Życie po życiu
Koleżanki zachwycają się Krysią, która po rekonstrukcji wypiękniała i ubyło jej przynajmniej dziesięć lat. Mąż Krysi jest dumny z żony i razem z nią cieszy się jej urodą. Między nimi jest lepiej niż przed chorobą. Bo on teraz bardziej okazuje swoje uczucia i troszczy się o nią.
15.09.2005 | aktual.: 15.09.2005 10:13
Wiadomość o chorobie nowotworowej zwala z nóg każdego – młodego i starego, kobietę i mężczyznę, dozorcę i prezydenta. Potem jest operacja, chemioterapia, radioterapia. Mijają dni, pierwszy tydzień, miesiąc, a człowiek wciąż żyje. Czuje się lepiej albo gorzej – tak jak bywało wcześniej, przed diagnozą, ale oddycha, złości się, kocha albo nie kocha, słowem: żyje. Organizuje sobie czas w nowej sytuacji, zawiera znajomości często wśród innych pacjentów. Bo lepiej rozumieją.
Hania Litwińska ma 57 lat. Kiedy robiła kontrolne USG piersi, lekarka stwierdziła bez cienia wątpliwości, że guz, który widzi na monitorze, to rak. – Nogi się pode mną ugięły. Straciłam mowę. Sparaliżowało mnie – opowiada bardzo żywiołowo Hania, jakby to zdarzenie miało miejsce wczoraj, a nie pięć lat temu. Guz był niewielki, miał 12 milimetrów. Hani zrobiono tzw. operację oszczędzającą, czyli wycięto guz i węzły chłonne, pierś ocalała. – Na miejsce w szpitalu czekałam sześć tygodni, do tego czasu prawie nie spałam i nie jadłam, byłam zdruzgotana. Bałam się potwornie. Przykrywałam się razem z głową kołdrą z nadzieją, że problem zniknie. Ale nie znikał – wspomina.
Miała ogromną potrzebę mówienia wszystkim dookoła o tym, co się stało. – Zadręczałam otoczenie opowieściami o raku, bo miałam głębokie przekonanie, że mój przypadek skłoni koleżanki do badań profilaktycznych, że je uratuję. W pewnym momencie ludzie już nie chcieli mnie słuchać. Zaczęłam więc pisać dziennik. Opisywałam swoje emocje. Myślałam, że wkrótce umrę, więc chciałam zatrzymać myśli i przekazać je bliskim i znajomym. W ten sposób powstawały też listy do moich sióstr, dzieci, przyjaciół. Wybaczałam w nich i wylewałam swoje żale. Pisanie uświadomiło mi ulotność chwili. A życie przecież składa się z chwil.
Hania zawsze była otoczona dużym gronem ludzi. Na wieść o chorobie wokół niej opustoszało. Wszyscy się przestraszyli. – Moja najbliższa przyjaciółka, z którą byłam ponad 30 lat, nagle przestała mieć dla mnie czas. Dzwoniłam, a ona stale była zajęta. Być może bała się mojej śmierci. Ale to tylko domysły, bo do szczerej rozmowy między nami nigdy nie doszło. Bardzo przeżyłam zawód przyjaźni, bo byłam przekonana, że to już na zawsze. Wtedy pojęłam, że nic nie jest na zawsze.
Dlaczego ludzie boją się kontaktów z chorymi na raka? – Bo nie wiedzą, co powiedzieć. Ale ta nieumiejętność mówienia o rzeczach trudnych dotyczy wielu sfer naszego życia. Nie potrafimy rozmawiać o raku, inwalidztwie, umieraniu, problemach w seksie, konfliktach w rodzinie, adopcji – twierdzi Mariola Kosowicz, psychoonkolog z Centrum Onkologii w Warszawie. Miejmy jednak świadomość, że nigdy nie nabierzemy tej umiejętności, dopóki nie odważymy się i nie zmierzymy z takimi tematami. Wystarczy telefon: nie wiem, co powiedzieć, ale chcę, żebyś wiedziała (wiedział), że myślę o tobie i możesz liczyć na moją pomoc.
Pacjenci są rozżaleni, że otoczenie nie docenia powagi sytuacji. – Chroniłam dorosłe już dzieci (choć studiowały, zawsze to dzieci) i umniejszałam przed nimi swój problem – opowiada Litwińska. Mąż chyba to podchwycił, bo moją chorobę potraktował jak grypę. Drażniło mnie, kiedy słyszałam od ludzi: Oj, Hania, nie przesadzaj. Piersi ci nie usunęli, nie czeka cię chemia, to o co ci chodzi?
