Zdrojewski: uwielbiam fotografię i ogrody
O tym, co lubi ugotować na kolację dla swojej rodziny, czy zdarza mu się zakląć jak szewc, dlaczego dorabiał na ślubach jako fotograf i czy robił kiedyś zdjęcia nagim kobietom. Z Bogdanem Zdrojewskim, posłem Platformy Obywatelskiej z Dolnego Śląska, który dostał rekordową liczbę 213 883 głosów, rozmawiają Robert Migdał i Hanna Wieczorek.
Nie bałby się Pan wsiąść do lokomotywy i ją poprowadzić?
Bogdan Zdrojewski: Rok temu prowadziłem lokomotywę, mały kawałek. Tak dla przypomnienia sobie. I dla frajdy. W pamięci pozostało wszystko, co się wiąże z tym zawodem. To pewnie dlatego, że zostałem maszynistą, gdy byłem młody, a wtedy wszystko bardziej pozostaje w pamięci.
Tak jak jazdy na rowerze się nie zapomina?
- Dokładnie tak.
Nie marzy Pan, żeby rzucić tę wielką politykę i wrócić do stolicy Dolnego Śląska, usiąść jako motorniczy tramwaju i jeździć sobie wrocławskimi torowiskami, tak jak przed laty?
- Dość regularnie o tym myślę, tak raz, dwa razy w roku mam ochotę rzucić politykę. I to nie w danym momencie, tylko to sobie zaplanować, znaleźć odpowiednią okazję i zakończyć moją aktywność w polityce. Tylko że tych okazji ciągle brakuje.
A kiedy byłaby dobra okazja, żeby przestał Pan zajmować się polityką?
- Wielki zawód polityczny ze strony grupy, z którą współpracuję. To mogłaby być ważna przyczyna. Ale też brak akceptacji wyborców, wtedy, gdy przestałby im się podobać mój sposób myślenia, działania. I gdyby przestali na mnie głosować. Wtedy opuściłbym politykę.
Po ostatnich wyborach, z wynikiem prawie 214 tysięcy głosów, chyba Panu to nie grozi.
- Poparcie dla mnie od 1990 roku wzrasta. Trudno mi ciągle w to uwierzyć, bo wydawało się, że największe było po powodzi w 1997 roku. A okazuje się , że z wyborów na wybory jest coraz większe.
Idąc ulicami, czuje się Pan przez to jak gwiazda filmowa?
- Nie, ale nadal zaskoczeniem dla mnie są reakcje ludzi na ulicy. W pierwszych dniach po tych ostatnich wyborach. Ich niezwykła radość, uśmiech na twarzy, traktowanie mojego wyniku, jakby sami wygrali w totolotka. Muszę powiedzieć, że do tej pory takiej reakcji nie obserwowałem: podchodzenie, gratulowanie...
Proszą o autograf, fotografują się jak z niedźwiadkiem z Zakopanego?
- Ten etap mam już za sobą. Bo taka ogromna życzliwość była po powodzi w 1997 roku. Ogromna chęć dotknięcia mnie, uzyskania autografu, zrobienia sobie ze mną zdjęcia, przekazania mi życzeń. W tej chwili jednak różnica między mną jako politykiem a gwiazdą filmową jest taka, że gwiazdę filmową wystarczy dotknąć czy wziąć autograf. A od polityka oprócz tego chce się jeszcze czegoś: "Niech Pan tego dopilnuje", "Niech Pan to załatwi", "Niech Pan tego wyrzuci". Pojawiają się oczekiwania, prośby, a zdjęcie z politykiem jest na drugim miejscu.
Mówi Pan o gwiazdach filmowych. Próbował się Pan dostać do szkoły filmowej...
- Na wydział operatorski w Łodzi. Nie wyszło. To było po moich doświadczeniach zawodowych jako fotografa. Robiłem zdjęcia m.in. na międzynarodowych wystawach psów rasowych. To mi przynosiło olbrzymią satysfakcję. Mieliśmy sporo wystawców z zagranicy i miałem płacone w walutach obcych a te, w czasach socjalizmu, miały przeliczniki fantastyczne. To była dobra fucha. A dodatkowo ja znałem się na psach. Byłem wziętym, psim, fotografem. Poza tym uczyłem młodzież fotografii.
