Zazdroszczę Nikiforowi
Nagroda jest taką samą próbą charakteru jak klęska - powiedział Krzysztof Krauzem, reżyser, laureat festiwalu w Karlowych Warach.
25.07.2005 | aktual.: 26.07.2005 10:51
- Dobrze jest być reżyserem filmowym w Polsce?
– Dobrze jest debiutować. Debiutant jest mile widziany. Lubi go prasa – bo odkrywa kogoś nowego; publiczność – bo jest młoda i czeka na sukces kogoś ze swego pokolenia; producenci, bo oszczędzają na honorariach. Źle jest być reżyserem, który musi zrobić drugi film, niezależnie od tego, czy odniósł wcześniej sukces, czy nie. Gdy zalety debiutanta znikają, wówczas zaczynają się schody.
- Sądzi pan, że nowa ustawa o kinematografii to zmieni?
– Cała tajemnica tkwi w ludzkich charakterach, zresztą tak jak przy każdej ustawie. Dużo będzie zależeć od tego, kto zostanie szefem Instytutu Sztuki Filmowej.
- Nie obawia się pan, że ten instytut będzie kolejnym molochem administracyjnym? Takim zbiurokratyzowanym tworem, w którym przyznawanie dotacji zależeć będzie od układów?
– Gdyby to była stara sytuacja, kiedy byliśmy zamkniętym naczyniem, to byłoby tak, jak pan mówi. Entropia wzrasta w układzie zamkniętym. Polskie kino otwiera się na Europę. Związki koprodukcyjne to wyregulują. Europa będzie się nam bacznie przyglądać.
- A czy nie będzie tak, że w związku z nową ustawą odejdą sponsorzy? Że powiedzą: macie swoje pieniądze, dzielcie je, jak chcecie, nam się już nie opłaca?
– Od dawna nie ma sponsorów.
- Banki już nie chcą bawić się w kino?
– Te czasy już minęły. Poparzyli sobie palce na „Quo vadis” i drugi raz ręki w ogień nie włożą. Można czasami wyżebrać 30 czy 60 tys. zł od jakiejś korporacji. To wszystko. Prestiż polskiego kina podupadł, kina są skolonizowane przez Amerykanów – jak cała zresztą nasza zbiorowa wyobraźnia – dziś nikt nie włoży prywatnych pieniędzy w polski film.
- Czyli, według pana, ustawa o kinematografii jest lekiem na całe zło?
– Dam panu przykład: w Chorwacji, która za czasów Jugosławii produkowała dziesięć filmów rocznie, robi się jeden film na kilka lat, właśnie dlatego, że nie ma tam ustawy. W Polsce mogłoby się stać podobnie. Przecież w tym roku tak naprawdę powstało sześć czy osiem filmów za względnie normalne pieniądze, a potem na festiwalu w Gdyni dopchnięto kolanem kilka amatorskich produkcji. Ten festiwal jest więc listkiem figowym na mizerii finansowej polskiego kina, które znajduje się na równi pochyłej. Moim zdaniem, ustawa to zatrzyma. Problemem było również to, że młodzi zdolni ludzie, widząc tę mizerię, nie garnęli się specjalnie do kina. Przychodzili natomiast fanatycy własnego „ja”, często ludzie z przypadku. Ostatnie lata to był czas negatywnej selekcji, naturalnie z wyjątkami. Mam nadzieję, że to również się zmieni.
- Gdyńskie werdykty z ostatnich lat pokazują, że młodzi usuwają w cień starych mistrzów. O czym to świadczy?
– Nie wiem, czy Wajda ma gotowy scenariusz. Nie słyszałem, żeby Kawalerowicz zabierał się do filmu. Zanussi kręci, ale robi mniej filmów niż dawniej. Ja to rozumiem. Widzę po sobie samym, że z wiekiem człowiek zaczyna się martwić, czy znajdzie porozumienie z publicznością. Publicznością, która z roku na rok jest coraz młodsza. Dzisiaj do kina chodzą przede wszystkim nastolatki. Mnie przybywają trzy lata, a publiczności ubywa rok. Jeśli momentami czułem się odsunięty, to z perspektywy czasu widzę, że zawdzięczałem to wyłącznie własnemu charakterowi.
