Zaraza. Tak wyglądała epidemia we Wrocławiu w 1963 roku [FRAGMENTY KSIĄŻKI]
Ostatnia wielka epidemia w Polsce - przed koronawirusem - wybuchła w lipcu 1963 roku we Wrocławiu. 99 osób zostało zarażonych czarną ospą, 7 z nich zmarło. Z powodu tamtej epidemii Wrocław na kilka tygodni został sparaliżowany i odcięty od reszty kraju kordonem sanitarnym. Szczegółowo opisał to Jerzy Ambroziewicz w swojej reporterskiej książce "Zaraza", której fragmenty publikujemy w WP za zgodą wydawnictwa Dowody na Istnienie.
14.03.2020 | aktual.: 14.03.2020 20:31
Początek epidemii
Praca w stacji sanepidu zaczynała się punktualnie o siódmej rano. Dyrektor był rygorystą i sam zjawiał się zawsze na czas. Zaczynał urzędowanie od lektury gazety, by przypadkiem nie przeoczyć doniesienia o nieporządkach w mieście, kończącego się zwykle utartym zwrotem: „A co na to sanepid?”. Po przeczytaniu takiej informacji czuł się zorientowany w życiu miasta i był przygotowany na telefony, w których zaraz po „dzień dobry” padało pytanie:
– Czytaliście dzisiejszą prasę?
Z nosem wetkniętym w płachtę dziennika zastał dyrektora doktor Arendzikowski. Byli ze sobą po imieniu. Witali się zazwyczaj wesoło, dowcipkując, zadawali sobie po niedzielnym wypoczynku pytania na tematy interesujące samotnych mężczyzn. Tego dnia, a był to poniedziałek 15 lipca, doktor Arendzikowski wszedł do gabinetu dyrektora Jerzego Rodziewicza z zafrasowaną miną. Opuściwszy gazetę na blat biurka, dyrektor, pierwszy raz widząc go takim, zapytał:
– Co ci, Boguś? Wyglądasz jakoś dziwnie. Co się stało?
– Zdaje się, że jest bomba, jakiej jeszcze nie było.
– Bomba?
– Tak, pięć przypadków ospy.
– Ospa? Gdzie?
– U nas, we Wrocławiu.
– Wiesz co? Dowcip ci się pogorszył. Pocałuj mnie w nos.
Dyrektor uznał, że rozmowa na ten temat jest skończona, podniósł dziennik z biurka i zabrał się do przerwanej lektury.
– Panie dyrektorze, niech pan robi, co uważa, ale proszę przyjąć do wiadomości, że złożyłem meldunek – powiedział Arendzikowski i chwycił za klamkę, szykując się do wyjścia. Przejście z „ty” na „pan” spowodowało, że dyrektor rzucił gazetę, zawrócił doktora od drzwi, kazał mu usiąść obok siebie i spokojnie wytłumaczyć, o co chodzi. Arendzikowski sięgnął ręką do kieszeni.
– Proszę, tu jest karteczka z pięcioma nazwiskami osób podejrzanych o ospę. Pierwszy chory musiał leżeć na Ołbińskiej. Od niego zaraziła się salowa, Pałubińska, od salowej zarazili się córka i syn. Salową leczył doktor Zawada, dziś pacjent szpitala na Piwnej. Od syna Pałubińskiej zaraził się ospą mały chłopczyk leżący obok niego w tej samej sali szpitalnej.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Straciłem na to sobotnie popołudnie i całą niedzielę.
– Co mam robić?
– Trzeba najpierw zamknąć te szpitale i zawiadomić Warszawę. Niech przyjadą i zadecydują resztę.
Dyrektor podniósł słuchawkę i przywołał do gabinetu sekretarkę.
– Proszę łączyć mnie kolejno ze szpitalami: Rydygiera, zakaźnym i na Ołbińskiej – powiedział.
Gdy sekretarka wyszła, dyrektor spytał Arendzikowskiego:
– Jak sądzisz, podawać im powód, dlaczego zamykam?
– Skoro nie musisz się tłumaczyć, to lepiej na razie nie mów.
W tej chwili odezwał się buczek telefonu.
– Panie dyrektorze, jest szpital Rydygiera, przy aparacie lekarz dyżurny.
– Dzień dobry, tu Rodziewicz, mam dla pana polecenie, proszę zamknąć szpital z powodu choroby zakaźnej. Nikogo nie wpuszczać, nikogo nie wypuszczać.
