Christopher "Dudus" Coke - Robin Hood z Jamajki
Christopher "Dudus" Coke do niedawna był "prawdopodobnie najpotężniejszym człowiekiem" na Jamajce - jak przyznał były minister bezpieczeństwa tego kraju. Nazywano go "Robin Hoodem" albo "Prezydentem", bo niepodzielnie rządził najbiedniejszą dzielnicą w stolicy, ale też zawsze pomagał jej mieszkańcom. Problem w tym, że fundusze na jego "działalność charytatywną" pochodziły z nielegalnych interesów, jak handel narkotykami. Jego kariera przestępcy zakończyła się w więzieniu. Tymczasem biedota z Kingston nadal opłakuje Coke'a dobroczyńcę.
W opowieści o Robin Hoodzie już na pierwszy rzut oka wszystko jest właściwie jasne: był bohaterem, dobroczyńcą, ucieleśnieniem idei równości. W końcu zabierał bogatym, by dawać biednym. Mało kto mówi głośno - lub w ogóle pamięta o tym - że legendarny łucznik był de facto rzezimieszkiem, bo środki na swoją charytatywną działalność czerpał z napadów i kradzieży.
Od czasów średniowiecza przydomku "Robin Hood" dorobiło się wielu bohaterów stających w obronie uciśnionych. Jednym z ostatnich był Christopher "Dudus" Coke z Jamajki. Podczas gdy jedni z rozrzewnieniem wspominają jego zasługi dla najbiedniejszych, marginalizowanych mieszkańców stołecznych slumsów, inni nie mogą posiadać się z radości, że kolejne dwie dekady spędzi on za kratkami. Jedno jest pewne: zarówno jego zwolennicy, jak i przeciwnicy mają rację. Bo Coke był filantropem, jakiego Jamajka nigdy wcześniej nie znała, i jednocześnie jednym z najbardziej bezwzględnych przestępców.
Kariera w półświatku
Były jamajski minister bezpieczeństwa, Peter Philips, stwierdził w wywiadzie, że "Dudus" był jeszcze do niedawna "prawdopodobnie najpotężniejszym człowiekiem w całym kraju". Choć Michael Christopher urodził się w 1969 roku jako najmłodsze dziecko Lestera Coke’a - przywódcy potężnego gangu "Shower Posse" (od modus operandi jego członków, którzy wszelkie akcje przeprowadzali, dosłownie zalewając prysznicem kul swoich wrogów i każdego, kto znalazł się w ich zasięgu) - niewiele zapowiadało, że osiągnie tak spektakularny sukces w jamajskim półświatku.
Mimo iż wychowywał się w Tivoli Gardens, czyli dzielnicy slumsów w stolicy kraju, Kingston, nigdy nie zaznał biedy ani głodu. Jego ojciec przywiązywał olbrzymią wagę do wykształcenia swojego potomstwa, więc młody Christopher chodził do elitarnych szkół, a jego kolegami z ławki były dzieci prominentnych polityków i zamożnych biznesmenów. Cichy, spokojny, zdyscyplinowany, dobrze wychowany - tak wspominają go nauczyciele. Jeden z nich anonimowo przyznał w rozmowie z portalem American Thinker, że chłopak miał wyjątkową smykałkę do matematyki i wszyscy spodziewali się, że po ukończeniu szkoły średniej wyfrunie w daleki świat, skończy studia na którejś z amerykańskich uczelni i zostanie słynnym matematykiem. I być może tak by się stało, gdyby nie tragedie, które spadły na jego rodzinę.
Gdy miał zaledwie 18 lat stracił siostrę w wyniku gangsterskich porachunków. Trzy lata później, w 1990 roku, skończyła się dobra passa jego ojca - trafił za kratki, oskarżony o kierowanie grupą przestępczą, zlecanie mordów na Jamajce i w Stanach Zjednoczonych oraz przemyt narkotyków. Amerykańscy prokuratorzy zacierali ręce w oczekiwaniu na decyzję o jego ekstradycji. Nie doczekali się: w 1992 roku, w zaledwie kilka dni po śmierci starszego brata Christophera, w więzieniu ni stąd ni zowąd wybuchł pożar. Zamknięty w celi "Jim Brown", jak nazywano Lestera, nie miał szans. Amerykański "Newsweek" spekulował wówczas, że za śmiercią Coke’a seniora stali jego kompani z "Shower Posse". "Lepiej, żeby był martwą legendą niż żywym świadkiem na Florydzie", stwierdzali publicyści tygodnika. Schedę po Lesterze Coke’u przejął zaledwie 21-letni Christopher. Mimo młodego wieku, nie zmarnował "dorobku" ojca. Wręcz przeciwnie - w krótkim czasie uczeń przerósł mistrza: rozbudował jego imperium do niebotycznych rozmiarów, a
dzielnicę Tivoli Gardens przekształcił w państwo w państwie, którego budżet zasilały miliony dolarów z przemytu marihuany i kokainy do Stanów Zjednoczonych. Młody Christopher, który w międzyczasie zyskał przydomek "Dudus", ustanawiał też własne prawa w tej swoistej enklawie. A te były niezwykle proste: żadnych kradzieży, gwałtów, mordów. Tych, którzy nie potrafili się do nich dostosować, spotykały surowe kary: złodziejom łamano ręce, gwałcicieli bito, morderców i recydywistów - zabijano.
