Ciężkie życie w Tim-Timie
Nagie dzieci szukają w morzu ochłody od niewyobrażalnego upału. Inne, bose grają w piłkę na dzikim boisku. Bezrobotni mężczyźni zabijają czas, grając w karty i dyskutując o polityce w cieniu drzew. Dziesięć lat po zakończeniu indonezyjskiej okupacji nic nie jest łatwe we Wschodnim Timorze.
Lądowanie samolotu na Nicolau Lobato International Airport, choć odbywa się codziennie, to jest nie lada wydarzeniem. Ekscytują się nim urzędnicy imigracyjni, bagażowi i taksówkarze. Wszyscy mają przez chwilę co robić. Potem znów będą czekać na kolejny samolot. Na płycie lotniska nie ma ani jednej maszyny, poza dwoma wojskowymi śmigłowcami, z których dziarsko wyskakują ciemnoskórzy żołnierze w ciemnozielonych mundurach. Terminal jest ciasny, zatłoczony i brudny. Przepalone żarówki, śmierdzące toalety i brak klimatyzacji nie przyczyniają się do przyjemnego lądowania w Dili.
Lotnisko oddalone jest od miasta o zaledwie osiem kilometrów. Koszt transportu to prawie 30 zł. Taksówkarz nie chce się targować. - Jak życie w Dili? Lepiej jest teraz, gdy jesteście niepodlegli czy było lepiej, gdy byliście częścią Indonezji? - zagaduję. - Dobrze, nie narzekamy. Gdy byliśmy okupowani przez Indonezję było więcej biznesu. Teraz kryzys, mniej się dzieje. Jest ciężko. Ale dobrze, że jesteśmy niepodlegli. To przecież jest najważniejsze! - odpowiada z dumą.
Życie w 150 tysięcznym Dili skupia się w centrum miasta – na fragmencie ulicy wzdłuż wybrzeża, który można przejść spacerowym krokiem w ciągu dziesięciu minut. Mężczyźni zabijają czas, godzinami grając w karty lub dyskutując o polityce w cieniu drzew. Dzikie świnie i bezpańskie psy panoszą się na licznych śmietniskach. Portugalskie zabudowania, które lata świetności mają już dawno za sobą mieszają się z nielicznymi straganami, na których nastoletni chłopcy handlują czym się da - od wody mineralnej kupionej w niedalekim sklepie po doładowania do komórek Timor Telecom - jedynego operatora sieci komórkowej w kraju.
Dili w niczym nie przypomina słynnych azjatyckich metropolii jak Bangkok, Singapur czy Dżakarta. Ruch na dziurawych ulicach jest rzadki, a większość samochodów należy do ONZ, Czerwonego Krzyża lub innych organizacji. Pozostałe to głównie ciężarówki wiozące pracowników na budowę, minibusy (mikrolety) służące jako transport publiczny i taksówki, będące poza możliwościami finansowymi mieszkańców stolicy.
W “One More Bar” poznaję Jima, emerytowanego Australijczyka, który przyleciał w odwiedziny do swojej kobiety, pracującej dla Czerwonego Krzyża. Jim spędził na wyspie pięć tygodni. - Miałem zostać jeszcze miesiąc, ale wylatuję za kilka dni. Zwariuję tu. Nienawidzę tego miejsca! Tu nic nie ma! - denerwuje się.
Taksówkarz powiedział mi, że najwięcej gości we Wschodnim Timorze to biznesmeni z Chin i Indii. Traktują kraj jako potencjalny, nowy rynek, na którym już teraz otwierają restauracje. - Bzdury! Pokaż mi chociaż jedną hinduską albo chińską knajpę w tym mieście, a chętnie zaproszę cię na kolację! - mówi Jim. Rzeczywiście jeszcze żadnej nie widziałem.
Nagie dzieci szukają ochłody w morzu od niewyobrażalnego upału. Inne, bose grają w piłkę bacznie mnie obserwując. Niemalże wybuchają, gdy wyciągam aparat. Pozują bez proszenia. Z piłką i bez piłki, stojąc i w ruchu, pojedynczo i w grupie. Najwyższy z chłopców wskazuje na moją butelkę wody, mówiąc coś w lokalnym języku (Tetun). Kiwam głową z uśmiechem, obserwując jak chłopak pije zachłannie. Chcę się oddalić, gdy najmłodszy z chłopców zwraca się do mnie po angielsku: “Mister, one dollar for Fanta.” Daję mu dwa dolary, patrząc jak najwyższy z chłopców oddala się z moją butelką wody. Nie mam serca, aby zaprotestować.