- Powiada pan, że polskie kino otworzy się na Europę. Panu łatwo tak powiedzieć po sukcesie w Karlowych Warach. Ale czy ten optymizm nie jest przedwczesny?
– Po prostu widzę, że pojawili się dystrybutorzy, którzy chcą rozpowszechniać polskie kino. Swojego dystrybutora znalazł Wojtek Smarzowski, twórca „Wesela”, znakomicie sprzedaje się „Vinci” Juliusza Machulskiego. Dziś kino nie jest już we władzy producentów, jak to było kiedyś, jest we władzy dystrybutorów. Jeśli projekt ma dystrybutora, znajdzie producenta.
- "Mój Nikifor", mam wrażenie, jest wyjątkiem w pana twórczości. To obraz wysmakowany stylistycznie, bardzo osobisty, poetycki, na pierwszy rzut oka oderwany od współczesności, na pewno stojący na antypodach "Długu"...
– Inny stylistycznie, zgoda. Ale nie stylistyka jest sercem filmu. "Dług" i "Mój Nikifor" wyrastają z tego samego moralnego podłoża. Powstały w obrębie tych samych wartości. Tu nie ma żadnej różnicy.
- Mówił pan również o tym, że "Mój Nikifor" jest filmem o kryzysie sztuki, jaki dziś obserwujemy.
– Nie tyle może o kryzysie, ile o tym, że dziś sztuka jest robiona na sprzedaż, po to, żeby się przypodobać, koniecznie znaleźć nabywcę. A Nikifor był wolny od tego. Dzięki temu mógł mówić własnym głosem. Wszystko, co robił, było głęboko bezinteresowne. On chciał swoimi obrazami naprawiać świat i ludzi, a pieniądze były sprawą drugorzędną: wymieniał jakąś bajońską sumę, a potem sprzedawał obraz za 50 groszy. Zazdroszczę mu tej wolności.
- W dzisiejszych warunkach rynkowych trudno być takim artystą. Nikifor by się tu zagubił. W tym wyścigu szczurów.
– Ale przecież są tacy artyści.
- Tylko że nikt nie zrobi o nich filmu.
– Nie są atrakcyjni dla dzisiejszych mediów. I tyle. Tak to dziś działa.
- Nie obawia się pan, że "Mój Nikifor" tak naprawdę niewiele może powiedzieć Europie o polskim kinie, właśnie dlatego, że jest to film autorski, idący pod prąd modnym nurtom?
– Ale takie jest właśnie kino europejskie, bardzo różnorodne, uciekające od schematów. Myślę, że "Mój Nikifor" wpisuje się w nurt kina "na tak". Z drugiej strony, jury w Karlowych Warach było przede wszystkim amerykańskie. Dostrzeżono w naszym filmie mit Kopciuszka, kogoś, kto jest skrzywdzony, ale zachowuje duchową czystość, a na końcu przychodzi zadośćuczynienie. Myślę, że sukces „Mojego Nikifora” jest również wyrazem szczególnej życzliwości dla Polski i dla Polaków po śmierci papieża. To zabrzmi może nieładnie, ale możemy tę życzliwość wykorzystać. To jest wiatr w nasze żagle. Ten sam wiatr, który przewracał karty Pisma Świętego podczas pogrzebu Jana Pawła II.
- No dobrze, ale dla polskiego kina zawsze charakterystyczny był bunt, zadzieranie z rzeczywistością, ostrość spojrzenia. Taki był "Dług", taki będzie następny pana film pt. "Plac Zbawiciela". Widać, że to pana kusi.
– Są różne bunty. Metafizyczny, społeczny... Ja nigdy nie miałem tak zbuntowanego bohatera jak Nikifor. Naprawdę. Mój najnowszy film będzie opowiadał historię małżeństwa koło trzydziestki, z dwójką dzieci, które jest w przededniu odebrania kluczy do swojego nowego mieszkania. Wyprowadzają się od matki tego chłopaka, żyją na paczkach, jakoś im się układa, aż do momentu, w którym zostają na lodzie. Deweloper padł, kredyty niespłacone, perspektywa własnego mieszkania właściwie znika. Wówczas cała ich przeszłość zaczyna iskrzyć, wszystko wydaje się nie takie, jak wyglądało na początku, wreszcie bohaterka, doprowadzona na skraj rozpaczy, postanawia zabić siebie i dzieci. Nie udaje jej się to. Zostaje aresztowana. Ostatnia część filmu to dojrzewanie do aktu odkupienia – na procesie mąż bierze na siebie moralną odpowiedzialność za to, co się stało. Jest to historia, z której oni by wybrnęli, gdyby nie ich charaktery.
