Został tylko dym
Katastrofa wahadłowca Challenger, do której doszło 20 lat temu, była największą tragedią w historii podboju kosmosu. I zapowiedzią klapy, jaką zakończył się amerykański program lotów załogowych.
25.01.2006 | aktual.: 25.01.2006 10:50
Dokuczliwy chłód już od kilku dni daje się we znaki mieszkańcom ciepłej zazwyczaj Florydy. 28 stycznia 1986 r. jest szczególnie zimno. Nawet najstarsi pracownicy Centrum Kosmicznego im. Kennedy’ego nie pamiętają tak niskich temperatur. Sople lodu zwisają z platformy startowej promu kosmicznego Challenger, gotowego do kolejnej podróży na orbitę.
O godzinie 11.30 termometry pokazują zaledwie 2 st. C. Kilku inżynierów z Centrum Kosmicznego przestrzega – start w takim zimnie może skończyć się katastrofą. Agencja NASA nie chce jednak kolejny raz go odraczać – robiła to ostatnio czterokrotnie. Dzisiejsze odliczanie także się opóźnia. W końcu szefowie misji Challengera, noszącej numer STS-51L, dają zielone światło. Zdają sobie sprawę, że na promy kosmiczne znów są skierowane obiektywy kamer – start będzie transmitowany na żywo w jednej ze stacji telewizyjnych. Sprawcą tego zainteresowania mediów jest nauczycielka Christa McAuliffe, pierwszy cywil na pokładzie wahadłowca.
Dokładnie o godzinie 11.38 rozlega się potworny ryk – zostają odpalone trzy główne silniki promu oraz dwa pomocnicze. Liczący prawie 50 m wysokości i ważący ponad 2 tys. ton wahadłowiec powoli odrywa się od ziemi.
W momencie startu przy prawym silniku pomocniczym pojawia się obłoczek czarnego dymu. Ale nikt spośród kontrolerów lotu nie ma szans go zauważyć – jest zbyt mały, aby dostrzec go w chmurze dymu i ognia wydobywających się z dysz. Rejestrują go wyłącznie specjalne kamery zamontowane w pobliżu platformy startowej. W 58 sekundzie lotu dowódca wyprawy Dick Scobee zwiększa ciąg silników do maksimum. Dwie sekundy później komputery pokładowe wykrywają duży spadek mocy w prawym silniku. Lewy zaczyna więc automatycznie korygować swój ciąg. Z promem dzieje się coś niedobrego. Nagle w 73 sekundzie następuje gigantyczna eksplozja. Wybucha ogromny, pomalowany na pomarańczowo, zewnętrzny zbiornik paliwa wypełniony ponad dwoma milionami litrów ciekłego wodoru i tlenu. Siedmioosobowa załoga do ostatniej chwili nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje. Tylko pilot Mike Smith ułamki sekundy przed wybuchem krzyczy ze strachu.
Na oczach milionów telewidzów prom kosmiczny zamienia się w kulę ognia. Przerażeni pracownicy centrum kontroli lotów nie mogą uwierzyć własnym oczom. Na szczęście zimnej krwi nie traci oficer bezpieczeństwa. Oderwana na skutek wybuchu prawa rakieta promu wymyka się spod kontroli i może spaść gdzieś na gęsto zaludnione wybrzeże Florydy. Oficer wydaje rozkaz odpalenia drogą radiową ładunków wybuchowych. Umieszczono je w rakietach na wypadek takiej sytuacji. Minutę i dziesięć sekund po starcie lewy silnik eksploduje. Na bezchmurnym niebie nad Atlantykiem widać białe pióropusze dymu. Tyle pozostaje z Challengera, najczęściej wykorzystywanego pojazdu spośród flotylli amerykańskich wahadłowców. Lot STS-51L miał być jego dziesiątą misją od czasu wejścia do służby w 1983 r.
Feralna uszczelka
Katastrofa promu kosmicznego, najtragiczniejsza w historii podboju kosmosu, wywołała ogromny wstrząs nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Wszak promy były jednym z symboli zwycięstwa w kosmicznym wyścigu z ZSRR, miały pomóc w budowie stacji orbitalnej i przygotowaniu wyprawy załogowej na Marsa. Kolejny szok w Ameryce spowodował raport specjalnej komisji powołanej do wyjaśnienia przyczyn wybuchu Challengera. Okazało się, że NASA dopuściła się szeregu rażących błędów i niedbalstwa, które kosztowały życie siedmiorga kosmonautów.
