Życie red. Wołka jak brazylijska telenowela
Uwielbia argentyńskie kluby piłkarskie, ale jego życie jest jak brazylijska telenowela. Reprezentuję chrześcijański optymizm i pesymizm jednocześnie. Świadom ograniczeń natury ludzkiej, pewnego
fatalizmu losu ludzkiego, życie uważam za niezwykły dar - zapewnia nas Tomasz Wołek. To dość niezwykłe
wyznanie człowieka, który kilka dni wcześniej stracił "Życie". I to co najmniej po raz drugi.
10.02.2005 | aktual.: 10.02.2005 10:44
Jak na prawdziwego gdańszczanina przystało, wychowywał się na trybunie Lechii. Przez chwilę był nawet w jej składzie, ale najlepiej poznał ławkę rezerwowych. Antoni Pawlak, jego kolega z młodości, pamięta, że brylował znajomością nazwisk wszelkich sportowców kojarzących się z seksem: - Tych wszystkich Van Hoojów, Onanow i Jąderów starannie wpisywał do małego zeszyciku w kratkę. Pewnie ma go do dziś.
Kiedy nie wyszło na boisku, z marnego piłkarza przeobraził się w wybitnego znawcę piłki nożnej. - Jego konikiem od początku była liga południowoamerykańska, a zwłaszcza Argentyńczycy. Zawsze mnie to dziwiło. Wtedy niewiele można było się o nich dowiedzieć i w ogóle mało byli u nas znani. Teraz myślę, że o to chodziło. Potrzebował być w czymś dobry i wyjątkowy.
Padło na Argentyńczyków - wspomina Pawlak. Tomasz Wołek tłumaczy to inaczej, we właściwym sobie stylu: - Zainteresowania sportowe to była tyleż młodzieńcza pasja, ile wybór świadomy. Bo ja już na studiach, uczestnicząc w wypadkach gdańskiego grudnia '70, nie miałem najmniejszych złudzeń, że sport to jedyny obszar, gdzie cenzura mnie nie dopadnie.
Między przenikliwą niekiedy mądrością, porażającą chwilami głupotą
Po studiach nadal unikał kompromisów. - Krótki epizod z nauczaniem historii i PO umilał puszczaniem uczniom ciekawszych fragmentów relacji brazylijskich komentatorów piłkarskich. Pamięta to moja żona, którą uczył - mówi Aleksander Hall.
Później zaczął pisać do ,Przeglądu Sportowego" i tygodnika ,Piłka Nożna". W połowie lat 70. komentował mecze dla telewizji. W 1977 roku wyleciał z telewizji za kontakty z opozycyjnymi poetami: Barańczakiem i Krynickim.
Niedługo potem przeprowadził się do Warszawy. Związał się z prasą opozycyjną. Pracował między innymi w katolickim miesięczniku ,Królowa Apostołów". Jego pisma z tamtego okresu pełne są ciekawych spostrzeżeń: "Etyka to sprzężenie prawdy i wolności słowa z odpowiedzialnością". Charakteryzował opozycję: ,Taka jest, skrojona na miarę tego czasu i tego kraju, zarazem wzniosła i śmieszna, tyleż rozsądna, co groteskowa, rozpięta między przenikliwą niekiedy mądrością a porażającą chwilami głupotą, raz zdolna do wielkich poświęceń, kiedy indziej zasklepiona w egoistycznym samozachwycie, to szlachetna, to zdemoralizowana, taka i owaka - po prostu jest".
Zapalał się i odpuszczał
- Nim coś powiem na jego temat, proszę zaznaczyć, że traktuję go jako przyjaciela i bardzo lubię - zaczął rozmowę były prezydent Lech Wałęsa. Ale przyjaźń nie stępiła mu krytycznego podejścia. - Poznaliśmy się chyba jeszcze przed strajkiem w sierpniu '80. Obserwowałem go i nie podobało mi się, że zapalał się do roboty, a później odpuszczał. Za mało aktywny był. Taki, co to sieje na śniegu. No i wyczuwałem w nim jakiś kompleks - mówi Lech Wałęsa.
Potwierdzają to znajomi. - Tomek ma kompleks Michnika. Po cichu nienawidzi go i szaleńczo wręcz uwielbia. Zżera go zazdrość - mówi jeden z jego bliskich znajomych. O Michniku Tomasz Wołek wypowiada się ciepło i docenia dzieło, które stworzył: - Podziwiam, że wiedział, czym może być ,Gazeta" i jak ją wyrwać Wałęsie zza pazuchy.
