Zielony demon

Irlandia stała się prawdziwym eldorado dla firm z branży biotechnologicznej, informatycznej i farmaceutycznej. Nic dziwnego, że Zielona Wyspa bogaci się w ogromnym tempie, a irlandzka młodzież nie musi już szukać szczęścia na emigracji.

08.05.2006 10:18

Deszcz, wiatr i późna pora nie mają znaczenia. Nawet w środku tygodnia około północy ulice w centrum Dublina są pełne ludzi. A mówiąc ściślej – roi się na nich od młodzieży. Miasto żyje przez 24 godziny na dobę. Dawną apatię wyparła bezprecedensowa euforia. Po 15 latach boomu gospodarczego, który nie ma swojego odpowiednika nawet w Azji, Irlandia przeżywa historyczne chwile. I to w trojakim znaczeniu: ten kraj jeszcze nigdy nie był tak młody, tak bogaty i tak dumny. Irlandię rozpiera duma, gdyż po raz pierwszy „dzieci boomu” – mają poniżej 25 lat, stanowią 37,5 proc. ludności, dzięki nim szmaragdowa wyspa jest najmłodszym krajem Europy – nie są zmuszone wyjeżdżać z ojczyzny, aby zapewnić sobie pomyślną przyszłość. Entuzjazm jest wręcz namacalny. Weźmy choćby naszego przewodnika, wytwornego pięćdziesięciolatka, który w swoim autobusie uświadamia turystów takim oto osobliwym zagajeniem: Witamy w Irlandii, kraju o najbardziej kwitnącej gospodarce w całym świecie zachodnim. Istotnie, któż uwierzyłby jeszcze pod
koniec lat 80., że Irlandia przejdzie taką metamorfozę?

W ciągu jednej dekady celtycki tygrys rozprawił się ze wszystkimi swoimi demonami: masowym bezrobociem, chronicznym zadłużeniem i, może przede wszystkim, zgubną emigracją młodych talentów. Nie trzeba studiować historii, sięgać pamięcią do czasów wielkiej klęski głodu w połowie XIX wieku, aby dostrzec ślady tego exodusu. Ostatnią wielką falę ucieczki mózgów zanotowano jeszcze w… 1989 roku. Jeden na stu Irlandczyków opuścił wówczas ojczyznę. Pomijając już te zastraszające liczby, cały kraj był pogrążony w ponurym nastroju. – Mieliśmy dojmujące poczucie klęski od momentu odzyskania niepodległości w 1922 roku. Takie było nasze narodowe dziedzictwo – mówi Padraic White, jeden z ojców reform ekonomicznych, które legły u podstaw irlandzkiego cudu.

Koło fortuny

White może się dziś uśmiechać na myśl o tamtych czasach. – Wtedy mieliśmy wrażenie, że jesteśmy skazani, by bez końca borykać się z tymi samymi problemami – dodaje. To, co było zaledwie wczoraj, jest prehistorią dla młodych Irlandczyków, którzy zdążyli się już przyzwyczaić do bogactwa. Nie dziwi ich już nawet kolekcjonowanie pierwszych miejsc w rankingach europejskich gospodarek. Oceńmy to sami: wśród krajów europejskich Irlandia ma najmniejsze bezrobocie (4,2 proc. ludności zawodowo czynnej) i najwyższy przyrost naturalny. Jest ona drugim pod względem bogactwa krajem Unii Europejskiej, tuż za Luksemburgiem, osiągając roczny dochód na głowę mieszkańca w wysokości 38 600 euro – to jest prawie trzy razy więcej niż przed dziesięcioma laty! Przeciętny Irlandczyk zarabia w ciągu roku o pięć pensji miesięcznych więcej niż statystyczny Francuz… – Nie znam żadnego innego kraju w Europie, który osiągnąłby to samo, czego Irlandia dokonała w ciągu minionych dziesięciu lat – podkreśla Edward Melaniphy, młody 35-letni
wiceprezes Citigroup, największego zagranicznego banku na irlandzkim rynku. – Każdy, kto ma mniej niż 30 lat, doświadczył radykalnych przemian w swoim codziennym życiu – zauważa Louise Kelly, która, mając zaledwie 31 lat, kieruje agencją rekrutacyjną Robert Walters, z siedzibą w dublińskiej dzielnicy Docklands. Jedną z tych zmian był masowy powrót emigrantów: w ciągu minionych pięciu lat przyjechało 130 tysięcy osób.

Był wśród nich także Kevin Mitchell, który po dziesięciu latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych dziś znów mieszka w Dublinie. Ten 35-letni genetyk wrócił do ojczyzny dzięki iście królewskim warunkom, jakie Irlandia stwarza młodym badaczom. W zamian za „repatriację” ich umiejętności państwo oferuje naukowcom stypendia na zrealizowanie wielu projektów badawczych. To najlepsza oznaka, jak mówi Kevin Mitchell, że koło fortuny naprawdę się obróciło: Teraz to ja otrzymuję oferty od Amerykanów, którzy chcą u nas pracować.

