PolitykaŻona Napieralskiego: to był szok, było mi smutno

Żona Napieralskiego: to był szok, było mi smutno

To był szok i niedowierzanie. Było mi smutno, ale jestem silna, pogodziłam się z wynikiem - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Małgorzata Napieralska, zapytana o reakcję na rezultat SLD w ostatnich wyborach. Małżonka lidera lewicy zapewniła jednak, że jej mąż nie załamał się po porażce wyborczej: - Nie stał się domatorem w kapciach i nie leży cały czas na kanapie. Trzeba wszystko brać na klatę i iść do przodu. Grzegorz zawsze tak robi. Jest twardy.

31.10.2011 | aktual.: 08.11.2011 12:27

WP: Agnieszka Niesłuchowska: Jak samopoczucie? Przełknęła pani gorycz porażki męża?

Małgorzata Napieralska: Końcówka kampanii była najtrudniejsza, ale teraz czuje się już znacznie lepiej. W ciągu ostatnich tygodni byłam w wielu miejscach z mężem i cały czas jestem pod jego wrażeniem. Zrobił znacznie więcej niż liderzy innych partii, a mimo to, wynik był kiepski. Nie rozumiem tego.

WP: Czym pani zaimponował?

- Jednego dnia potrafił odwiedzić cztery, pięć miejscowości, mnie brakowało sił. On był nie do zdarcia, śmiałam się nawet, że jest cyborgiem. Tytan pracy, a do tego lubi i szanuje ludzi, co u polityków bywa rzadkością. Zapewniam, że znając go dobrze, nie sposób go nie podziwiać.

WP: Kiedy zorientowała się pani, że kampania idzie nie tak?

- Kiedy media zaczęły nagle pisać, że Grzegorzowi idzie słabo. Nie ma co się oszukiwać, to media pokazywały go w negatywnym świetle. Gdyby choć procent sukcesu wyborczego był mierzony w spotkaniach z ludźmi, jakie Grzegorz odbył, byłabym spokojna o wygraną. Niestety nawet jedna trzecia tego, co robił, nie była pokazywana.

WP: Ale te same media chętnie pokazywały pani męża w wyborach prezydenckich, więc co się stało?

- Media nie były wobec nas przychylne także wtedy. Przez dłuższy czas nie traktowały go poważnie, a wręcz kpiły z niego. Ożywiły się dopiero na dwa tygodnie przed wyborami, a prawdziwy boom zaczął się gdy wskoczył na trzecie miejsce. Myślałam, że i tym razem jakoś to wszystko się odmieni krótko przed wyborami.

WP: Ale się nie odmieniło.

- Tragedii nie ma. Traktujemy to jako kolejne życiowe doświadczenie. Wierzę, że przegrana wzmocni Grzegorza.

WP: Co pani czuła po ogłoszeniu wyników? Jak wyglądał ten dzień?

- Rano byliśmy razem w Szczecinie, oddawaliśmy głos, bo dziewczynki uwielbiają wrzucać karty do urny. Od wielu lat to z nami robią. Po głosowaniu mąż pojechał do Warszawy na wieczór wyborczy. Nie było mnie przy nim w momencie ogłoszenia wyników. To był szok i niedowierzanie. Było mi smutno, ale jestem silna, pogodziłam się z wynikiem.

WP: Mąż był wściekły, gdy do pani zadzwonił po wszystkim?

- Nie puściły mu nerwy. Zazdroszczę mu tego opanowania również na co dzień. Gdy z cierpliwością tłumaczy córkom po raz setny coś, o co już pytały, jestem pełna podziwu.

WP: Czy ta sytuacja sprawiła, że dowiedziała się pani czegoś nowego o mężu?

- Zaimponował mi, że po przegranej wziął całą odpowiedzialność na siebie, choć nie musiał tego robić. Wiadomo przecież, że na wynik partii nie pracuje jedna osoba, ale drużyna i liderzy SLD. Żadna z tych osób nie wzięła na barki przegranej, choć też powinny się wytłumaczyć. Ci ludzie nadal nie rozumieją, że mój mąż nie mógł zrobić więcej w kampanii.