Swoją szansę dostał w 1990 roku, rok po starcie ,Gazety Wyborczej". - Wołek przyszedł do ,Życia Warszawy" z Kazimierzem Wóycickim. Był to układ polityczny. Oni, ludzie Halla, mieli wziąć nas, a ludzie Kaczyńskich - ,Express Wieczorny". Napisał o tym Kaczyński w swojej książce ,Druga strona medalu" - mówi Janina Paradowska, która w ,Życiu Warszawy" pracowała prawie od początku lat 80.
Sielanka trwała krótko. - Prowadzili tę gazetę nieudolnie. Wołek, który na początku był zastępcą naczelnego, zachowywał się jak komisarz polityczny, a nie szef. Większość czasu poświęcał zakładaniu partii Aleksandra Halla - wspomina Paradowska, która po niespełna dwóch latach zdecydowała się odejść. - Ta gazeta miała ogromny potencjał. Na rynku ogłoszeń drobnych i nekrologów była zdecydowanym liderem. A on przez swoją nieudolność oddał to ,Wyborczej".
Jednak duża część tamtego zespołu jest innego zdania. - Bardzo dobrze wspominam tę redakcję. Wołek dał szansę młodym dziennikarzom i chyba dobrze ją wykorzystaliśmy - ripostuje Cezary Gmyz, obecnie dziennikarz ,Wprost". Pod rządami Wołka gazeta utożsamiana była z prawą stroną sceny politycznej. - Zmieniliśmy format i layout. Pomimo ostrej konkurencji nieźle dawaliśmy sobie radę na rynku. Byliśmy znaczącym tytułem - wspomina
Grzegorz Cydejko, który przez rok pracował w ,Życiu Warszawy". Gazeta miała mocny zespół i całkiem niezły kapitał. Posypało się, kiedy właściciel, Sardyńczyk Nicole Grauso, zaczął się martwić, że linia pisma jest zbyt wyraźna, i zaczęło mu to przeszkadzać w interesach.
W 1995 roku ważyły się losy drugiej kadencji prezydenckiej Lecha Wałęsy. Sondaże po pierwszym telewizyjnym starciu były dla niego bezlitosne. Przyparty do muru postanowił sięgnąć po mocne argumenty.
Jednym z nich miał być udział w debacie Wołka. - Cała kampania Wałęsy nastawiona była na zmianę wizerunku faceta z siekierką i zastąpienie go obrazem pełnego szacunku męża stanu - wspomina Paweł Wroński z ,Gazety Wyborczej". Ale naczelnego ,Życia Warszawy" poniosło. - Najpierw zadawał pytania rozwlekle. A później zrobił się napastliwy. Dziennikarzy siedzących w telewizji strasznie tym denerwował, większość z nas sekundowała wtedy Wałęsie.
Sztab wyborczy prezydenta był wściekły. Jeszcze bardziej wściekły był Nicole Grauso, który zwolnił Wołka. Pretekstem był tekst ,Czerwona pajęczyna" o biznesowych matactwach lewicowej wierchuszki. - Jak nie wypaliła mu telewizja Polonia 1, z nieprzydatnego dla niego ,Życia Warszawy" chciał się wywikłać. A ponieważ postkomuniści przejmowali władzę, wolał z nimi nie zadzierać - wspomina Wołek.
Pod koniec 1995 roku wyrzucenie Wołka z ,Życia Warszawy" było przesądzone. - Nastroje w zespole były radykalne, staliśmy za nim murem. Po znajomych krąży kaseta wideo z nagraniem jednego z ostatnich zebrań. W pewnym momencie Wołek mówi do kamery: ,A na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści" - wspomina Gmyz. To ulubiona piosenka Wołka - 20 lat wcześniej śpiewał ją po pijaku z Andermanem i Pawlakiem na placu Dzierżyńskiego.
Za naczelnym murem stanęli dziennikarze działu krajowego, którzy podjęli nawet strajk. Na zdjęciu przed budynkiem redakcji stoi niemal cała załoga z wymówieniami w ręku.