Mówi się, że fotografowie mają powodzenie u kobiet. Panie rozbierały się przed Panem i chciały, żeby robił im Pan akty?
- Zdarzało mi się, że fotografowałem koleżanki...
Nago?
- Nie. Akt jest jedną z najtrudniejszych form. Niewielu fotografów to potrafi.
Dorabiał Pan sobie jako fotograf, na przykład na weselach?
- Tylko wtedy, gdy były to śluby moich znajomych, przyjaciół, krewnych i robiłem to niezwykle, niezwykle niechętnie. Po długich namowach.
A druga Pana pasja to... ogrody. I fotografia ogrodów.
- Bo ja jestem takim fotografem starej daty, takim niereporterskim. Twierdzę, że aby być dobrym fotografem w danej dziedzinie, to przedmiot fotografowany trzeba znać. W związku z tym ostatnia wystawa, jaką miałem, to były "Ogrody japońskie". To wystawa, którą zrobiłem podczas podróży po Japonii.
Ogrody, to dla Pana tylko ich fotografowanie czy też grzebanie w ziemi? Bogdan Zdrojewski idzie, sadzi, grabi, plewi...
- Wszystko. Uwielbiam ogrody, drzewa, grzebanie, przycinanie...
To Pana uspokaja?
- Bardzo mnie uspokaja. Są trzy rzeczy, które mnie uspokajają: ogród, tenis i muzyka. Tylko te trzy rzeczy powodują, że mogę się wyłączyć.
Jaka muzyka? Opera, poważne brzmienia?
- Nie tylko. Przede wszystkim dobra muzyka. To może być Bach, ale w dobrym wykonaniu, ale też i Kylie Minoque, bo to dobra wokalistka, czy Norah Jones, czy dobry jazz, stary jazz, na przykład Komeda.
Polska muzyka?
- Także. Poetycka, z dobrymi tekstami, z Krakowa, Agnieszka Osiecka tekstowo, Marek Grechuta, Grzegorz Turnau.
Zdarza się Panu podbierać płyty dzieciom?
- Po jakimś czasie tak (śmiech). Na początku mi się nie podoba to, czego słuchają, a po roku, dwóch, już się do tego przekonuję. Zaczyna mnie to intrygować.
Jest Pan ostatnio bardzo zabiegany, zajęty... Czy żona nie narzeka, że Pana w domu nie ma, że nie posprząta, nie ugotuje...
- Staram się obowiązków domowych, w miarę, nie zaniedbywać. Ale czasem jest tak, jak w ostatnich miesiącach, że dużo mnie nie ma w domu. I nie mogę pomóc. Teraz nie jestem władcą swojego czasu, funkcjonuję w jakimś bałaganie, wszystko ciągle się przesuwa, zmienia, a ja zawsze starałem się być człowiekiem zorganizowanym. Cierpimy przez to ja i moja rodzina. Jeden dzień miałem ostatnio taki, że przyleciałem z Warszawy do Wrocławia, za dwie godziny musiałem wracać do Warszawy i za chwilę znów powrót do Wrocławia.
Totalne wariactwo.
- Tak, i przez to nie lubię polityki.
To nie pomaga Pan żonie, nic nie ugotuje w domu?
- Czasem coś ugotuję, dla rodziny. Wtedy zazwyczaj przesadzam, bo gotuję za dużo...
Jak dla pułku wojska?
- Dokładnie.
A co jest Pana daniem popisowym?
- Sałatki, i to różne. Wszelkie rzeczy z kuchni włoskiej.
A doradza Pan żonie, Barbarze Zdrojewskiej, przewodniczącej Rady Miasta Wrocławia?
- Coraz rzadziej. Jeżeli zdarza się nam dyskusja na tematy miejskie, to na zasadzie wymiany myśli. Nie ma recenzowania, nie ma podpowiadania...
Bogdan Zdrojewski zawsze jest tak elegancko ubrany w koszulę, pod krawatem?
- Jak pracuję w ogrodzie, to bez krawata, bez eleganckiej koszuli, bez muszki. Jak gotuję, to w stroju, w którym kiedyś chodziłem remontować dach. Muszę się czuć luźno.