Niczym ostrze noża ranią słowa: Nie ty jedna chorujesz. A chorzy z nowotworami wcale nie szukają litości, tylko zrozumienia i wsparcia. I najczęściej znajdują je wśród sobie podobnych.
Hanna Litwińska trafiła do Stowarzyszenia Amazonek pół roku po operacji. Jednak pierwsze spotkanie okazało się dla niej rozczarowaniem. – Byłam spłakana i załamana. Wchodzę, a one się malują, dookoła porozrzucane pudry i szminki, bo przyszła pani z Avonu. Po co one się tu spotykają? To ma być grupa wsparcia?! Zabrałam się i wyszłam, ale nie dałam za wygraną. Pomyślałam: za miesiąc wygarnę im, co o tym myślę. Poszła. Pocieszyły, przytuliły. Na zebraniach jest czas i na dobre słowo, i na rozrywkę. – Dziewczyny oglądały kremy, bo były na innym etapie, ja jeszcze żyłam chorobą. Wsparcie musi przyjść w odpowiednim czasie, różnym dla różnych pacjentów. Elżbieta Lechnia zachorowała 13 lat temu, miała 54 lata. Ochotniczka ze Stowarzyszenia Amazonek odwiedziła ją już kilka godzin po operacji. – Tyle że ja tego wsparcia w ogóle wtedy nie potrzebowałam. Wystarczyło mi, że dbał o mnie lekarz, pielęgniarki i mąż. Ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mnie jeszcze czeka. Dopiero później, kiedy rozpoczęłam
chemioterapię, pojęłam, że w istocie nikt, kto nie przeszedł tego co ja, nie zrozumie, co czuję. W szpitalu zaprzyjaźniłam się z trzema paniami. Spotykałyśmy się przez kilka lat. Raz w miesiącu bywałyśmy w kawiarni. Urządzałyśmy przyjęcia w swoich domach, wspólnie z mężami. To były piękne chwile. Dziś z naszej czwórki zostałyśmy we dwie.
Basia Cytrynowska ma 51 lat i jest trzy lata po operacji. Poszła na zwykłe badanie kontrolne, ponieważ niedawno zaczęła brać hormony łagodzące okres menopauzy. Mammografia ani USG nie wykazały nic konkretnego. Dopiero biopsja wykryła nowotwór. Na raka zmarł jej ojciec, siostra i brat. Cytrynowską zabolała obcesowość lekarza. Bez wstępu powiedział: – Ma pani raka, trzeba usunąć pierś. – A może pan się myli? – dociekała Basia. – Chciałam weryfikacji diagnozy, ale on się obruszył i powiedział, że jest pewny na 100 proc., iż to rak – wspomina. Miał rację, ale wkurzyła mnie jego niedelikatność i zadufanie.
Basia, inaczej niż Hania, nie szukała towarzystwa od razu. – Po 30 latach w handlu i ciągłym kontakcie z ludźmi potrzebowałam wyciszenia. Nie oczekiwałam nowych przyjaźni, ale dotknęło mnie to, że urwały się dawne. Jedna koleżanka powiedziała, że boi się zarazić. Wtedy nieoceniona okazała się znajomość zawarta w szpitalu. Spotykają się co roku. Mława, Płońsk, Warszawa. Do stołecznych Amazonek trafiła dopiero rok temu. Poszła na spotkanie. Tłum kobiet. Szum, podekscytowanie, rejwach. Była zawiedziona podobnie jak Litwińska. Dopiero spotkanie z ochotniczką Elą Lechnią przekonało ją do Amazonek.
Ela dyżuruje przy telefonie zaufania. Dzwonią kobiety, u których dopiero wykryto nowotwór, pacjentki w trakcie leczenia, rodzina chorych. Mówią o swoich wątpliwościach, płaczą w słuchawkę, że boją się operacji. Ela jest nieoceniona w przekonywaniu kobiet o słuszności podjęcia leczenia. Jej ciepły głos uspokaja i budzi zaufanie. Wyjaśnia, że do onkologa nie trzeba skierowania.
Niemal każdy, kto przeszedł chorobę nowotworową, docenia spokój. Większość zwalnia obroty. Inaczej dysponuje czasem i energią przeznaczaną na pracę, rodzinę i własne przyjemności. Hanna Litwińska stresujące i wymuszające nieustanny pośpiech dziennikarstwo zamieniła na wspólne z dwiema siostrami prowadzenie chińskiej restauracji. Poczuła ulgę, że już nie znajduje się w tyglu wydarzeń.