Zrozumieć Timor
Gdy w kwietniu 1974 roku Portugalia deklaruje chęć pozbycia się swoich kolonii, we Wschodnim Timorze zaczęły formować się partie polityczne. Rok później dochodzi do krótkiej wojny domowej między zwolennikami Timorese Democratic Union (UDT) a Fretilin (byli Timorese Social Democrats). Wygrywają ci drudzy, deklarując niepodległość Demokratycznej Republiki Wschodniego Timoru 28 listopada 1975 roku. Zaledwie dziewięć dni później Indonezja dokonuje inwazji na Dili.
Indonezja była przeciwna uformowaniu się niepodległego Wschodniego Timoru, a lewicujący Fretilin groził ekspansją komunizmu na progu Australii. Indonezyjska inwazja rozpoczęła się dzień po tym jak Henry Kissinger i Gerald Ford opuścili Dżakartę, dając swoje przyzwolenie. Australia także poparła Indonezję zostawiając Wschodni Timor na pastwę losu.
W 1976 roku we Wschodnim Timorze stacjonuje 35 000 indonezyjskich żołnierzy. Falintil, militarne skrzydło Fretilin prowadzi wojnę partyzancką z umiarkowanym sukcesem przez kilka lat. W wyniku brutalnego przejęcia Wschodniego Timoru, chorób i głodu życie traci ponad 100 000 osób.
Sytuacja jest stabilna w 1989 roku i Indonezja udostępnia Wschodni Timor turystom. Niespodziewanie, 12 listopada 1991 roku, indonezyjscy żołnierze otwierają ogień do osób opłakujących śmierć niepodległościowego aktywisty na cmentarzu Santa Cruz. Zdarzenie zostaje uwiecznione na wideo, a skompromitowana Indonezja przyznaje się do 19 morderstw. Szacunki mówią jednak o ponad 200 ofiarach. Mimo cywilnej administracji, wojsko ma pełną kontrolę nad Timorem Wschodnim. Tajna policja i cywilna, timorska, anty opozycyjna partyzantka często lądują na pierwszych stronach gazet w artykułach o aresztach, torturach i morderstwach.
Ku niepodległości
Timorskie aspiracje ku niepodległości nie osłabły, choć Indonezja nie dawała żadnych nadziei na ustępstwa aż do upadku reżimu Soeharto. Krótko po objęciu urzędu, prezydent Habibie, następca Soeharto zapowiada niespodziewane referendum w sprawie Wschodniego Timoru ku przerażeniu armii.
Timorczycy postawieni przed wyborem autonomii lub niepodległości niemalże jednogłośnie opowiadają się za niepodległością (78,5%). Mimo, iż rząd Indonezji obiecał respektować wyniki referendum sponsorowanego przez ONZ, partyzanci wspomagani przez indonezyjską armię dopuścili się licznych masakr, podpaleń i kradzieży na terenie całego kraju.
Międzynarodowe potępienie prowadzi do militarnej interwencji ONZ we wrześniu 1999 roku. W wyniku walk pół miliona ludzi traci dach nad głową, a wieże telekomunikacyjne, elektrownie, mosty, budynki rządowe, sklepy i domy są zniszczone. Jeszcze dziś wszędzie można dostrzec ślady tamtych wydarzeń. Wiele budynków wygląda jak po pożarze. Nie ma okien i drzwi.
ONZ ustanowiło tymczasową administrację na czas transformacji ku niepodległości. - W 1999 roku kraj opuścili indonezyjscy lekarze, policjanci, prawnicy, dziennikarze i nauczyciele. Poza fizyczną odbudową kraju Wschodni Timor musiał stworzyć własną służbę cywilną, policję, sądownictwo, edukację i system zdrowotny od zera. Wschodni Timor to kraj budowany od zera - wyjaśnia Paul Joicey, szef timorskiego programu w Oxfam.
ONZ przekazała władzę nad krajem Xanana Gusmao, liderowi Falintil, który został prezydentem nowego narodu. Wieloletni lider Fretilin Mari Alkatiri, który rządził organizacją z wygnania w Mozambiku został premierem.
Szok poporodowy
W grudniu 2002 roku w Dili doszło do ostrych zamieszek. Lata biedy i frustracji okazały się być zbyt wielkim obciążeniem dla raczkującej demokracji. Gospodarka praktycznie nie istniała, a ludzie czekali na szybką poprawę w kraju, niemalże całkowicie zależnym od pomocy zagranicznej.
W połowie 2005 roku we Wschodnim Timorze stacjonował jedynie mały kontynent bojowy ONZ. Gdy obcokrajowcy zaczęli wyjeżdżać, liczba problemów związanych z tworzeniem nowego kraju od zera okazała się być aż nazbyt widoczna. W 2006 roku było jasne, że oczekiwania były zbyt wielkie w zbyt krótkim czasie.
