Złap sobie dorsza
Wielu rybaków znad Bałtyku porzuciło swoje zajęcie i trudni się turystyką wędkarską. A chętnych na połów ryb na morzu przybywa z roku na rok. I co ciekawe, wszystkim się to opłaca i prawie wszyscy są zadowoleni!
08.05.2007 | aktual.: 08.05.2007 13:14
Siódma rano, port jachtowy w Kołobrzegu. Jest chłodno. Wieje lekki wiatr, a słońce przebija się przez chmury. – Świetny dzień na połów. Morze jest spokojne jak jezioro. Nawet nie będzie bujać – oznajmił Jan Świercz, szyper dowodzący jachtem „Feliks”. Uspokoił mnie, bo najbardziej bałam się choroby morskiej. Weszłam na pokład i… straciłam grunt pod nogami, bo łódź bujała się na wodzie.
– To zaraz minie. Przyzwyczai się pani – pocieszyli mnie wędkarze, którzy rozsiedli się wygodnie w kajucie łodzi i pili kawę z termosów. Relaksowali się po podróży, bo na rejs wypłynęli od razu z trasy. Przyjechali z Poznania i Gorzowa Wielkopolskiego. Samochodami, które zostawili w porcie. Jechali pół nocy.
Wędkarze mieli rację. Szybko przyzwyczaiłam się do lekkiego bujania. Na pełnym morzu poczułam, że życie jest piękne, a łowienie ryb to wspaniały relaks. Wypłynęliśmy ponad 20 kilometrów od brzegu Bałtyku. Ląd zniknął z horyzontu. Morze było błękitne i spokojne. Wędkarze wyszli na pokład z wędkami i pudłami ze spławikami i przynętami. Wędki zaczepili na barierce chroniącej przed upadkiem w toń.
Niespodziewanie ciszę przerwał głośny dźwięk. Wszyscy momentalnie podbiegli do wędek i rozpoczęli łowienie. Po paru chwilach wyciągali już z morza dorsze, które lądowały w kontenerach z wodą na burcie. Po kilku minutach znów rozbrzmiał sygnał, tym razem podwójny. Rybacy grzecznie wyciągnęli wędki zza burty i skończyli łowić w tym miejscu. – Płyniemy za inną ławicą – poinstruował mnie szyper. – Jak ją znajdę? Mam echosondę. I na jej monitorze widzę, gdzie są ryby. Zaznaczone są czerwonym kolorem – tłumaczy.
Złowiłam dwa dorsze
Zanim kolejny raz szyper dał sygnał do łowienia, stałam już z wędką na pokładzie. – Ale proszę nie moczyć kija, tylko spuścić pilker (blaszkę imitującą małą rybkę) na samo dno. Trzeba puścić żyłkę i zablokować ją dopiero, jak przestanie się naprężać. I wtedy ruszać wędką, a nie stać nieruchomo – podpowiadał mi Benedykt Czub z Poznania, obok którego łowiłam. Okazał się wyśmienitym nauczycielem, bo… po godzinie wyciągnęłam z morza już nie tylko muszle, ale i … dużego dorsza. Wędkarze mieli już wtedy po kilkanaście sztuk w swoich kontenerach. Potem złowiłam jeszcze jednego, mniejszego. Ryby wypatroszył pod koniec rejsu pan Jarek, szef wyprawy. Widząc moją przerażoną minę, zrobił mi z nich filety, takie jak zawsze kupuję w sklepie rybnym. Wędkarze sami obcinali rybom głowy i pakowali je starannie w worki. Nie robili filetów. – W domu kobiety muszą mieć co robić – żartowali. I gdy statek wracał do portu, już planowali kolejną wyprawę na dorsze. – To wciąga jak nałóg – nie ukrywał Benedykt Czub.
Własnoręcznie złapana, świeża rybka smakowała niesamowicie. Tym bardziej że dostałam od rybaków przepis, jak należy przyrządzać dorsza. Absolutnie nie w jajku i bułce tartej tylko w cieście naleśnikowym. Rejsy warte każdej ceny
Koszt dziewięciogodzinnego rejsu z ciepłym posiłkiem i napojami waha się od 90 do 120 złotych. Często trzeba dodatkowo zapłacić za wypożyczenie wędki. Profesjonalny strój wędkarski to około 1000 złotych, wędki to prawie drugie tyle. Choć wędkarze przekonują, że rejs jest wart każdych pieniędzy.
– Złowiony dorsz jest świeższy i lepszy niż ten, którego kupiłoby się w sklepie – przekonuje Robert Matuszewski z Poznania. – Bo nawet kupiony prosto z kutra ma co najmniej 3 dni.
Wędkarzom nie chodzi tylko o superświeże ryby, ale przede wszystkim o znakomitą atmosferę, która zazwyczaj panuje podczas rejsu. Zgodnie zapewniają, że zapominają o swoich codziennych troskach, a ich jedynym zadaniem staje się złowienie taaaakiej ryby. Gdy nie łowią, wsłuchują się w szum morza i patrzą w dal. Dużo rozmawiają ze sobą. Są przyjaźni i pomagają sobie w razie kłopotów, gdy np. komuś zerwie się żyłka czy nie radzi sobie z wyciągnięciem wielkiej ryby.
