że któryś z tych siedmiu, co przyszli, to pewnie on. Potem „wyszło”, że go nie było. Na tej podstawie wysnułem wniosek, że to K. stał za porwaniem. Wywnioskowałem to też ze zdania, które wypowiedział syn jak do mnie dzwonił po porwaniu: „tato, miałeś zostać po imprezie u mnie w domu, jakbyś został, to byś tu leżał jak ja”. Wcześniej wypowiedziałem takie słowa, ale mogły je słyszeć tylko trzy osoby, a wśród nich K. Do tej hipotezy przekonuje mnie opinia Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie, w której jednoznacznie stwierdzono na podstawie redagowanych listów do rodziny oraz stenogramów rozmów telefonicznych, że sprawcy mają bezpośredni związek z policją lub organami wymiaru sprawiedliwości.
WP: Do kogo ma pan największy żal? Jakiej znajomości z dawnych lat najbardziej pan żałuje?
- Od samego początku mówiłem, że „policja zabiła mi syna”. Przecież już tuż po porwaniu był anonim, kto porwał Krzysia, a oni to zignorowani. Największy żal mam właśnie do Wojciecha K., który był od lat zaprzyjaźniony z naszą rodziną, a wszystko według mnie wskazuje na to, że miał kontakt z porywaczami. Namawiał mnie do zorganizowania tego nieszczęsnego grilla, po którym mój syn został porwany.
WP: A może to kara za pana „wódeczki” z policjantami – jak określa to Sylwester Latkowski?
- Nie wiem skąd pan redaktor Latkowski ma taką wiedzę. Ja jasno i otwarcie oświadczyłem pod przysięgą na przesłuchaniu komisji śledczej, że żadnego policjanta ani polityka czy urzędnika nie zapraszałem ani też nie organizowałem żadnej imprezy za wyjątkiem wesela mojej córki Ani, gdzie bez żadnego zaproszenia znalazło się kilku polityków, których nie wypadało wyprosić. Miałem trójkę dzieci, byłem zapracowany, wierzyłem w policję jak w Boga. Nie raz mi pomagała, np. gdy złodzieje napadali na moje sklepy. Jednak nie utrzymywałem z policjantami żadnych bliskich kontaktów. Jeśli z kimś piłem, to tylko z K. i to z umiarem. To nie było tak, że „balowaliśmy”. WP: Jacek Krupiński, przyjaciel Krzysztofa ma do pana żal, że nie powiedział pan mu nic o anonimie, że ukrywał pan przed nim tę wiadomość. Twierdzi, że na pewno zrobiłby coś, by szukać Krzysztofa, gdyby tylko miał tę informację.
- Nie mówiłem mu o tym, ponieważ od samego początku podejrzewaliśmy, że jest zamieszany w sprawę. Niedługo po porwaniu, na początku listopada przyszedł do mnie policjant Maciej L. [członek grupy policjantów prowadzących śledztwo dot. uprowadzenia K. Olewnika – przyp. red.] i oznajmił, że porywacze „są na celowniku”. Wyciągnął bilingi, z których wynikało, że kontaktowali się z Jackiem. Spisałem sobie wtedy ten cały wykaz rozmów, mam go do dziś. Obiecałem, że nikomu o tym nie będę gadać, bo policja miała zastawić pułapkę.
WP: W którą jednak nie udało się nikogo złapać.
- Tak było, bo cierpliwie czekałem na rozwój wydarzeń. Nikt z policji się do mnie nie odezwał, więc na początku 2002 roku zapytałem, co z tym telefonem Jacka, kiedy będzie aresztowany? Remigiusz M. – kierownik grupy policyjnej – „udaje głupa” i pyta, o jakie biling mi chodzi. Po chwili dodaje: „Zadaje się pan k... z tym Rutkowskim, on podstawia nam fałszywe bilingi, a my dwa miesiące przez to straciliśmy”. W tym czasie miałem już „na pieńku” z Rutkowskim, wiedziałem, że mnie naciąga, więc uwierzyłem im.
WP: Pana rodzina nie raz mówiła, że w całej sprawie nie chodziło o okup. Czy zbiegiem lat upewnia się pan w swojej tezie?
- Tak. Gdyby faktycznie chodziło o okup, to przeczyłoby to wszelkim uznanym regułom. Ktoś, kto chce wyciągnąć od rodziny "kasę", nie będzie się bawił tyle czasu w kotka i myszkę. Wziąłby od razu pieniądze i byłoby po sprawie. Jeśli przez tyle lat porywacze przetrzymują kogoś w piwnicy i niczego się nie boją, chodzi o coś innego. Wydaje mi się, że Krzysztof nie miał być zamordowany. Tam musiało dojść do "starcia" między porywaczami a zleceniodawcami. Coś poszło nie tak.
WP: Poszło o grubsze interesy?
- Wcześniej miałem różne oferty wejścia w jakieś biznesy, proponowano mi przejęcie zakładów mięsnych w Płocku, na Służewcu, miałem propozycje bezzwrotnego kredytu na cztery miliony złotych. To wszystko było chore. Nie chciałem poddać się układowi, więc próbowali mnie zniszczyć. Nie wiedzieli, że miałem kredyt podżyrowany lokatami, byli przekonani, że mój zakład padnie, a wtedy ktoś kupiłby go za grosze. To była metoda ograbiania i innych przedsiębiorców. Nie zbankrutowałem, ale przeżyłem koszmar.