W kwietniu 2006 roku na ulicach Dili doszło do starć między policją a wojskiem. Zginęło 40 osób, a 20 000 straciło dach nad głową. Miesiąc później doszło do regularnej bitwy między bojownikami Falintil i oficjalną armią Wschodniego Timoru. Premier Mari Alkatiri zwrócił się z prośbą o pomoc do Australii, Malezji, Nowej Zelandii i Portugalii. Kraje te przysłały swoje wojska, aby położyć kres przemocy. Zamieszki wybuchały ponownie w lutym i marcu 2007 roku. ONZ wróciło do kraju na zaproszenie rządu. W lutym 2008 roku prezydent Ramos-Horta i laureat pokojowej Nagrody Nobla został ciężko ranny w zamachu na jego życie, przeprowadzonym przez zbuntowanego żołnierza Alfredo Reinado. Rząd Australii przysłał dodatkowe wojska, by upewnić się, że Timor-Leste znów nie pogrąży się w chaosie.
Timor-Leste 2009
Białe terenówki z logiem ONZ krążą po kraju przez całą dobę. Wspierają lokalną policję, która kontroluje zaledwie trzy z dziesięciu prowincji Timoru Wschodniego. W całym kraju stacjonuje ponad 2000 błękitnych hełmów. Interweniują przy zamieszkach politycznych, jak i w przypadkach przemocy domowej, by wyjaśnić mężowi, że bicie żony nie jest w porządku.
- Nasza obecność tutaj zaprowadziła spokój w całym kraju. Nasz mandat odnawiany jest w lutym każdego roku. Myślę, że zostaniemy co najmniej do następnych wyborów w 2012 roku. To jednak zależy od tego co uzgodni rząd i Rada Bezpieczeństwa - mówi Gyorgy Kakuk, rzecznik prasowy Zintegrowanej Misji ONZ w Timorze Wschodnim.
Zeszłoroczne badanie amerykańskiego Republican Institute wykazało, że ponad 75% obywateli cieszy się z obecności ONZ w ich kraju, głównie z powodu zwiększenia się poziomu bezpieczeństwa. Taki wynik nie dziwi biorąc pod uwagę, że za każdym razem, gdy wyjeżdżają żołnierze, kraj pogrąża się w chaosie.
Przed Timorem stoi wiele wyzwań, takich jak budowa infrastruktury, wzmocnienie administracji czy tworzenie miejsc pracy dla młodych ludzi. Nowe platformy wiertnicze na Morzu Timorskim rozpoczęły zasilanie rządowego budżetu wcześniej i w większym stopniu, niż było to oczekiwane.
Cztery lata temu Timor Wschodni stworzył specjalny fundusz paliwowy, na który wpłacane są zyski ze sprzedaży ropy. Rok temu na koncie funduszu zgromadzone były prawie cztery miliardy dolarów amerykańskich. Fundusz ma stanowić zabezpieczenie finansowe dla przyszłych pokoleń.
Na początku bieżącego roku do domów wrócili ostatni uchodźcy przebywający dotychczas w obozach. Zyski z ropy naftowej i gazu, kawy oraz rozwijającego się powoli sektora turystycznego stwarzają szansę na to, że Timor Wschodni stanie w końcu na nogi. Dziś jest to najbiedniejsze państwo w Azji.
19-letnia Tina jest recepcjonistką w Dili Beach Hotel. Od trzech miesięcy nie miała ani jednego dnia wolnego. Zarabia osiem zł dziennie, czyli tyle ile kosztuje kawa w restauracji. - Wraz z nadgodzinami mogę zarobić nawet 360 zł miesięcznie. Właściciel hotelu gwarantuje mi nocleg i wyżywienie. Wystarcza mi więc na życie i wspieranie rodziny na prowincji - mówi. W grudniu idzie na rozmowę kwalifikacyjną do jednej z australijsko-timorskich firm wydobywających gaz i ropę spod dna morza. Gwarantują trzymiesięczny kontrakt w Australii i mieszkanie. Płacą 80 zł dziennie. Może wówczas spełni się jedno z marzeń Tiny, aby odwiedzić timorską wyspę Atauro oddaloną zaledwie 30 kilometrów od Dili.
Siedem kilometrów od Dili z wysokiego wzgórza spogląda na miasto kilkunastometrowy posąg Jezusa Chrystusa. Trzynastoletni Jose wspina się dzielnie na górę modląc się krótko na każdej z 14 symbolicznych stacji drogi krzyżowej. - Modlę się o to, by mama przestała płakać. Mama płacze, bo znów nie ma nam co dać do jedzenia - mówi.
Marek Lenarcik, Dili, Timor Wschodni