Nic więc dziwnego, że liczba egzekucji rosła w zastraszającym tempie. O ile za kadencji Coke’a seniora w latach 80. wykonano ich około tysiąca, o tyle za rządów "Dudusa" liczba ta zwiększyła się kilkunastokrotnie. Wkrótce wojsko, policja i służby bezpieczeństwa zaczęły omijać Tivoli Gardens szerokim łukiem.
Jednak najbiedniejszym te bezwzględne prawa nie przeszkadzały. Bo Coke jedną ręką trzymał złodziei, gwałcicieli i morderców w żelaznym uścisku, ale drugą czule obejmował pozostałych.
Tivoli Gardens - dzielnica biedoty
Dzielnicę Tivoli Gardens władze traktowały jak swoiste laboratorium. Początkowo rokowania były niezłe: Edward Seaga, późniejszy premier, postanowił zrównać z ziemią osławione rastafariańskie osadnictwo Back-O-Wall, uznawane za największy slums na Karaibach, i zbudować społeczność "godną przyzwoitych ludzi", w łonie której młodzież będzie mogła dorastać i rozwijać się. Gdy w 1963 roku otrzymał tekę ministra rozwoju, przystąpił do realizacji planu. Do Tivoli Gardens popłynęła rzeka pieniędzy, dzięki którym dzielnica prosperowała przez blisko dekadę.
Na początku lat 70. wzniosła idea rozbiła się jednak o mur rzeczywistości. Z jednej strony zawinili politycy. Gdy w 1972 roku Ludowa Partia Narodowa (PNP) wygrała wybory, w dużej mierze dzięki głosom mieszkańców dzielnicy, politycy zapomnieli o składanych obietnicach.
Z drugiej - w tak krótkim czasie nie udało się wykorzenić zwyczajów i stylów życia mieszkańców dzielnicy, która od dekad przyciągała społecznych wykolejeńców, przestępców i żebraków. Jak na początku 2012 roku przypominał dziennik "Jamaica Observer", tysiące ludzi w Tivoli Gardens gnieździło się w starych samochodach i tekturowych szałasach, a wskaźnik przestępczości był największy w całym kraju. - Nie ma pracy. Pieniędzy wystarcza tylko na niektóre potrzeby. Na jedzenie tak, ale na ubranie - już nie. A jeśli dziecko choruje, kto ma płacić (za leczenie)? - mówiła w rozmowie z "The Guardian" Margaret, mieszkanka dzielnicy. Z kolei Edward Seaga, na którego oczach Tivoli Gardens podniosła się z kolan i boleśnie znów upadła, w filmie dokumentalnym Al-Dżaziry stwierdził: - Dzieci, zwłaszcza chłopcy, nie mają co ze sobą zrobić, bo nie ma szkół, nie mają żadnych szans na pracę, karierę. Tak trafiają do półświatka.
Głębokie społeczne wyrwy, których rząd nie umiał (a później już nie chciał) załatać, wypełnił najpierw Lester Coke, a później - jego syn. Obaj budowali centra kultury, szpitale, szkoły, boiska sportowe, biblioteki, a sam Christopher, gdy przejął schedę po zmarłym ojcu, stał się prezydentem, premierem, szefem służb bezpieczeństwa i sędzią w jednym. Dzięki koneksjom w rządzie, łapówkom i pogróżkom Coke zmonopolizował niemal wszystkie sfery życia w Tivoli Gardens: od budowy dróg, przez zarządzanie szkołami i szpitalami, po pomoc socjalną. To do niego mieszkańcy dzielnicy zwracali się z wnioskami o kredyty na rozkręcenie własnego biznesu, pomoc prawną, jedzenie i lekarstwa. Jeden z jego współpracowników w rozmowie z Al-Dżazirą zapewnił, że nie wie nic o ciemnych interesach Coke’a. - Wiem tylko, że kochał ludzi. Jeśli chciałeś posłać swoje dziecko do szkoły, ale nie miałeś pieniędzy, kupował wam ubrania i książki.