- Ale czy to tylko kwestia charakterów? Czy takie historie nie są raczej znakiem szczególnym naszych czasów? Ciągle się słyszy o różnych aktach desperacji spowodowanych złą sytuacją materialną, bezrobociem, brakiem nadziei.
– Ale rzadko się zdarza, że ludzie się budzą. A tak jest w moim filmie: na końcu bohaterowie uświadamiają sobie, że dogoniły ich konsekwencje ich własnych czynów. A najczęściej zdarza się tak, że człowiek rozbija się o jakąś ścianę i wszystko się kończy.
- Czyli nie rzuca pan oskarżenia ostatniemu szesnastoleciu transformacji?
– To nie jest tego typu historia. Mnie chodzi o to, co ludzie robią z własnym życiem.
- Czego pan szuka w kinie?
– Zawsze tego samego, co w życiu: czegoś, czego warto bronić. Szczerze, serdecznie.
- Czy nie obawia się pan moralizatorstwa?
– W moralizatorstwo popada się, jeśli się zaczyna od tezy i szuka na nią dowodów. Jeśli zaczyna się od życia i trzyma się go wiernie, nie ma takiego niebezpieczeństwa. Zamiast mówić „jak żyć”, brońmy czegoś. Powstanie film „na tak”, a wykład moralny będzie gdzieś pod spodem. W opowieści, w przemianach postaci. Widzowie są w gruncie rzeczy wrażliwi i przenikliwi. Lepiej, żeby znaczenie filmu roztrząsali we własnym sumieniu.
- Dawniej obawiano się w Polsce cenzury, dziś klęski finansowej. Ale czy taki stan zagrożenia nie jest motywujący? Może my tego potrzebujemy, jak neurotycy?
– Mnie się wydaje, że czas neurotycznego kina dawno minął. Coś takiego już przestaje interesować ludzi. Nie cenią filmów robionych pod jakąkolwiek presją. Ludzie szukają w kinie wolności.
- A jak pan kręci film, to myśli pan o sobie?
– Nie robię filmów dla siebie. Kiedy zaczyna się robić film dla siebie, to on od tego momentu karłowacieje. Na ekran wpełza lęk. O siebie, o swój sukces, o pieniądze.
- W jakim kierunku, pana zdaniem, idzie polskie kino? W kierunku kina "na tak"?
– Polskie kino idzie w tym samym kierunku, w jakim idzie klimat naszego życia. Stosunki pomiędzy ludźmi, ton, w jakim do siebie mówimy, jak załatwiamy swoje sprawy – to wszystko ciąży nad naszym kinem. To stałe wykrzykiwanie: "Ja chcę", "To moje" skazuje nas na izolację. A także pęd do naśladownictwa. U nas reżyserzy bardzo często mówią: robię drugi "Nóż w wodzie". Po co, jeśli już jeden był? Nie tędy droga. Filmy muszą być oryginalne. Żeby głos twórcy był słyszalny, musi to być głos o szczególnym brzmieniu.
- Nie dziwi pana, że polskie kino nie zajmuje się polityką?
– Cóż, publiczność oczekuje rozrywki. I niczego więcej. A nie wszystko można zamienić w rozrywkę.
- Zaraz, zaraz, przecież polska polityka aż się prosi, by z niej zadrwić.
– Istotnie, komedię polityczną można by nakręcić. Ludzie na pewno by na to poszli...
- Tymczasem pan poszedł na wiec w obronie Bronisława Wildsteina. To był akt polityczny.
– Bo wydawało mi się, że Wildstein zrobił to, co należało do dziennikarza. Zagraniczne media były zdumione, że z tego powodu można mu robić zarzut. Poza tym miałem dług do spłacenia. Gdy robiłem film o śmierci Stanisława Pyjasa, poznałem Bronka, dużo mi pomógł, no i teraz odruchowo tak się zachowałem.