Agencja zakładała na przykład, że promy kosmiczne są tak bezpieczne jak samoloty pasażerskie i ryzyko poważnej awarii wynosi zaledwie 1:100 tys. Do wypadku nie powinno zatem dojść nawet przez 300 lat codziennych startów wahadłowców (dopiero po katastrofie Challengera oficjalnie zwiększono szacowane ryzyko do 1:500). Dlatego kabina załogowa promu nie została zaprojektowana tak, by służyć jednocześnie jako kapsuła ratunkowa, zdolna przetrwać eksplozję zbiorników paliwa. Tymczasem podczas misji księżycowych Apollo kosmonauci mieli szanse przeżyć wybuch rakiety. Wahadłowców jednak nie wyposażono nawet w katapultowane fotele ani spadochrony dla załogi. Dochodzenie komisji wykazało, że sprawcą tragedii Challengera była najprawdopodobniej gumowa uszczelka w złączu pomiędzy prawym silnikiem pomocniczym a potężnym zewnętrznym zbiornikiem paliwa, do którego „przyczepiony” był wahadłowiec. Skurczyła się pod wpływem zimna i po odpaleniu silników zaczęła przepuszczać gorące gazy. Zarejestrowany w pierwszej sekundzie
startu czarny obłoczek dymu pochodził właśnie z palącej się uszczelki. W 58 sekundzie w miejscu, gdzie pojawił się dym, wyrósł płomień ognia. Pęd powietrza skierował go na dźwigar łączący silnik pomocniczy ze zbiornikiem zewnętrznym. Po 72 sekundach od startu dźwigar pękł. Silnik przedziurawił zbiornik, a wydostający się płomień wywołał eksplozję mieszanki wodoru i tlenu.
NASA wiedziała o kłopotach z uszczelkami co najmniej rok wcześniej. Ponadto producent silników pomocniczych firma Morton Thiokol ostrzegła agencję, że start w tak niskiej temperaturze, jaka panowała 28 stycznia, grozi katastrofą. NASA zlekceważyła jednak te ostrzeżenia, gdyż postanowiła wyśrubować w 1986 r. liczbę startów promów kosmicznych aż do 24.
Plazma w skrzydle
Katastrofa Challengera na prawie trzy lata uziemiła wahadłowce. W tym czasie wprowadzono wiele zmian konstrukcyjnych, by poprawić bezpieczeństwo lotu. Zmniejszono też liczbę startów do 7–8 rocznie. Wydawało się, że NASA wyciągnęła właściwe wnioski z tragicznej lekcji. Niestety, m.in. na skutek spadku zainteresowania opinii publicznej załogowymi lotami w kosmos oraz zaangażowania w budowę bardzo kosztownej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (International Space Station, w skrócie ISS), zaniechano prac nad nową generacją wahadłowców.
Skutki nie dały na siebie długo czekać. Starzejąca się flotylla promów kosmicznych ulegała kolejnym awariom, na szczęście jeszcze na Ziemi. Tylko w 1993 r. wahadłowiec Columbia nie mógł trzy razy wystartować z powodu usterek technicznych. Z kolei w 2003 r. w trzech promach odkryto pęknięcia w systemie przewodów doprowadzających ciekły wodór do silników. Cała flota znowu została uziemiona. A latać trzeba było, ponieważ żadna inna z dostępnych rakiet kosmicznych nie mogła wynieść na orbitę okołoziemską ciężkich modułów potrzebnych do budowy ISS.
Do kolejnej tragedii doszło 1 lutego 2003 r. Dwa tygodnie wcześniej, 16 stycznia, wystartował w swój 28 lot najstarszy z promów kosmicznych, Columbia. Również jego los został przesądzony niemal natychmiast po starcie. W 82 sekundzie kilogramowy kawałek pianki izolacyjnej, który oderwał się od zewnętrznego zbiornika, uderzył z prędkością 700 km/godz. w lewe skrzydło promu. Uszkodzeniu uległy płytki żaroodporne, chroniące pojazd przed wysoką temperaturą w trakcie powrotu na Ziemię.