Za rządów "Dudusa" mieszkańcy dzielnicy nie płacili też czynszu, dzięki nielegalnym połączeniom z państwowymi elektrowniami mieli również darmowy prąd, a najbiedniejsi otrzymywali na ulicy od członków gangu jedzenie i lekarstwa. Tivoli Gardens, choć stanowiła jądro brutalnego gangu, paradoksalnie stała się oazą bezpieczeństwa. Do tego stopnia, że turyści latami przyjeżdżali tu w weekendy, żeby zabawić się z autochtonami na ulicznej imprezie. - Lubi pokój i lubi się dzielić. A dzięki połączeniu tych dwóch rzeczy, mamy przyjemną społeczność - wyjaśniała ten fenomen jedna z mieszkanek w rozmowie z Al-Dżazirą.
- Żyje w biednej dzielnicy, a dzięki handlowi kokainą odgrywa w niej rolę Robin Hooda - oceniał z kolei David Rowe, pochodzący z Jamajki adwokat i profesor Uniwersytetu w Miami, w rozmowie z CNN.
- "Dudus" jest dla nas dobry. Dba o nas. O każdego. Jest dla nas władzą, bo rząd nie dba o nas, biedaków - mówiła w czerwcu 2010 roku Margaret. Nie miała wtedy pojęcia, że za kilka tygodni rządy "Prezydenta", jak nazywano Coke’a w Tivoli Gardens, przejdą do historii.
Amerykanie aresztują Coke'a
Coke był solą w oku amerykańskiej administracji. Już w 2009 roku Stany Zjednoczone wysłały za nim list gończy. Premier Bruce Golding stanowczo odmawiał jednak pomocy w jego schwytaniu, a tym bardziej ewentualnej ekstradycji - twierdził, że dowody obciążające "Dudusa" Amerykanie zdobyli w nielegalny sposób. Tajemnicą poliszynela było, że stołek w rządzie zawdzięczał właśnie szefowi "Shower Posse".
W końcu, po dziewięciu miesiącach przepychanek, dał służbom bezpieczeństwa zielone światło na przeprowadzenie obławy na Coke’a. Zwolennicy "Dudusa" odpowiedzieli serią strzelanin, zamachów i podpaleń. Kilka dni później, 24 maja 2010 roku, wojsko i policja wkroczyły do Tivoli Gardens, by aresztować przywódcę gangu. Obława przerodziła się w krwawą jatkę: w ciągu trzech dni zginęło co najmniej 76 osób, głównie nieuzbrojonych cywilów. Zwolennicy poszukiwanego "Prezydenta" - nie tylko jego kompani z gangu, ale zwykli mieszkańcy dzielnicy - całymi dniami protestowali przeciwko polowaniu na ich dobroczyńcę. Niektórzy z nich mieli transparenty: "Jezus umarł za nas. My umrzemy za Dudusa".
Miesiąc później Coke zdecydował ponoć, że sam odda się w ręce amerykańskiej Temidy. Nie zdążył - przebrany w damskie fatałaszki, z peruką na głowie i w okularach przeciwsłonecznych, został aresztowany w drodze do ambasady USA. Tuż po zatrzymaniu miał powiedzieć: - Podjąłem tę decyzję ze względu na moją rodzinę, społeczność wschodniej części Kingston, a zwłaszcza ludzi z Tivoli Gardens i całej Jamajki.
"Był dla mnie jak ojciec"
Choć era rządów "Dudusa" przeszła już do historii, mieszkańcy Tivoli Gardens nie mogą się z tym pogodzić. - Wiele matek zastanawia się, kto kupi ich dzieciom obiad albo opłaci rachunki, gdy trafią do szpitala - wyjaśnia w wywiadzie dla CNN profesor Rowe. - Był dla mnie jak ojciec. Mam nadzieję, że szybko tu wróci - mówi z kolei nastoletni chłopak w rozmowie z BBC.
Jego nadzieje są jednak złudne, bo Coke błyskawicznie po aresztowaniu został przekazany w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Oskarżony o morderstwa i przemyt narkotyków, w czerwcu 2012 roku usłyszał wyrok: 23 lata więzienia. W czasie procesu sam sędzia Robert P. Patterson przyznał, że Coke "zrobił wiele dobrego". I tak jeszcze długo będą go pamiętać mieszkańcy Tivoli Gardens - bo tylko on potrafił się nad nimi pochylić, wysłuchać i wyciągnąć pomocną dłoń.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.