- No i co, podoba się panu ta wojna na teczki, to szukanie haków, opluwanie się nawzajem?
– Przed listą Wildsteina było lepiej? Miałem nadzieję, że ten jego gest przyspieszy oczyszczenie.
- Ale nie przyspieszył, raczej zagmatwał. Nie sądzi pan, że może lepiej byłoby spalić całe to mroczne archiwum i zacząć nowy rozdział?
– Wiem, że lista Wildsteina wywołała dużo ludzkiej krzywdy i zamieszania. Ale z osobistego doświadczenia wiem też, że prawda, nawet najboleśniejsza – leczy, a od kłamstwa i tajemnic się choruje. Spalenie teczek nie wypali choroby.
- Pan się dobrze czuje w Polsce?
– Moja Polska sprowadza się do kilkunastu osób, paru skrzyżowań. Naturalnie niepokoi mnie brutalizacja naszego życia, styl, w jakim rozmawiamy ze sobą. Ale z drugiej strony, jest wielu młodych ludzi, bardzo ciekawych, w których – jeśli nie wyemigrują – pokładam nadzieję. Oni mają szansę kiedyś stonować dzisiejsze emocje.
- Tylko że o tym pokoleniu, które nadchodzi, mówi się: barbarzyńcy.
– Komory gazowe wznieśli melomani i koneserzy sztuki.
- A ja mam czasem ochotę krzyczeć, jak patrzę na to, co dzieje się w Polsce. Pan nie?
– Kłamstwo, niesprawiedliwość, okrucieństwo, bezduszność – gdy to widzę, staram się krzyczeć. A że nie robię o tym filmów... Robię, ale nie wprost. Nie mam natury komentatora, polityka. Sądzę, że jeśli na coś nie mamy wpływu, to nie ma sensu się tym zajmować. Zajmujmy się tym, na co mamy wpływ. Zacznijmy zmiany od samych siebie. Tu jest zawsze miejsce na miłość, bezinteresowność, ofiarność...
- To dlaczego młodzi ludzie chcą stąd uciekać? Sam pan powiedział: "Jeśli nie wyemigrują".
– Jest takie tybetańskie przysłowie: jeśli nie wiesz, którą drogę wybrać, wybierz trudniejszą. Ale to wymaga głębszej świadomości. Mamy skłonność do ułatwiania sobie wszystkiego, do wygody, co jest zrozumiałe. Zbyt daleko idąca wygoda staje się niebezpieczna. Lubimy jeździć samochodem, ale potem zaczynają się problemy z kręgosłupem. Tylko że to trzeba wiedzieć.
- Boi się pan jeszcze wody sodowej?
– Wydaje mi się, jak każdemu laureatowi, że karlowarska nagroda nie będzie miała na mnie wpływu. Ale tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Jeżeli ta nagroda da mi wewnętrzny spokój, jeżeli otworzy oczy i uszy, jeżeli stanę się serdeczniejszy dla ludzi, to dobrze. Ale jeżeli będę każde zdanie zaczynał od „ja”... Nagroda jest taką samą próbą charakteru jak klęska.
- Panu to chyba nie grozi. Bezboleśnie przeżył pan sukces "Długu".
– Gdybym nie miał koło siebie kobiety, która mówiła: "Bądź wdzięczny", to nie wiem, jak by to się potoczyło. Ale jest ze mną taka osoba. A nawet dwie. I dzięki im za to.
Rozmawiał Przemysław Szubartowicz
Krzysztof Krauze (ur. w 1953 r.) – reżyser, absolwent łódzkiej Filmówki. Debiutował w 1988 r. filmem "Nowy Jork, czwarta rano", osiem lat później nakręcił polityczno-sensacyjne "Gry uliczne". Długo czekał na sukces. Przełomem w karierze był znakomicie przyjęty "Dług" z 1999 r. Najnowszy obraz Krauzego, "Mój Nikifor", zdobył Kryształowego Globusa na 40. festiwalu w Karlowych Warach, Krauze otrzymał też nagrodę dla najlepszego reżysera, a odtwórczyni roli tytułowej, Krystyna Feldman – dla najlepszej aktorki. Film uhonorowano także nagrodą Don Kichota FICC.