Gdy 2 lutego Columbia weszła w ziemską atmosferę, strumień powstałej na skutek tarcia gorącej plazmy wdarł się przez mały, odsłonięty fragment uszkodzonego skrzydła. Kilka minut przed katastrofą pracownik centrum kontroli lotu, monitorujący wskazania czujników promu, zobaczył, że czujniki w lewym skrzydle wskazują nagły wzrost temperatury. Po chwili w ogóle przestały działać. Przerwał także pracę czujnik ciśnienia opon lewego podwozia. Upłynęło kolejnych 17 sekund i Columbia zamilkła. Plazma o temperaturze 1500 stopni siała wówczas spustoszenie we wnętrzu skrzydła. Prom zaczął rozpadać się na kawałki. Na pokładzie wahadłowca było siedmioro kosmonautów.
Znowu błędy
Znów powołano komisję do zbadania przyczyn katastrofy. Po przejrzeniu 35 tys. dokumentów i przesłuchaniu setek świadków wydała ona werdykt – winna katastrofy jest NASA. Wyszło na jaw, że uderzenie pianki izolacyjnej w skrzydło promu dostrzeżono w dzień po starcie. Agencja natychmiast zwróciła się z pytaniem do inżynierów Boeinga, odpowiadających za konserwację wahadłowców, czy było to niebezpieczne. Przeprowadzone symulacje komputerowe wykazały, że wprawdzie mogło dojść do uszkodzenia płytek termicznych, ale nie powinno to zagrozić bezpiecznemu powrotowi Columbii na Ziemię. Na tym sprawa się zakończyła. Ale nie dla części inżynierów i techników agencji. Ci wymieniali się mailami, w których rozważali możliwe scenariusze wydarzeń. Wielu wskazywało na wysokie prawdopodobieństwo katastrofy. Zanim zezwolono na powrót Columbii na Ziemię, obawy o los wahadłowca dotarły nawet do Narodowej Agencji Obrazowania i Kartografii, opiekującej się satelitami szpiegowskimi. Zaproponowała ona wykonanie za pomocą sprzętu
wojskowego dokładnych zdjęć uszkodzonego skrzydła. NASA nieoficjalnie się zgodziła, by jednak za chwilę odmówić współpracy. Kierownictwo agencji było bowiem oburzone, że personel techniczny sieje panikę za plecami szefostwa i domaga się wykonania kosztownej inspekcji poszycia.
Istniał więc cień szansy na uratowanie siedmiorga kosmonautów. Powietrza starczyłoby im do 14 lutego. Zacumowanie do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej wprawdzie nie było możliwe, gdyż prom nie miał dość paliwa na wykonanie niezbędnych manewrów, ale na Ziemi czekał bliźniaczy wahadłowiec Atlantis. Gdyby jego przygotowanie do startu przebiegło bez problemów, dopisała pogoda, być może kosmonauci z Columbii wróciliby żywi na Ziemię. NASA znów popełniła błędy.
Jednym z następstw katastrofy Columbii była zmiana kierownictwa NASA. W połowie kwietnia ubiegłego roku jej nowym szefem został Michael Griffin, specjalista od systemów rakietowych. Przyznał on przed komisją Kongresu USA, że promy kosmiczne mają nieusuwalne wady konstrukcyjne i brakuje w nich systemu ratunkowego dla załogi, co może skończyć się następną katastrofą. Są też zbyt drogie, bo wbrew zapowiedziom z lat 70. jeden start kosztuje więcej niż lot rakiety – obecnie jest to około 400–500 mln dol. Dlatego do 2010 r. flota wahadłowców zostanie odesłana na emeryturę.
Nie można tego zrobić wcześniej, gdyż USA zaangażowane są w budowę Międzynarodowej Stacji Orbitalnej. Przez najbliższe cztery lata wahadłowce wykonają jeszcze 18 lotów. W tym samym czasie ma powstać nowy, znacznie bezpieczniejszy, załogowy statek kosmiczny, tzw. Crew Exploration Vehicle (CEV), który posłuży do wynoszenia ludzi na orbitę, ale również do dalszych lotów – np. na Księżyc.