Drugie "Życie"
Dziewięć miesięcy później triumfalnie wszedł na rynek nowy tytuł - ,Życie" zwane powszechnie ,Życiem" Wołka. Trzon redakcji stanowili dziennikarze, którzy odeszli wraz z nim z ,Życia Warszawy". - To był czas wielkich nadziei. Myśleliśmy, że zawojujemy cały świat. Wszystko tworzyliśmy sami. Ja kupiłem komputery i zająłem się tworzeniem sieci informatycznej. A Grzesiek Jankowski, obecny naczelny ,Faktu", kupował krzesła - wspomina Gmyz.
Wołek podbijał bębenek szumnymi zapowiedziami. 21 listopada 1996 r. na spotkaniu z publicznością w Poznaniu stwierdził: - ,Życie" powstało, bo postanowiliśmy przyjść z pomocą naszym kolegom z ,Wyborczej" i ulżyć im: te ciężkie pieniądze z reklam, to nieustanne dźwiganie informacji - to naprawdę ciężki los.
Optymizm szybko wygasł. Gmyz za stworzenie sieci nie dostał pieniędzy: - Zapłacili mi dopiero, jak postraszyłem, że odchodzę. Sprzedaż pierwszych numerów wyniosła około 50 tysięcy. Podczas afery związanej z tekstem ,Wakacje z agentem" w 1997 roku, w którym sugerowano, że prezydent Kwaśniewski miał kontakty z Ałganowem, sprzedaż skoczyła do 100 tysięcy. - Jednocześnie zyski z reklam spadły do minimum.
Nie wiem, czy był to spisek lewicy. Po prostu pismo źle się kojarzyło - tłumaczy jeden z byłych redaktorów ,Życia". Aleksander Kwaśniewski oprócz przeprosin zażądał 2,5 miliona złotych rekompensaty. - Gdyby gazeta musiała zapłacić chociaż część tego odszkodowania, toby upadła. Mimo to Wołek zachował się świetnie. Stanął za nami murem - wspomina Jacek Łęski, jeden z autorów tekstu ,Wakacje z agentem". Proces trwa do dziś.
Wiosną 1998 roku sytuacja ,Życia" bardzo się popsuła. Jacek Łęski i Rafał Kasprów złożyli wymówienia. Oprócz nich odeszło ponad 30 dziennikarzy i - jak twierdzi Łęski - były to nazwiska z pierwszej ligi. Zdania do dziś są podzielone. Jedni uważają, że zespół rozbił Bronisław Wildstein, zastępca naczelnego. Inni, że niepanujący nad redakcją Wołek.
- Naczelny zaczął tracić zainteresowanie swoim dzieckiem. Dzień zaczynał od lektury gazet sportowych. Pożyczał od nas ,France Football", gdzie kolorowymi flamastrami podkreślał nazwiska zawodników - wspomina jeden z dziennikarzy. Z okazji czwartych urodzin redakcja zorganizowała czat naczelnego z czytelnikami. Wszystkie pytania dotyczyły futbolu, głównie południowoamerykańskiego. W środowisku dziennikarskim aż huczało od plotek o tym, jak Wołek przychodzi do pracy w trampko-korkach i krótkich spodenkach.
- To bzdura. Zdarzało się, że miałem przy sobie sprzęt, ale w torbie - prostuje Wołek. Pracę redakcji utrudniało jego prawicowe odchylenie. - ,Życie" postrzegano jako organ prasowy AWS-owskiej "spółdzielni" wicepremiera Janusza Tomaszewskiego. W redakcji odbyła się awantura o tekst na temat powiązanego z Tomaszewskim ,króla żelatyny" Kazimierza Grabka. Szefostwo starało się usunąć z tekstu nazwisko wicepremiera, choć inne dzienniki przygotowywały analogiczne materiały.
Co ,Życie" miało w zamian? Na przykład całostronicowe ogłoszenia państwowego PZU - wspomina szef jednego z ważniejszych działów ,Życia". Gazeta pisała też dość napastliwie o lustracji premiera Buzka, co w redakcji odbierano jako ripostę na nagłośnienie lustracji Tomaszewskiego.
Wołek ośmieszył się, gdy w styczniu 1999 roku razem z Markiem Jurkiem i Michałem Kamińskim pojechał do Wielkiej Brytanii, by spotkać się z uwięzionym w areszcie domowym Pinochetem. W kraju wybuchł skandal. Nie dość, że polscy politycy spotkali się z dyktatorem, który ma krew na rękach, to jeszcze wręczyli mu ryngraf z Matką Boską. - Ja z ryngrafem nie jechałem - ucina Tomasz Wołek. - To była prywatna inicjatywa Kamińskiego. Proszę mnie wreszcie odspawać od tego ryngrafu.