WP: Grzegorz Napieralski przyznał, że sam osiągnął dobry wynik, ale jego drużyna nie dorosła.

- Coś w tym jest, a wybory prezydenckie są tego najlepszym dowodem. Choć żadne sondaże nie dawały mu wówczas 14%, to tyle osiągnął. Zdobył 2,5 mln głosów. Sam. Nie wierzę, aby przez rok mój mąż tak się zmienił, że ludzie nagle się od niego i SLD odwrócili. Coś musiało się wydarzyć.

WP: Jerzy Urban powiedział w rozmowie z Wirtualną Polską, że pani mąż nie umie słuchać ludzi, skupia się jedynie na tym, jak wypadnie w rozmowie, serwuje wyuczone formułki. Może nie nadawał się na szefa partii?

- Jestem zaskoczona taką opinią, to bzdura. Mąż wielu ludziom bezinteresownie pomaga. Nie rzuca obietnic bez pokrycia, ale jeśli się zobowiąże, to słowa dotrzyma. Nie robi nic pod media, ale załatwia sprawę w ciszy i spokoju. Ludzie mogą wieszać na nim psy, mają prawo, może to ich sposób na zaistnienie w mediach?

WP: Jolanta Kwaśniewska też niepochlebnie się o pani mężu wypowiadała w czasie kampanii.

- To niesprawiedliwe i krzywdzące słowa, które nie powinny paść w kampanii wyborczej. To zaszkodziło nie tylko Grzegorzowi ale i całej drużynie. Dziwię się temu, to przykre, ale widać, że Jolanta Kwaśniewska Grzegorza nie zna. Radzę najpierw poznać człowieka, zamienić z nim kilka zdań, a dopiero potem oceniać.

WP: Z kolei Leszek Miller twierdzi, że to pierwsza męska przygoda w życiu pani męża.

- Jeśli nazywamy to „przygodą” to nie pierwsza tak bolesna. Pamiętam, że poprzednie go wzmocniły. Z tą będzie podobnie. Zaręczam. Myślę, że Leszek Miller mówi to z perspektywy własnego doświadczenia. Sam przeżywał ciężkie chwile, a dziś wraca na dobrą pozycję. Lubię Leszka, znam go nie tylko z politycznej strony. Spotykamy się z nim i jego żoną Olą towarzysko, widujemy się u wspólnych znajomych. Zawsze go ceniłam za cięte riposty, waleczność i inteligencję. Podobnie jest z Jerzym Wenderlichem, którego elokwencja jest niesamowita. Sympatią darzę również posłankę Elżbietę Streker-Dembińską. Jest cudowna i bardzo żałuję, że nie dostała się tym razem do sejmu.

WP: Sukces ma wielu ojców, porażka jest sierotą, odczuła to pani w ostatnich tygodniach? Wielu ludzi się od was odwróciło?

- Staram się trzymać raczej z dala od polityki, nie potrafię dziś ocenić, kto z partyjnych kolegów odwrócił się od niego, a kto nie. Mam swoje życie, dwoje dzieci, pracuję zawodowo. Nie śledzę wszystkiego, co dotyczy męża.

WP: Trudno jednak uwierzyć w to, że mąż nie mówi pani o tym, na kim szczególnie się zawiódł. Zostali mu jeszcze jacyś przyjaciele w partii?

- Mamy wielu przyjaciół, którzy szczególnie w tych trudnych chwilach okazali się prawdziwymi przyjaciółmi. Każdy gest sympatii, wsparcia, słowa otuchy były dla nas bardzo ważne.

WP: Do którego z polityków ma pani największy żal?

- Słyszałam, że niektórzy koledzy męża nie wypowiadają się o nim dobrze. Szczególnie Ci, którzy mu najwięcej zawdzięczają i do których wyciągnął rękę w ich trudnych chwilach. Ale widać takie jest życie. Trzeba wszystko brać na klatę i iść do przodu. Grzegorz zawsze tak robi. Jest twardy.