WP: Mówiąc o ofercie przejęcia płockich zakładów mięsnych odnosi się pan do propozycji Macieja Książkiewicza, komendanta płockiej policji, któremu komisja śledcza poświęciła sporo miejsca w raporcie nt. sprawy pana syna. To on był kluczową postacią w całym porwaniu Krzysztofa? Podobno odgrażał się, że nie daruje panu, że odprawił pan go z kwitkiem.
- Widziałem się z nim kilka razy, m.in. gdy przyjechał do mnie do zakładów. Podczas mistrzostw Polski w skokach koni w Łącku zaprosił mnie do loży VIP-owskiej, gdzie siedzieli m.in. Adam Tański [dwukrotny minister rolnictwa za rządów SLD – przyp. red.] i Waldemar Pawlak, ale odmówiłem. Powiedziałem mu: „to nie moje miejsce”. To osoba, która uzależniała od siebie innych, proponowała przez pośredników różne rzeczy. Mnie konkretną propozycją oferował tylko raz, ale nie chciałem wchodzić w interes, powiedziałem mu, że wystarczy mi to, co mam.
WP: Książkiewicz chciał się do pana zbliżyć?
- Chciał, ale ja unikałem go jak ognia. Słyszałem o nim niepochlebne opinie, że to kombinator, który stworzył całą sieć swoich korupcyjno-biznesowych wpływów. Trzymał rękę na imporcie sprzętu z Niemiec i kontrolował cały Płock i okolice. To było jego imperium. Wiele osób może powiedzieć, że zbiło fortunę dzięki Książkiewiczowi.
WP: Komendant zmarł w 2003 roku, ale wokół jego śmierci krążą dziwne pogłoski. Nie wszyscy wierzą, że naprawdę nie żyje. A pan?
- Dziwnym trafem umarł na zawał tydzień po zamordowaniu Krzysia. Jednocześnie media podawały, że zostawił testament, w akcie zgonu są dziwne znaki zapytania, ciało zostało skremowane, a żona rozrzuciła prochy w Bieszczadach. Nie wierzę w jego śmierć. Przyjdzie czas, że ktoś go "wskrzesi".
WP: Po ostatnim przeszukaniu w mediach pojawiają się głosy, że komuś z państwa rodziny mogą zostać postawione zarzuty. Mają państwo podobne obawy?
- Nie wiem, czemu to przeszukanie miało służyć, ale w tej sprawie mogę spodziewać się naprawdę wszystkiego.
WP: „Gazeta Wyborcza” zimą tego roku opisywała tajemniczego świadka, płockiego biznesmena, który miał ujawnić istnienie korupcji w płockiej policji. Miał on rzucić nowe światło na tę sprawę. Rzucił?
- Nie sądzę. Jest wielu świadków i to na „wysokich półkach”, którzy mają dużą wiedzę, ale wciąż milczą. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś „pęknie”. Być może dojdzie do jakiś wewnętrznych rozrachunków. Dostajemy dużo różnych sygnałów.
WP: Dwa tygodnie temu do domu Krzysztofa znów weszli śledczy. Czy odkryli jakieś nowe materiały, nowe ślady, które wcześniej przeoczyli jak wcześniej ślady krwi na kanapie?
- Wiem, że coś tam robili, ale nie byłem przy tym.
WP: Płoccy policjanci złożyli wniosek do Strasburga, w którym skarżą się na opieszałość gdańskich śledczych i na to, że prokuratura niechętnie odnosi się do przesłuchania ich zwierzchników. A to oni - w ocenie podejrzanych policjantów - odpowiadają za brak odpowiednich środków do pracy operacyjnej.
- Dowiaduję się o tym od pań. Wiem na 100%, że policjanci kłamali, że zabezpieczali przekazanie okupu, niszczyli potem dowody.
WP: Jacek Krupiński mówił ostatnio, że w końcu uwierzył w niezależność prokuratury.
- To dziwne, bo przecież postawiono mu zarzut współudziału w uprowadzeniu. A wychowałem go pod własnym dachem. Był z nami od dziecka...
WP: Nie ma pan ochoty spotkać się z nim, porozmawiać?
- Nie wiem, jak takie spotkanie by wypadło. Nie jest łatwo zapanować nad emocjami.
WP: Czy po trzech latach pracy gdańskich prokuratorów czuje pan, że sprawa posuwa się na przód?
- Nie. Powiem więcej – prokuratorzy mają ciepłe posadki, dbają o medialny wydźwięk swojej pracy. Materiały, które teraz od nas wzięli wystarczą na kolejne 10 lat śledztwa, które będzie kosztowało majątek.
WP: Kiedyś uda się ustalić, kto za tym wszystkim stał?
- Mam taką nadzieję. Za dużo ludzi było w to zamieszanych, za dużo ludzi zna prawdę.
Rozmawiały Agnieszka Niesłuchowska, Paulina Piekarska, Wirtualna Polska