Co Pana ostatnio mocno wkurzyło?
- Ja należę do osób, które rzadko się wkurzają.
No to co Pana lekko zdenerwowało.
- Okęcie. Wciąż są zamknięte nowe terminale, panuje tam absolutna katastrofa, system informowania pasażerów jest daleki od standardów. Ostatnio mnie oburzyła taka scena na lotnisku: na skutek opóźnienia samolotu rodzice z dziećmi, małymi dziećmi, stracili lot przez Atlantyk. Nic im nie zaoferowano, siedzieli w brudnym, zatłoczonym terminalu i na dodatek zamknięto im sklepik z napojami.
Zdarza się Panu w takich sytuacjach zakląć?
- Nie. Nie klnę.
Nigdy? A podczas zamieszania w Kijowie na Ukrainie, ze "skradzionym" samochodem i policjantami, kiedy Pana podejrzewano o kradzież?
- (śmiech) Wówczas też nie. Kierowca wyszedł do sklepu i wtedy zobaczyłem, że auto jest źle zaparkowane. Więc postanowiłem je "przeparkować", a że było dużo ulic jednokierunkowych, to musiałem objechać kawałek starego miasta. Wtedy mój kierowca wrócił i zobaczył, że nie ma samochodu i zaalarmował policję. Zadziałali od razu. Po chwili miałem za sobą policję uzbrojoną w karabiny maszynowe. Jak zaparkowałem, to byłem nieźle obstawiony.
I nawet wtedy Pan nie zaklął?
- Nie. (śmiech)
Z jakimi problemami przychodzą do Pana własne dzieci?
- Że rura przecieka albo kiedy będę w domu, albo czy mogę im załatwić jakąś książkę, albo czy to prawda co podano w telewizji.
Ma Pan taki telefon tylko dla rodziny, specjalny numer dla najbliższych?
- Kiedyś tak było, ale z czasem zaczęło go mieć coraz więcej osób.
Dzieci już są duże?
- Karolina ma 24 lata, Stasiu - 23.
Stanisław na cześć kolegi, byłego prezydenta Wrocławia Stanisława Huskowskiego?
- Nie po nim, ale z imieniem Stasia był problem, bo wydawało się, że ma być dziewczynka i miała być Zuzia. Gdy okazało się, że chłopczyk, to miał być Tobiasz, ale żona zobaczyła w kalendarzu, że imieniny Tobiasza są w Zaduszki. Uznała, że to nie wypada, więc daliśmy mu Staszek. Nie przewidziała, że syn urodzi się w trzy tygodnie po terminie, właśnie 2 listopada.
A w problemach sercowych się Pana radzą?
- Syn nie ma specjalnych problemów sercowych, świetnie sobie z tym radzi, a córka, gdyby się radziła mnie w sprawach sercowych, to musiałbym z nią spędzać 24 godziny na dobę (śmiech). Są bardzo samodzielni.
Na fotografii ma Pan w swoim gabinecie sznaucera. Swojego ukochanego, pierwszego psa...
- Tak, Ukochany i pamiętny przez wszystkie przygody, jakie z nim mieliśmy. Nie opuszczał nas ani na krok. Nie można go było zostawić samego. Pamiętam, że uciekał przez płot... To jeszcze nic. Dla niego nie było żadnego zamknięcia. Otwierał zamki, potrafił odsznurować zasznurowany dach, uciec treserowi, z którym zostawiłem go na czas jakiejś podróży. Raz uciekł z klapą od kanalizacji i tylko po śladach tej klapy można było go odnaleźć.
Panie pośle. Wiem, że mieliśmy nie rozmawiać o polityce. Ale nie możemy się powstrzymać. Niech Pan wreszcie powie, kiedy będziemy mogli mówić do Bogdana Zdrojewskiego, panie ministrze?
- To zależy od Donalda Tuska, nie ode mnie. To się rozstrzygnie w poniedziałek lub wtorek. Obiecuję. A kiedy Państwo zadzwonicie do mnie jako do ministra? Nie wiem. Może dopiero wtedy, kiedy prezydent wręczy mi tekę.
Hanna Wieczorek, Robert Migdał