WP: Ale pewnie nie było mu łatwo, gdy dowiedział się, że działacze stołecznego SLD chcą go rozliczyć z tego, jak i na kogo wydał w kampanii wyborczej 35 mln złotych, które wpłynęły na konto partii po sprzedaży siedziby SLD przy ul. Rozbrat.

- Z tego co wiem, to ktoś inny zajmował się sprzedażą siedziby. Nie wiem jednak dokładnie, o co chodziło w tej wrzawie.

WP: Ma pani teraz męża na wyłączność?

- Zawsze go mam na wyłączność. Teraz po prostu mamy go częściej w domu. Gdy pytam męża, czy znajdzie czas na wyjście w piątek do jednej koleżanki, a w sobotę do drugiej, on odpowiada: „Pewnie, że znajdziemy, poszukaj też czegoś na niedzielę, to może wybierzemy się do kina z dziewczynami”. To naprawdę miłe.

WP: Podobno spędza ostatnio wiele czasu przed telewizorem i zamawia pizzę do domu. Załamał się?

- Nie. Po prostu odpoczywa: wygłupia się z córkami, czyta im bajki. Razem oglądamy filmy, Grzegorz najchętniej sięga po „Gwiezdne wojny” - tam zawsze jest walka dobra ze złem i dobro wygrywa. Ostatnio częściej chodzimy ze znajomymi do kina, to on organizuje te wypady. W ten sposób się relaksuje.

WP: Zbliżyliście się teraz do siebie?

- Nie musieliśmy, zawsze byliśmy blisko. Ale istotnie, nadrabiamy zaległości, bo przez ostatnie tygodnie bywał z nami krótko. Nie jest jednak tak, że nagle mąż stał się domatorem w kapciach i cały czas leży na kanapie. Nadal jest przecież szefem SLD, bardzo się angażuje w działalność partii. To człowiek bardzo ambitny i aktywny, nigdy nie odpuszcza. WP: Czy doradzała pani mężowi konkretne pomysły?

- W samej kampanii nie, ale czasem doradzam. Zwróciłam jego uwagę m.in. na problem ludzi niewidomych, którzy mają kłopoty w czasie głosowania. Zawsze zastanawiało mnie, jak bardzo muszą ufać osobom, z którymi idą, bo przecież nie widzą, w jakim miejscu ktoś postawił za nich krzyżyk. Grzegorz szybko to podchwycił, złożył interpelację w sejmie, ale okazało się, że wprowadzenie takiego pomysłu w życie nie jest łatwe. Długo to leżało, ale ostatnio w końcu powstały nakładki na karty z literami w alfabecie Braille’a. Cieszę się, że już jest taka możliwość i wiem, że się do tego przyłożyłam.

WP: A było coś, za co szczególnie krytykowała pani męża w czasie kampanii?

- Nie przypominam sobie nic takiego. Raczej wspierałam męża, niż go krytykowałam. Po pierwsze, nie jestem typem żony, która wypytuje czy wypomina. Nie przenoszę na innych negatywnej energii. Po drugie, znam Grzegorza i wiem, że to, co robi zawsze jest głęboko przemyślane. W kampanii zajęłam się rodziną, dbałam o to, by miał spokój po powrocie do domu, pewność, że dzieci były na wszystkich zajęciach, że może na mnie liczyć.

WP: Nie zdenerwowała się pani nawet wtedy, gdy oglądała debatę męża z ministrem Rostowskim? Nie powiedziała mu pani: „Grzesiek, po co ci to było?”

- Nie oglądałam każdego wystąpienia, ale było mi przykro, gdy słyszałam jakieś negatywne komentarze po debacie. Grzegorz, decydując się na starcie z ministrem, pokazał, że jest bardzo odważnym człowiekiem i potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji.

WP: Zwłaszcza, że tych porażek ma już kilka na swoim koncie.