Ale wtedy, po przyjeździe, tłumaczył się inaczej. Zresztą o Pinochecie ciągle mówi, że uratował swój kontynent przed komunizmem. Dziennikarz ,Życia", w zespole od 1996 roku, dziś publicysta niezależny: - Wołek traktował zespół, jakby był Michnikiem i prowadził ,Wyborczą". A w Agorze się z tego podśmiewali. - Niemal w każdym numerze była jakaś fundamentalna krytyka artykułu z ,Gazety". Żartowaliśmy, że wszystko, co jest u nas w poniedziałek, we wtorek jest w ,Życiu". Trudno o lepszą reklamę - mówi Paweł Wroński z ,Gazety".
Sromotna i zawstydzająca klęska
"Życie" traciło dobrych dziennikarzy, a na ich miejsce przychodzili młodzi bez nazwiska i więzi z tytułem. - Pracowałem tam trzy miesiące. Z Wołkiem rozmawiałem tylko raz. Opieprzył mnie, że nie zamknąłem drzwi od kibla. Krótko po tym odszedłem - wspomina inny dziennikarz.
Człowiek, który przepracował z Wołkiem kilka lat, stracił w tym czasie dla niego szacunek. - O pierwszej redukcji etatów dowiedzieliśmy się od zastępców naczelnego. Kapitana zabrakło na mostku - mówi.
Ratunkiem miała być firma Chemiskór, jeszcze niedawno podupadająca garbarnia przemianowana przez Jacka Merkla i Wojciecha Kreffta na koncern medialny 4 Media. Interes był co najmniej zastanawiający, ale Wołek tego nie zauważył i sprzedał swoje udziały nowemu właścicielowi za 150 tysięcy złotych. Kiedy go o to pytam, nie traci rezonu. - Nadużyto mojego zaufania, co obróciło się w sromotną i zawstydzającą klęskę - mówi.
Bardzo szybko przestał pełnić funkcję naczelnego. Dla podtrzymania iluzji zaproponowano mu przewodzenie radzie programowej pisma, której kompetencje były żadne. Po kolei obcinano korespondentów zagranicznych, publicystykę, własne informacje krajowe.
Do "Życia" nie pasowała już etykieta dziennika prawicowego - stało się pismem całkowicie bezbarwnym. Od połowy 2001 roku zaległości wobec dziennikarzy rosły z miesiąca na miesiąc. W grudnia 2002 roku w redakcji pracowało 35 osób, w tym 16 piszących dziennikarzy. Wołek w firmie pojawiał się rzadko.
Zadbali o to byli właściciele, którzy zredukowali nawet jego gabinet. - Jacek Merkel, któremu uwierzyłem, oświadczył mi, że moja osoba jest w oczach lewicowych polityków i biznesmenów przeszkodą. Dla dobra firmy odsunąłem się na bok. Nikogo nie oszukałem. Nawet jeśli były takie głosy, to dyktowała je desperacja albo rozgoryczenie. Śmiem twierdzić, że nie były to głosy sprawiedliwe, i gorzko je odczułem - tłumaczy się dziś.
Dziennikarze pamiętają to inaczej. - Czuliśmy się strasznie. Jednego dnia wyłączyli nam światło i telefony. A później przeczytaliśmy w... ,"Wyborczej" wywiad z naszym byłym naczelnym, który dziwił się, że nie pracujemy, dzwoniąc na przykład z prywatnych telefonów komórkowych. A my od trzech miesięcy nie dostawaliśmy pensji. Po tym wywiadzie dziennikarze byli tak wściekli, że gdyby były w redakcji taczki i Wołek pod ręką, to byłby pierwszym naczelnym wywiezionym na taczkach - wspomina Dariusz Tuzimek, wówczas wicenaczelny "Życia", obecnie zastępca naczelnego w ,Przeglądzie Sportowym".
Wielu dziennikarzy do dziś nie zobaczyło pieniędzy. Do spółki wszedł syndyk masy upadłościowej. Zgodnie z prawem zaległe pieniądze w pierwszej kolejności dostali pracownicy etatowi. - Pieniądze odzyskali tylko nieliczni. W sumie niecałe 700 tysięcy złotych, czyli 15 procent z tych kilku milionów, które byli nam winni - mówi Piotr Tenczyński, obecnie zastępca szefa działu politycznego w "Fakcie".
