Cicho i skutecznie - jak polscy komandosi pojmali groźnego taliba
Ta akcja polskich komandosów trwała zaledwie kilka minut. Dzięki sprytowi oraz precyzyjnemu przygotowaniu udało im się pojmać jednego z groźnych afgańskich talibów, który wcześniej wymykał się obławom. Cała akcja odbyła się zgodnie z dewizą wojskowych: "cicho i skutecznie". "Polsce Zbrojnej" opowiada o niej "Korn", komandos z Lublińca.
Operator Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca "Korn" nie chce, żeby robić mu zdjęcia. Może ujawnić tylko swój pseudonim. Pytania o życie prywatne zbywa milczeniem. Owszem, ma rodzinę, ale to jest temat tabu. Niechętnie też opowiada o akcjach, w których brał udział. - Niektóre były ciche, spokojne, inne głośne, z kontaktem ogniowym. Ot, taka praca - podsumowuje komandos. O tych głośnych operatorzy z Lublińca mówią niechętnie. Ich dewiza przecież to: "cicho i skutecznie".
Za zgodą przełożonych doświadczony komandos uchyla jednak rąbka tajemnicy. Przyznaje, że w Afganistanie były takie potyczki, które trwały chwilę - kilka strzałów oczyszczało drogę do celu lub pozwalało na bezpieczne wycofanie po akcji. Zdarzały się jednak i małe bitwy. Wówczas po wystrzeleniu sześciu magazynków ładowało się następne...
"Korn" przed akcją nie myśli o zagrożeniu. Zdaje sobie sprawę z tego, że ryzyko jest wpisane w jego zawód. Obawy, że może zostać ranny lub nawet zginąć, szybko od siebie odpędza, bo mogłyby działać destrukcyjne. Nie ukrywa też, że niekiedy podczas operacji na wrogim terenie strach ściskał za gardło, ale nie na długo. Nie paraliżował go. W takich sytuacjach "Korn", jako zastępca dowódcy sekcji, nie miał czasu myśleć o sobie. - Oczy trzeba mieć wówczas dookoła głowy i mniej myśleć o sobie, a więcej o tym, aby swoich ludzi bezpiecznie wyprowadzić z zagrożonego terenu - twierdzi komandos.
Z zaskoczenia
W czasie trzech zmian w Afganistanie "Korn" dziesiątki razy wychodził wykonywać zadanie, czasami nawet dwa, trzy razy w tygodniu. O wielu z nich już zapomniał. W jego pamięci pozostały tylko akcje wyjątkowo niebezpieczne lub ciekawe. Opowiada o jednej z nich. Twierdzi, że była niebanalna. Ważna jak wiele innych i niebezpieczna tak jak każda w Afganistanie, lecz nieszablonowa, ponieważ wymagała precyzyjnego przygotowania i wyjątkowego sprytu.
- Tego JPEL-a (rebelianta umieszczonego na liście najbardziej poszukiwanych osób) nasz wywiad od dawna miał na oku - opowiada komandos. - Uważnie go obserwował. Było wiadomo, gdzie najczęściej się ukrywa. Talib, znajdujący się w pierwszej piątce na liście najbardziej poszukiwanych terrorystów, był jednak bardzo czujny. Gdy tylko słyszał nadlatujący śmigłowiec lub zauważył w okolicy jakieś pojazdy wojskowe, natychmiast opuszczał kryjówkę i znikał - mówi. Zauważono, że w takich sytuacjach szukał schronienia w meczecie, do którego żołnierze koalicji nie mieli prawa wejść, lub wsiadał w samochód i na jakiś czas przepadał w nieznanym miejscu. - Aby pojmać człowieka, który miał na sumieniu życie wielu żołnierzy sił międzynarodowych, musieliśmy niepostrzeżenie dostać się w okolice kalaty, w której się ukrywał - opowiada. Nie było to jednak łatwe. Terroryści wszędzie mieli czujki. Śledzili każdy ruch wojsk koalicji. Ich agenci szczególnie uważnie obserwowali żołnierzy wojsk specjalnych. - Tym razem postanowiliśmy
zmienić taktykę, żeby przechytrzyć przeciwników. Zapadła decyzja, że do akcji użyjemy pojazdów innych niż zazwyczaj - wspomina operator. - Samochody musiały wyglądać jak wszystkie inne, ale trzeba je było tak przygotować, żeby nikt nie mógł zobaczyć, iż wewnątrz są ukryci uzbrojeni i wyposażeni żołnierze - wyjaśnia.
Kiedy już wszystko przygotowano, komandosi czekali tylko na odpowiednią decyzję. W końcu dostali rozkaz. W stan gotowości postawiono elementy wspierające i zabezpieczające ich działania, czyli siły szybkiego reagowania (Quick Reaction Force - QRF), dysponujące transporterami i potężną siłą ognia, oraz afgańskich komandosów. W powietrze wystartował bezzałogowiec. Na końcu z bazy wyjechała grupa szturmowa.
Do budynku, w którym znajdował się terrorysta, komandosi dojechali, nie wzbudzając żadnych podejrzeń miejscowych. Jeden z żołnierzy prawie bezgłośnie otworzył najpierw bramę do obejścia, następnie drzwi do domostwa. Operatorzy po cichu, szybko weszli do wnętrza kalaty. Dopiero wtedy terrorysta usłyszał niepokojące dźwięki i chciał wstać z łóżka. Na ucieczkę było jednak za późno. Przeprowadzone na miejscu akcji badania biometryczne potwierdziły tożsamość zamachowca. Razem z poszukiwanym zostali zatrzymani również jego dwaj bracia.
Akcja trwała zaledwie kilka minut. Kiedy operatorzy z Lublińca wycofywali się, zamknęli za sobą drzwi do budynku i bramę prowadzącą na podwórko. Zniknęli w mroku bez śladu. Zabrali ze sobą talibów, ale przez wiele godzin nikt z mieszkańców tej miejscowości nie zauważył, że nie ma ich w domu.
- Chociaż w tej akcji nie padł ani jeden strzał, była ona bardzo niebezpieczna - komentuje "Korn" - Poruszaliśmy się po terenie wroga nieopancerzonymi pojazdami.
Akcja polskich komandosów przyniosła ważny efekt wizerunkowy. Wieść o zatrzymaniu jednego z przywódców terrorystów szybko bowiem rozeszła się w kręgach afgańskich bojowników. Był to dla nich sygnał, że nie znają dnia ani godziny.
Refleksje
- Operator Jednostki Wojskowej Komandosów to brzmi dumnie. Niedługo trzeba będzie jednak pomyśleć o innym zajęciu - wyznaje "Korn". - Dobiegam czterdziestki. U nas służy się do czasu, gdy się jest pewnym, że można dobrze wspomagać chłopaków z zespołu, że w czasie trudnej operacji nie jest się dla nikogo ciężarem. Kiedyś trzeba się będzie wycofać - dodaje.
Jak na razie jednak komandos nie narzeka na kondycję i zdrowie. Cieszy się, że w swojej jednostce doszedł do podoficerskiego stopnia, a zaczynał od zera. Jak wyznał, trochę mniej zadowolona z jego pracy jest żona. Trzy tury w Afganistanie, jedna w Iraku, 13 miesięcy na misji w Macedonii oraz wyjazdy na różnego rodzaju kursy i ćwiczenia to całe lata spędzone z dala od najbliższych.