Bywa niespokojnie
Choć, zdaniem Jana Świercza, szypra, nie jest to, niestety, norma. – To wszystko zależy od tego, jakich ludzi weźmiemy na pokład – tłumaczy. – Czasem zdarza się, że wędkarze nie potrafią się zachować. Przeważnie gdy nie idzie im wędkowanie, mają pretensje do wszystkich, tylko nie siebie, i awanturują się. – Niektórzy skarżą na nas już z łodzi, skąd dzwonią do szefa na ląd. Opowiadają, że specjalnie wozimy ich w miejsca, gdzie nie ma ryb. Wtedy rejs przestaje być przyjemny – wtrąca pan Jarek, szef wyprawy.
Szyper przypomina też sytuacje, gdy wędkarze wypiją za dużo alkoholu i dla ich bezpieczeństwa trzeba wtedy przypiąć ich specjalnymi szelkami do barierek, by nie wypadli za burtę albo nie wypchnęli innych. Spokój na łodzi burzy czasem pojawienie się inspektora rybołówstwa morskiego. Przypływa na statek pontonem i sprawdza, czy wędkarze i załoga przestrzegają wszystkich przepisów. Złowione ryby muszą mieć co najmniej 38 centymetrów, a na łodzi może być liczba wędkarzy dokładnie określona w karcie bezpieczeństwa.
Przyszłość jest jasna… to wędkarstwo
Turystyka wędkarska jest coraz bardziej popularna. Tylko w Kołobrzegu jest 25 jednostek wożących wędkarzy. Często w okolicy zasobnych łowisk krąży równocześnie kilka. Pływają koło siebie tak blisko, że łowiący bez trudu mogą porównywać swoje trofea. Ale, zdaniem ich właścicieli, nie jest ich jeszcze za dużo. Według ich obliczeń, codziennie po morskie zdobycze wypływa około dwustu osób. Najczęściej zatrzymują się w mieście, wykupują noclegi i posiłki. Dają zarabiać hotelarzom i o kilka miesięcy przedłużają sezon turystyczny. A krótki sezon jest to przecież jedna z największych bolączek polskiego wybrzeża. Tym bardziej że ceny wypoczynku za granicą, gdzie wysoka temperatura jest niemal zagwarantowana, są często o wiele niższe. No ale na szczęście tam nie ma dorszy…
– Myślę, że wędkarstwo morskie jest przyszłością polskiego wybrzeża – mówi Jerzy Bertman, armator. – Dzięki niemu sezon trwa tutaj prawie cały rok. Samorządy powinny jak najszybciej zainwestować w promocję tego sposobu spędzania wolnego czasu, gdyż to czysty zysk dla wszystkich.
Kołobrzeżanin, nie czekając na decyzje samorządowców, postanowił zainwestować w powiększenie swojej wędkarskiej floty. Zamierza kupić 19-metrowy okręt. Zapytany o ryzyko inwestycji przekonuje, że w Polsce jest tak dużo wielbicieli wędkarstwa, że na pewno nie zbankrutuje.
Jedynie rybacy, którzy zawodowo łowią dorsza, nie przepadają za wędkarzami. – Czasami sprawna ekipa potrafi przez kilka godzin wyciągnąć wędką kilkaset kilo ryby – oskarżają konkurencję. – A my musimy strasznie się nakombinować, by uporać się z „obejściem” limitów i opłatami.
Ilość dorsza, którą mają prawo złowić rybacy jest szczegółowo określana przez przepisy Unii Europejskiej. Niestety, narzekają oni, że aby zarobić wyłącznie na paliwo, muszą przekraczać limity co najmniej dwukrotnie. Taka zabawa w kotka i myszkę z urzędnikami UE nie może jednak trwać wiecznie. Tym bardziej że informacje o takim postępowaniu znajdują bardzo szczegółowe potwierdzenie w raporcie KE. Dlatego wielu rybaków decyduje się oddać swoje kutry na złom w zamian za odszkodowanie. Czasami wynosi ono ponad milion złotych, które często inwestują właśnie w turystykę wędkarską.
– Praca jest lżejsza i, co najważniejsze, blisko morza. Bo bez niego nie da się żyć – kwitują.
Z morza da się żyć
Andrzej Krawczuk Okręgowy Inspektor Rybołówstwa w Słupsku
– Na Pomorzu Środkowym do tej pory zostało oddanych na złom 118 kutrów. Ich właściciele otrzymali odszkodowania z ministerstwa. Zostało ich 94. Pomimo tak znaczącej likwidacji floty limity na połowy nadal są niewystarczające. Dlatego jeszcze wielu rybaków będzie musiało się przebranżowić. Dla ludzi, którzy nie potrafią rozstać się z morzem, wędkarstwo morskie jest idealnym sposobem na zarabianie pieniędzy.
Julia Markowska