Po przejściach nowotworowych życie może zmienić się na lepsze. Tak ocenia je Krysia Radziwon, która dziewięć lat po mastektomii poddała się rekonstrukcji piersi. Na pytanie o to, jak się czuje, odpowiada: jakbym wygrała milion w totka! Dlaczego wahała się tyle lat? Jej zdaniem zdjęcia zrekonstruowanych piersi pokazywane w folderach są do niczego. Zdecydowała się, bo zachwycił ją efekt u jednej z koleżanek. Wtedy pomyślała, że warto pocierpieć, żeby znów poczuć się kobietą. Atrakcyjną kobietą. Koleżanki zachwycają się Krysią, która po rekonstrukcji wypiękniała i ubyło jej co najmniej dziesięć lat. Mąż Krysi jest dumny z żony i razem z nią cieszy się jej urodą. Między nimi jest lepiej niż przed chorobą. Bo on teraz bardziej okazuje swoje uczucia i troszczy się o nią.
Z efektów rekonstrukcji jest też bardzo zadowolona Beata Piwowarska. Wcześniej przez cztery lata w ogóle nie wyjeżdżała na wakacje. Zniechęcił ją pierwszy od czasów operacji weekendowy wypad do Nieporętu nad Zalew Zegrzyński. – Zobaczyłam kobiety w kostiumach kąpielowych i uciekłam z płaczem do domu – wspomina 44-letnia Beata. W tym roku nadrabia zaległości – dwa razy była na wczasach. Jak zareagowała na wieść o raku? Nie, nie zamartwiała się chorobą, przecież się leczyła i szło ku dobremu. – Dołował mnie mój wygląd i problemy z ubiorem – wspomina. Teraz chodzi na basen, nosi bluzki z dekoltem. Czuje się zdrowa, szczęśliwa, nic jej nie ogranicza. Wreszcie jest zadowolona z siebie i swojego wyglądu. Potwierdza to jej błysk w oczach.
Całkowicie nowe życie po operacji zaczęła 34-letnia Marzena z Warszawy. – Kiedy dwa lata temu dowiedziałam się, że guzek w piersi to rak, nie przeraziła mnie ta wiadomość ani konieczność operacji. Za miesiąc miałam brać ślub i największym zmartwieniem było to, czy nie będę musiała przerabiać sukni, żeby ukryć bliznę w dekolcie – wspomina. Z wdzięcznością myśli o chirurgu, który założył jej rozpuszczalny szew, żeby było ładnie i gładko. Dwa dni przed ślubem wyjęto jej dren i odczepiono butelkę, do której sączyła się chłonka. Do ślubu założyła czerwony stanik – na wszelki wypadek, żeby ewentualnie jakaś niesforna kropla krwi nie kontrastowała z bielą. Po operacji Marzena jako pierwsza spośród pacjentek z oddziału dopytywała się o rehabilitację.
– Za dwa tygodnie miałam tańczyć na swoim weselu, więc ręka musiała być sprawna. Wahałam się, czy nie zrezygnować z tradycyjnego tańca, w którym zbiera się pieniądze na wózek dla dziecka (goście płacą dowolną sumę za taniec z panną młodą), ale byłam tak podekscytowana całą ceremonią, że uznałam, iż potrafię uspokoić bardziej energicznych tancerzy – opowiada Marzena. Dziś tym bardziej nie żałuje tamtej decyzji – mała Ania urodzi się pod koniec października. Marzena po kilku miesiącach przerwy wróciła do pracy w banku. Wygląda dziś kwitnąco. Jest piękna. Tak musiała wyglądać Diana, przyjaciółka Ani z Zielonego Wzgórza. Przed dwoma laty jako świeżo upieczona mężatka przeszła chemioterapię, radioterapię. Mąż nożyczkami do paznokci obcinał jej długie, opadające na ramiona, czarne włosy. Potem przytulił ją i maszynką ogolił jej głowę na łyso, bo włosy już zaczęły wypadać. Pół roku chodziła w peruce. – Owszem, zastanawiałam się, czy po operacji będę sprawna, no i co z dziećmi, bo nie wiedząc o chorobie,
planowaliśmy powiększenie rodziny tuż po ślubie. Na moją sugestię, aby przesunąć datę ceremonii, Mariusz odpowiedział: a po co? Przecież to niczego nie zmieni.
