Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię
Rząd premiera Belki swoje porażki w polityce międzynarodowej prezentuje jako sukces. Nieudolność w bronieniu polskich interesów tłumaczy koniecznością załatwiania spraw metodami dyplomatycznymi. Najprawdopodobniej dla rządu Belki sukcesem byłoby również odrzucenie przez Sejm projektu uchwały w sprawie reparacji niemieckich dla Polski.
30.08.2004 | aktual.: 30.08.2004 09:00
Taki sukces polegałby na zamieceniu całej sprawy pod dywan, udawaniu, że wszystko jest w porządku, odłożeniu problemu na później albo wygłoszeniu kolejnej deklaracji o naszej woli pojednania polsko-niemieckiego w imię przyszłej współpracy i przyjaźni. Rzecz w tym, że po tamtej stronie Odry takie deklaracje już nie skutkują. Nie jest to - mówiąc językiem niemieckich polityków - właściwy kierunek działania we właściwym momencie.
Blef Schroedera
Rząd Belki utwierdza w opinii publicznej przekonanie, że jako kraj biedny i zacofany nie jesteśmy równym partnerem dla innych, lepszych państw, nie możemy sobie pozwolić na stawianie żądań, możemy najwyżej się bronić i to niezbyt stanowczo, a najlepiej w ogóle nie podskakiwać. I nie podskakiwaliśmy. Kiedy doszło do finałowych negocjacji w sprawie podziału głosów w Unii Europejskiej, zgodziliśmy się na osłabienie naszej pozycji w Europie, co premier Belka triumfalnie ogłosił jako zwycięstwo polskich negocjatorów. Jako akt niezwykłej łaskawości koła oficjalne i część mediów przyjęły przemówienie kanclerza Gerharda Schroedera wygłoszone podczas obchodów 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Bardzo szybko okazało się, że oficjalna deklaracja kanclerza nic nie znaczy. Więcej - na drugi dzień po jej ogłoszeniu niemieccy wypędzeni ponowili swoje żądania zwrotu majątków i utworzenia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom, słusznie uznając polityczne gesty za nie mające nic wspólnego z porządkiem prawnym. A
ten pozwala Pruskiemu Powiernictwu na występowanie z pozwami do polskich i międzynarodowych sądów o zadośćuczynienie za utracone mienie.
Niemcy są narodem odnoszącym się z respektem do tych, którzy nie są potulni. I dlatego nigdy nie odważyli się w debacie politycznej oskarżyć Sowietów o mordy na ludności cywilnej, o gwałty i rabunek. I nie odważą się wyprodukować gry komputerowej, w której pijani sowieccy żołnierze gwałcą niemieckie dziewczęta. Rosjanie nawet przez chwilę nie dopuszczają do siebie myśli, że Niemcy mogliby zażądać od nich jakichś odszkodowań, zwrotu majątków w Królewcu albo kwestionować praworządność ich działań na froncie i po wojnie. O rzekomej napaści Polski na Niemcy w 1939 r. powstała gra komputerowa i poza nieśmiałym protestem ambasadora RP w Berlinie nic się nie dzieje. Nawet fakt, że sprawą zainteresowała się prokuratura, nie sprawił, by zrezygnowano z dystrybucji gry w Polsce.
Przyzwolenie na antypolską propagandę
Sprzeciw posłów SLD wobec uchwały o reparacjach nie wypływa - należy mieć nadzieję - z faktu, że tu i tam rządzi lewica, zatem nie jest w interesie polskich postkomunistów drażnienie ideologicznych przyjaciół. Bardziej chyba ten sprzeciw wynika z odziedziczonego z czasów PRL kompleksu niższości wobec potężnego brata - kiedyś w Moskwie, dziś w Berlinie, Paryżu i Brukseli. Dowodzi tego niezdecydowana postawa przedstawiciela rządu Jana Truszczyńskiego, który nie uważa uchwały "za pożyteczną, wskazaną, służącą interesom Polski i jej obywateli", "biorąc pod uwagę realia prawa międzynarodowego, porządku, jaki ukształtował się po II wojnie światowej", a także "interpretację tego prawa i porządku przez czynniki oficjalne państw europejskich, w tym czynniki oficjalne RFN". Truszczyński powiedział wiele, nie mówiąc nic, ponieważ nie wyłuszczył, co w żądaniach reparacyjnych jest, a co nie jest zgodne z prawem międzynarodowym. I co mówią na ten temat eksperci. Otóż polski rząd nie dysponuje szacunkiem strat ani
ekspertyzami specjalistów od prawa międzynarodowego.
Wyprzedzające uderzenie
Powiedzieliśmy już sobie wszystko, a teraz pora na ostateczne rozliczenie się z przeszłości. Nie historyczne, bo to już wałkowano po obu stronach przez 65 lat, ani nie polityczne, bo politycy działają w imię własnych interesów i interesów swoich narodów. Pora pomówić o pieniądzach, a Niemcy bardzo sobie cenią ludzi, którzy cenią pieniądz. "Nie ma pojednania bez zadośćuczynienia" - powiedział przewodniczący PiS Jarosław Kaczyński i ma rację. I taki jest argument wypędzonych, którzy od zwrotu utraconych majątków uzależniają pomyślny proces pojednania z Polską. Kaczyński ma też rację, kiedy ostrzega, że jeżeli polski rząd nie będzie miał jasnego i twardego stanowiska w kwestii niemieckich roszczeń, to "przyjdzie dzień, kiedy będziemy do tego płacenia zmuszeni".
Nie kończąca się pokuta
Polskie władze zachowują się tak, jakby sprawy wypędzonych nie było, i są skłonne przyznać rację tym mediom niemieckim, które próbują problem zminimalizować do nic nieznaczącego marginesu. Marginesem bez znaczenia jest - według nich - Erika Steinbach, Pruskie Powiernictwo, szkalowanie Polski na plakatach rozlepianych bezkarnie przez młodych Niemców na murach naszych miast. Jakbyśmy niczego nie nauczyli się z historii. Jeśli nie powstrzymamy tej fali, nazwijmy to eufemistycznie, niechęci wobec naszego narodu, dojdzie do wojny - tym razem zimnej wrogości zamiast pojednania. Zatem nie unikanie tematu, ale stanowcze domaganie się od strony niemieckiej zajęcia się roszczeniami ziomków poprawi stosunki między obu państwami, bo będą one oparte na wzajemnym szacunku i godności.
Z prawnego punktu widzenia III Rzesza, podpisując bezwarunkową kapitulację, zaakceptowała z góry wszystkie decyzje państw zwycięskich. Republika Federalna, jako prawny spadkobierca Niemiec hitlerowskich, wzięła na siebie wszystkie zobowiązania wynikające z tej klęski - także wobec własnych obywateli. Jeśli niemieckie roszczenia wobec Polaków czy Czechów, najsłabszych także dziś (również politycznie) członków dawnej koalicji antyhitlerowskiej, nie zostaną powstrzymane, nieuchronnie nadejdzie dzień, w którym Niemcy wystąpią do Brytyjczyków z żądaniem rekompensaty za bombardowania.
Krystyna Grzybowska. Wieloletnia korespondentka "Rzeczpospolitej" w Bonn i Brukseli; publicystka specjalizująca się w problematyce niemieckiej.