Na Marsa
Szef NASA zdecydował się postawić niemal wszystko na jedną kartę – realizację planu podboju kosmosu ogłoszonego pół roku wcześniej przez prezydenta George’a W. Busha. Zawiera on niezwykle ambitne cele – powrót na Księżyc do 2018 r., a później załogowy lot na Marsa. Dlatego NASA musi, mimo zwiększenia budżetu, mocno zacisnąć pasa w ciągu najbliższej dekady – nie da się bowiem jednocześnie dokończyć budowy ISS, stworzyć nowej floty statków CEV i przygotować wyprawy na Księżyc. Pod nóż poszło więc wiele projektów NASA – m.in. Prometeusz, czyli opracowanie nowego napędu jądrowego dla statków kosmicznych, oraz budowa bezzałogowych sond mających poszukiwać poza Układem Słonecznym planet podobnych do Ziemi. Ponadto obcięto 344 mln dol. na eksperymenty biologiczne na pokładzie ISS oraz zrezygnowano z projektów badań nad tajemniczą tzw. ciemną energią, wypełniającą Wszechświat. Na szczęście Kongres USA uratował fundusze na misję serwisową dla teleskopu kosmicznego Hubble’a (start jego następcy, teleskopu James Webb,
NASA odsunęła o dwa lata) oraz dalszą obsługę sondy Voyager 1, która opuściła Układ Słoneczny. Decyzje o cięciach wzbudziły ostrą krytykę środowisk naukowych w USA.
Obrana przez amerykańską agencję kosmiczną droga jest więc bardzo ryzykowna. Nie wiadomo, czy plan Busha to poważna inicjatywa, na którą zostaną wyłożone duże pieniądze, czy też propagandowy gest. Warto przypomnieć, że prezydent pojawił się po raz pierwszy w Centrum Kosmicznym w Houston dopiero po katastrofie Columbii – wcześniej tam nie był, mimo iż piastował urząd gubernatora Teksasu. Po drugie, program lotów załogowych, realizowany od ćwierćwiecza, skończył się klapą. Właściwie jedyny spektakularny sukces NASA osiągnięty w tym czasie to wyprawy bezzałogowe, na przykład lądowanie łazików na Marsie, zbadanie przez sondę Cassini Jowisza i Saturna, orbitalny teleskop Hubble’a czy wreszcie niedawny udany powrót pojazdu Stardust z próbkami kometarnego pyłu. Może więc warto skupić się właśnie na takich programach oraz zamiast na lotach załogowych na Księżyc czy Marsa? Wyprawy z udziałem kosmonautów są niezwykle kosztowne i niebezpieczne, a przede wszystkim nie cieszą już wielkim zainteresowaniem opinii
publicznej. Trudno sobie wyobrazić, by lądowaniu na Księżycu towarzyszył taki entuzjazm jak podczas pamiętnej misji Apollo 11.
Kosmiczne tragedie
27 stycznia 1967 r. – trzech amerykańskich kosmonautów spłonęło podczas testów naziemnych jednego z modułów statku Apollo
24 kwietnia 1967 r. – statek Sojuz 1 roztrzaskuje się o Ziemię – na jego pokładzie był Władimir Komarow
30 czerwca 1971 r. – trzech radzieckich kosmonautów ginie na pokładzie statku Sojuz 11; kapsuła, w której wracali na Ziemię, uległa rozhermetyzowaniu w czasie przechodzenia przez atmosferę ziemską
28 stycznia 1986 r. – katastrofa promu kosmicznego Challenger; ginie siedmioro kosmonautów
1 lutego 2003 r. – 11 minut przed planowanym lądowaniem rozpada się na kawałki prom Columbia z siedmiorgiem kosmonautów na pokładzie
Wysłużona flota
Od kwietnia 1981 r. promy kosmiczne startowały 114 razy. Challenger w latach 1983–1986 startował 10 razy; Atlantis od 1985 r. wykonał 26 misji; Endeavour od 1992 r. ma na swoim koncie 19 lotów; Columbia, włącznie z tragiczną misją w 2003 r., startowała 28 razy; Discovery od 1984 r. wykonał 31 misji.
Marcin Rotkiewicz