– Gdy spytałam chemioterapeutkę, kiedy będę mogła pomyśleć o dziecku, usłyszałam: za dwa lata. Rzuciła też uwagę o tym, że kobiety odwlekają ciążę, a potem już jest za późno. A ja przecież dopiero wyszłam za mąż! – buntuje się Marzena. Zasięgnęła opinii innego lekarza, który powiedział, że może starać się o dziecko już pół roku po zakończonym leczeniu. Wybrała złoty środek. Poczekała rok. W ciąży była już w drugim cyklu. – Anię wymodliłam w Łagiewnikach u św. Faustyny. I wciąż modlę się do niej.
Dla Marzeny podobnie jak innych pacjentek z doświadczeniem onkologicznym bardzo ważne okazało się wsparcie koleżanek ze szpitala. – Wspólnie z Izą (39 lat) i Grażyną (50 lat) utworzyłyśmy „kółko rakowe”. Razem chodziłyśmy na chemioterapię. Po każdej kolejnej dawce odczekiwałyśmy tydzień, żeby dojść do siebie. I spotykałyśmy się u mnie. Ja zdejmowałam perukę, Grażyna chustkę, Iza czapkę. Siedziałyśmy łyse, wygłupiałyśmy się, nabijałyśmy się z siebie, piłyśmy wódkę.
Troska o innych, a zaniedbywanie własnych potrzeb jest częstą przypadłością pacjentów z nowotworami. Dopiero psycholog uświadamia im, że są ważni i że nadszedł czas, by wreszcie ustawić właściwą kolej rzeczy i myśleć o sobie. – Teraz to my jesteśmy egoistki – śmieje się Hania. – Asertywne – poprawia ją Krysia. – Wcześniej hierarchia ważności wyglądała tak: dzieci, praca, dom. Albo: praca, dzieci, dom. Ja sama na końcu. Teraz ja jestem najważniejsza. Spacer wygrywa ze sprzątaniem. Kiedy Hania dzwoni do swoich „nieonkologicznych” znajomych z propozycją spotkania i słyszy: po pracy muszę pędzić do domu, bo odkurzanie, prasowanie, obiad dla dzieci, macha ręką i nie przejmuje się. – Teraz mam 147 koleżanek, które nie robią nic. Mamy więc czas wspólnie cieszyć się życiem! – śmieje się Hania.
Wbrew powszechnemu przekonaniu „rakowcy” nie są najbardziej doświadczoną grupą pacjentów. – Spotkałam się z opinią pacjentki chorej na stwardnienie rozsiane, która powiedziała, że zazdrości kobietom, które mają raka. Bo one mogą się leczyć, ona nie – mówi Mariola Kosowicz. Chory na raka ma szanse na wyzdrowienie. Może pływać, tańczyć, jeździć na nartach. Nie traci wzroku, więc dostrzega piękno kolorów i kształtów. Nie traci słuchu, więc raduje go muzyka. Dla niego są koncerty, teatr, kino, wystawy.
Co w ogóle znaczy być zdrowym? Przed wykryciem raka nie odczuwa się dolegliwości. Rak nie boli. Jednego dnia myślisz, że jesteś całkiem zdrowy, a następnego, gdy odbierasz wynik mammografii czy biopsji, okazuje się coś innego.
Wykrycie choroby nowotworowej czy innej może przewrócić życie do góry nogami, podobnie jak wypadek, śmierć współmałżonka, dziecka. To jest przypadek losowy. Nikt z nas nie wie, ile dane jest mu żyć. Pacjentów z nowotworami drażni społeczne naznaczenie jakie ich dotyka. Cukrzyca też jest chorobą przewlekłą, która może doprowadzić do śmierci. Pociąga za sobą dramaty – młode diabetyczki nie mogą zajść w ciążę. A chorzy na nerki muszą codziennie jeździć na dializę. Punkt widzenia zależy od punktu odniesienia.
– Każdy z nas myśli, że jest zdrowy. Ale ten stan może się w każdej chwili zmienić. Dziś rano przed ósmą widziałam straszny wypadek. Niby zwykłe skrzyżowanie. A tu roztrzaskany samochód. Jechali nim ludzie, pewnie do pracy. Mieli plany na cały dzień.
Nie wiem, jak to się skończyło. Może pasażerowie wyszli z tego cało, może ktoś zginął, a może zostanie kaleką. Myślę, że powinniśmy mieć większą pokorę wobec życia – uważa Mariola Kosowicz. Każdy z nas jest śmiertelny. Tyle że ludzie, którzy doświadczyli choroby nowotworowej, mają tego większą świadomość.
Anna Der