Slalom między wózkami

Wyspa, niczym kochanka, przyciąga młodzież z całego świata. Zamknijcie tylko oczy i uważnie nastawcie uszu, a usłyszycie kakofonię języków rozlegającą się na ulicach Dublina. Spotyka się tu Francuzów, Hiszpanów, Chińczyków… I Polaków, dużo Polaków. Ci ostatni przybyli masowo (w liczbie 120 tysięcy) po rozszerzeniu Unii Europejskiej w maju 2004 roku. Nie ma w tym nic dziwnego: Irlandia jest jednym z trzech krajów (obok Wielkiej Brytanii i Szwecji), które nie wprowadziły ograniczeń w swobodnym przepływie siły roboczej z krajów Europy Środkowej.

Jest to spektakularna zmiana. Po pierwsze w aspekcie psychologicznym, ponieważ Irlandia po raz pierwszy w historii uczy się teraz na własnej skórze, co to znaczy być celem migracji. Po drugie w aspekcie demograficznym: bo dzięki temu napływowi ludności Irlandia przekroczyła niedawno symboliczną barierę czterech milionów mieszkańców. – Jeszcze w latach 80. najbardziej egzotycznymi postaciami, jakie można było spotkać w Dublinie, byli mieszkańcy hrabstw Kerry albo Donegal – żartuje historyk Diarmaid Ferriter. Miodowy miesiąc w kontaktach z cudzoziemcami trwa w najlepsze, tak bardzo Irlandczycy są dumni z nowego statusu swojego kraju. Oceniając po częstotliwości, z jaką słowo boyfriend powraca w rozmowie dwóch młodych Filipinek, które głośno szczebioczą w autobusie, integracja cudzoziemców na razie nie stanowi problemu.

Narzekać mogą jedynie szefowie. Przy pełnym zatrudnieniu i mocnym wzroście (prognoza na rok 2006 wynosi pięć procent) muszą się mocno starać, aby przyciągnąć i zachować przy sobie pracowników. Angela Kennedy ma kłopot z przyzwyczajeniem się do tej nowej rzeczywistości. Jak wielu innych, opuściła Irlandię pod koniec lat 80., wybierając się aż do Australii. Do kraju wróciła kilka lat temu, a dziś kieruje niewielkim przedsiębiorstwem biotechnologicznym Megazyme, które otrzymało wiele wyróżnień za swoje zestawy do analiz produktów rolnych. Ta wysoka, szczupła, ubrana w elegancki czarny kostium kobieta nie poznała kraju swego dzieciństwa. – Zakładając własną firmę, rozmawiałam z różnymi kandydatami, ale to oni wypytywali mnie o płacę, dni wolne i premie. A potem wstawali z krzesła, mówiąc, że muszą się zastanowić. Otwierałam usta ze zdumienia! Posiłki są bezpłatne

Louise Kelly codziennie słyszy takie historie. Jest ona naocznym świadkiem przemiany, jaka zaszła na rynku pracy. Zatrudnienie w jej firmie pośrednictwa pracy wzrosło w ciągu trzech lat z trzech do 30 osób. – Oczekiwania młodych absolwentów są zupełnie szalone – wybucha śmiechem Louise Kelly. – Mając za całe doświadczenie wakacyjną pracę w rodzinnej firmie, żądają od razu 28 tysięcy euro rocznie. I najczęściej dostają to, czego chcą!

Gdybyż chodziło tylko o płace… Ale przedsiębiorstwa muszą oferować długą listę różnych korzyści, aby zatrzymać przy sobie coraz bardziej niestałych młodych pracowników. Operacja uwodzenia zaczyna się już na uczelni, gdy pracodawcy proponują studentom podpisanie umów o pracę na rok przed ukończeniem studiów. Inni, jak dodaje Louise Kelly, gwarantują zachowanie stanowiska młodym pracownikom, którzy po roku albo dwóch latach pracy rzucają wszystko w diabły, biorąc całoroczny urlop. Nie mówiąc o wysiłkach, aby ułatwić codzienne życie zatrudnionym. Tak więc coraz więcej dużych firm tworzy bezpłatne przyzakładowe żłobki i przedszkola, aby związać z sobą młode matki. Google nie wyłamuje się od tej reguły. Amerykański gigant, w którego dublińskiej siedzibie wciąż czuć zapach farby, był jednym z największych pracodawców w roku 2005, a ma zamiar niebawem podwoić załogę, przyjmując 600 nowych osób w ciągu 18 miesięcy. Wystrój trafia w gust pracowników, których średnia wieku wynosi 28 lat: ustawiono tu jaskrawe kanapy i
urządzono sale do gier (z piłkarzykami i stołami do ping-ponga). Rozpoczynając pracę, nowo zatrudnieni dostają w prezencie rower górski wysokiej klasy. Posiłki są bezpłatne, podobnie jak napoje i łakocie, dostępne zawsze w kuchni. Żadnej marynarki ani krawata w polu widzenia…