Dla pozostałych już nie starczyło. 63 dziennikarzy złożyło pozew przeciw 4 Mediom. - W zeszłym roku dostałem zawiadomienie z sądu, że sprawa się toczy. Straciłem nadzieję, że odzyskam pieniądze - dodaje Tenczyński. Wołek też się skarży: - Przez rok zamiast pensji skapywały mi jakieś grosze. Nie dostałem też wszystkiego za akcje. W sumie wypłacono mi 10 procent moich pieniędzy.
Ofiara złego doboru
Kiedy dziennikarze walczyli o przetrwanie, Wołek już był myślami przy wskrzeszeniu tytułu. Mówił o tym coraz głośniej, ale ludzie pukali się w głowę. Z pomocą przyszedł inwestor zagraniczny. Wołek pytany, o kogo chodzi, nabierał wody w usta. Później okazało się, że dziennik kupiła założona w lipcu 2003 roku londyńska spółka AIB Investments Ltd.
W książce telefonicznej Londynu takiej firmy nie było. A jej kapitał zakładowy wynosił tysiąc funtów! Pierwszy numer reaktywowanego "Życia" ukazał się w styczniu 2004 roku w nakładzie 150 tysięcy egzemplarzy. W maju 2004 roku 80 procent udziałów AIB kupił amerykański holding Forrest Equity Management - kolejna firma, o której niewiele było wiadomo poza tym, że nigdy nie zajmowała się mediami. Obniżono nakład do 60 tysięcy.
- Wołek popełniał te same błędy co wcześniej. Biorąc do ręki pierwszy numer, w którym nie było właściwie niczego z wyjątkiem felietonów Lisa i Roszkowskiego, wiedzieliśmy, że jeśli szybko nie wyrzucą Wołka, długo nie pociągną. A szkoda, bo mieli kilku całkiem znośnych autorów - mówi jeden z jego byłych współpracowników.
Dosadniej ocenia to jeden z wysoko postawionych ludzi wskrzeszonej redakcji. - To był bardziej projekt niż gazeta. Kiepski papier, kiepska drukarnia, kiepskie pensje. Nawet z korektą był problem. A plan był taki. Pierwszy inwestor nas tworzy i nadaje temu pozór gazety. Sprzedaje z zyskiem, a dopiero nowy właściciel wykłada kasę i robimy świetną gazetę. Tylko że zabrakło tego drugiego. Na koniec to była gazeta stażystów.
Nie ma się co dziwić, że zdarzały się nam szkolne wpadki. "Życie" wytropiło tajną notatkę służb specjalnych dotyczącą afery Orlenu - okazała się ona jednak podrzuconą fałszywką. Miarka się przebrała, kiedy w jednym z tekstów zasugerowano, że były premier Jan Olszewski pomógł w ułaskawieniu szefa mafii pruszkowskiej "Słowika".
W "Życiu" w ogóle nie dawano etatów. Ludzie pracowali na kontraktach na prawie angielskim czy amerykańskim, co oznacza, że należności mogą dochodzić poza granicami Polski.
Wołek tłumaczy się, że ponownie padł ofiarą złego doboru współpracowników. Dziennikarze czekający na pensje psioczą, że jeśli ktoś ich oszukał, to właśnie on. - Walczyłem o tę gazetę do końca. Miałem poważną ofertę uratowania pisma, ale nasz właściciel ją odrzucił. Przedłużyłem nawet byt gazety o dzień, ale nic to nie dało - mówi Tomasz Wołek.
Na szefowaniu nie dorobił się kokosów. - Mieszkanie, działka po rodzicach żony. Nie ma nawet samochodu - wylicza Janusz Zaorski, znajomy Tomasza Wołka. Wśród pokrzywdzonych jest i sam Wołek: - Nie dostałem jeszcze pensji za listopad.
Naszą rozmowę z Tomaszem Wołkiem co rusz przerywa dźwięk jego komórki. Tekst jest ciągle ten sam, zmienia tylko imię: ,Słuchaj, ..., świetnie, że dzwonisz. Muszę ci powiedzieć, że dzieje się wiele dobrych rzeczy. A to jest kwestia tygodni, kiedy będą się działy rzeczy wielkie". Następną edycję "Życia" Wołek zapowiada na połowę marca bieżącego roku.
JULIUSZ ĆWIELUCH, AGNIESZKA LESIAK