- Zanim osiągnął sukces, były też niepowodzenia. Kiedy startował na radnego w Szczecinie, nie udało się. Dostał się do rady dopiero za drugim razem. To człowiek, który zna smak niepowodzenia i sukcesu.

WP: Nie miała pani za złe mężowi, że wybrał się z córkami do księgarni po wyprawkę przedszkolną i zaprosił fotoreporterów?

- Absolutnie nie. To była decyzja konsultowana ze mną, nie widziałam i nie widzę nadal w tym nic złego. Grzegorz jest fantastycznym, bardzo zaangażowanym w wychowywanie dzieci ojcem. Uwielbia je i one jego. Spędzają razem dużo czasu a jednocześnie mąż jest znanym politykiem, więc obecność kamer w naszym życiu jest nieunikniona.

WP: Z ujęć, które przedstawiano w telewizji, wynikało, że dzieci były zmęczone tą „ustawką”.

- Delikatnie mówiąc to śmieszne, gdy dziś mówi się o „ustawce”. Gdy zbliżał się rok szkolny, dziennikarze sami dopytywali mnie i Grzegorza kiedy będziemy kupować dla dzieci wyprawkę. Wcześniej wielokrotnie też prosili o możliwość zrobienia zdjęć męża z dziećmi na placu zabaw, u nas w domu, nawet w czasie świąt. Zawsze w takich sytuacjach dziewczynki na początku są nieco stremowane, to normalne. Jednak dopiero w tej kampanii wykorzystano to przeciwko nam. A przecież Grzegorz był w tej księgarni ciągle przy nich, nie działa im się żadna krzywda. Zastanawiające jest też, że Jarosław Kaczyński potrafił zorganizować specjalną konferencję prasową z dziećmi a Paweł Kowal w świetle fleszy maszerował w góry z niemowlakiem na plecach. I nikomu to nie przeszkadzało.

WP: Nie mógł po wyprawkę pojechać bez fotoreporterów?

- Mógł, ale co by to zmieniło? I tak zrobiliby zdjęcia, tylko z ukrycia.

WP: Myśli pani, że mąż jeszcze wróci na stanowisko szefa Sojuszu? Zachęca go pani do tego?

- Powiedział, że nie wystartuje. Jestem przekonana, że szybko odnajdzie się w nowej sytuacji. Ma niesamowite wyczucie polityczne.

WP: Na Twitterze napisał ostatnio, że odezwie się mocniej po sobotniej Radzie Krajowej SLD. Pani wie, co planuje?

- Jako doświadczony polityk ma na pewno wiele do powiedzenia.

WP: A pani chciałaby się zaangażować w politykę?

- Niejedna osoba mówiła, że nadawałabym się do tego, ale na razie mam inne plany.

WP: Ostatnie lata bardzo panią zmieniły?

- Przybyło mi w garderobie obcasów i sukienek (śmiech). Na szczęście znajomi, którzy znają mnie od lat, mówią, że wciąż jestem tą samą Gośką.

WP: W ubiegłym roku, przed wyborami prezydenckimi, mówiło się o pani w kontekście przyszłych Pierwszych Dam. Jakby się pani czuła w tym szeregu?

- To z pewnością bardzo ciekawe doświadczenie, choć niełatwe. Media śledzą każdy ruch, jest się na cenzurowanym, więc trudno uniknąć wpadek. Gdybym została Pierwszą Damą postawiłabym na pomoc kobietom i dzieciom. Od dawna angażuję się w akcje społeczne, wspieram kobiety w walce z rakiem piersi. Nie jest to powszechna wiedza, bo ja nie robię tego dla poklasku.

WP: Kilka lat temu przeniosła się pani z dziećmi do Warszawy. To zmiana na plus?

- Na początku było mi ciężko, bo w Szczecinie została moja ukochana mama. Ale w Warszawie poznałam wielu wspaniałych ludzi, na których mogę liczyć, poukładaliśmy życie na nowo. W ogólnym rozrachunku zmiana na pewno jest na plus, bo rodzina jest razem.

Rozmawiała: Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)