Nawet nie mając wybitnych kwalifikacji, większość młodych ludzi okazuje zaskakującą pogodę ducha. 23-letnia Rebecca Jones, która kończy studia filologiczne, nie zna strachu typowego dla francuskich humanistów. Ściskając w ręku filiżankę herbaty w jednej z niezliczonych knajpek usytuowanych w pobliżu Trinity College, studentka zapewnia, że nie ma żadnych obaw o przyszłość. – Niezależnie od tego, co wybiorę, i tak będę miała pracę, zanim we wrześniu rozpocznie się nowy rok szkolny – mówi z przekonaniem. – Zresztą wszyscy moi przyjaciele ze starszego rocznika dostali pracę. A jeśli niektórzy z nich nie są zatrudnieni to dlatego, że postanowili robić coś innego.

Ta spokojna pewność jest wielką siłą nowego irlandzkiego pokolenia, jeśli wierzyć Davidowi McWilliamsowi, który pomimo swoich 39 lat wciąż ma dziecięcą, pucołowatą twarz. Nakreślił on właśnie portret tej młodzieży, ochrzczonej mianem „pokolenia Jana Pawła II”, czyli generacji baby-boomu, który nastąpił po wizycie Ojca Świętego w Irlandii w 1979 roku. Jego książka „The Pop’s Children” (Dzieci papieża), wydana przed Bożym Narodzeniem, wciąż utrzymuje się na czele list sprzedaży.

Ten były ekonomista w irlandzkim banku centralnym i w BNP Paribas stał się człowiekiem mediów. Nie sposób otworzyć irlandzkiej gazety, aby nie natknąć się na jeden z jego felietonów, ani włączyć telewizora, aby nie napotkać jego wzroku w programie talk-show, który prowadzi codziennie w największej lokalnej telewizji RTE One. David McWilliams prezentuje luźną pozę i strój – ma na sobie dżinsową kurtkę oraz szare welurowe spodnie – i bynajmniej nie nużą go opowieści o irlandzkiej metamorfozie. – W ciągu ostatnich pięciu lat nasz kraj przeżywał równie głębokie zmiany, jak Stany Zjednoczone w okresie gorączki złota albo Anglia podczas rewolucji przemysłowej. Dzieci papieża

Jednak najbardziej zaskakującą rzeczą w irlandzkim przypadku jest to, że bardzo liberalna transformacja dokonała się bez wielkich strat. Reformom nie towarzyszyły ostre konflikty społeczne, jakich doświadczyła Wielka Brytania w okresie rządów Margaret Thatcher. – Mogliśmy usmażyć omlet, nie rozbijając jaj – cieszy się David McWilliams. Wydaje się, że Irlandia istotnie rozwiązała kwadraturę koła, zadając kłam prognozom ekonomistów: dziś kraj ten ma niskie podatki, nikły deficyt budżetowy (0,6 proc. PKB), równie niskie zadłużenie publiczne (27,5 proc. PKB) i kwitnącą konsumpcję (+ 5 proc. w 2005 roku).

Na razie nic nie osłabia optymizmu młodych Irlandczyków. Nie wpływa na to nawet surrealistyczny wzrost cen na rynku nieruchomości (+ 180 proc. w ciągu dziesięciu lat!) i związane z tym rekordowe zadłużenie gospodarstw domowych ani też bardzo duża zależność gospodarki od międzynarodowych korporacji, którym Irlandia zawdzięcza dwie trzecie swego eksportu. Jest wprawdzie kilku zrzędów, psujących zabawę przepowiadaniem najgorszych scenariuszy, ale ich ostrzeżenia przyjmuje się zbiorowym wzruszeniem ramion. John Fitzgerald należy do grona tych ekonomistów wołających na pustyni. – Po dziesięciu latach trwałego wzrostu kraj żyje w aurze niezwyciężoności – niepokoi się ekspert. Niewątpliwie wzrost gospodarczy w końcu kiedyś osłabnie. Ale trzeba czegoś więcej, aby podważyć wiarę młodych Irlandczyków w przyszłość. Cieszą się bowiem przywilejem, jakiego nigdy nie mieli ich rodzice: świetlaną przyszłość we własnym kraju.

YVES-MICHEL RIOLS © L’Expansion, kwiecień 2006

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)