Po drugiej stronie słuchawki zdezorientowany głos męski zaczął dopytywać:
– Zamknąć? Panie dyrektorze, jak to?
– Zwyczajnie, posłać siostrę do portiera, niech ten przekręci klucz, wyjmie go z zamka. Siostra go panu przyniesie, pan weźmie klucz do ręki i koniec. Co dalej, dowie się pan wkrótce. Pan wybaczy, kolego, ale nie mam czasu na dyskusje – powiedział Rodziewicz i położył słuchawkę.
Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Dyrektor kręcił się niespokojnie w fotelu i przyglądał się Arendzikowskiemu, który stał przy oknie i patrzył, jak ludzie przechodzą przez jezdnię.
– Co z tymi szpitalami, proszę pani? – zniecierpliwił się dyrektor.
– Nie mogę uzyskać połączenia, ciągle zajęte numery.
– Na Piwnej leży Zawada i ten chłopczyk. Może byś tam pojechał? – zaproponował dyrektorowi Arendzikowski.
– Dobrze – zgodził się Rodziewicz. – A ty czekaj, nie ruszaj się stąd. Gdyby sekretarka połączyła z Ołbińską, każ zamknąć szpital. Ja zaraz wracam.
Przed budynkiem stała skoda dyrektora. Ruszył nią z takim impetem, że warkot wprawianego w wysokie obroty motoru wdarł się do stacji i przyciągnął do okien jej pracowników. Ten start dyrektora skwitowano jako przejaw jego despotycznego charakteru, który musi się wyładować także na martwych przedmiotach.
Panika w Polsce
Wiadomość, że we Wrocławiu panuje ospa, dotarła pod koniec lipca nad Bałtyk i w góry. Tam, przemieszani z urlopowiczami z całego kraju, wypoczywali również mieszkańcy miasta dotkniętego epidemią. Oni tworzyli czoło porannych kolejek do kiosków Ruchu, by chwycić najświeższe relacje o sile zarazy. Rozkładali płachty dzienników tuż po ich kupieniu. Prasa informowała skąpo, zamieszczając suche, kilkunastowierszowe notatki papowskie, które nie mogły zaspokoić głodu wiedzy na temat epidemii.
Zależnie od wyobraźni i charakteru każdy wyrabiał sobie własną ocenę sytuacji w mieście. Strach mieszał się z lekceważeniem, hiobowe wieści z anegdotycznymi pogaduszkami. Ludzie, wyręczając dziennikarzy, zbierali informacje na własną rękę. W małych budynkach pocztowych, przy niewielkich okienkach przyjmujących zamówienia na rozmowy międzymiastowe, trwały zgiełk i tumult. Z Ustki, Kołobrzegu, Międzyzdrojów, Krynicy Morskiej, z Mszany, Rabki, z Zakopanego i Bukowiny biegło po telefonicznych drutach tysiące pytań do znajomych i krewnych w mieście nad Odrą. Żeby odbyć rozmowę wieczorem, trzeba było ją zamówić już z rana.
I nagle połączenie z Wrocławiem zostało przerwane. Miasto nie przyjmowało rozmów. Z dyżuru w centrali międzymiastowej zabrano dziewczynę chorą na ospę. Wszystkie koleżanki z sąsiednich stanowisk powieziono do izolatorium. W opustoszałej sali przeprowadzono dezynfekcję. Ludzie w małych nadmorskich i górskich budynkach pocztowych odchodzili od zmysłów, nie wiedząc, co się stało. W Kołobrzegu w domkach kempingowych, usytuowanych w parku między krawędzią morza a szlakiem kolejowym, spędzali urlop pracownicy wrocławskiego Dolmelu, a wśród nich Marian Makuch z żoną i dwojgiem dzieci. Za dwa dni miał przyjechać autobus fabryczny po pracowników, którym kończył się turnus.
– Co robić? – pytali się ludzie nawzajem. – Wracać? Zostać? Co państwo postanowili? A co państwo?
Nerwowe pytania, niespokojne odpowiedzi. Makuchowie mieli jeszcze tydzień urlopu, ale postanowili wracać najbliższym autokarem. Rano ustawili się wraz z innymi przed stacją sanepidu w Kołobrzegu i spędzili tam kilka godzin w oczekiwaniu na szczepionkę. Po południu oświadczono wszystkim, że szczepienia zaczną się dopiero nazajutrz.
To, co się działo następnego dnia w obrębie stacji i w jej najbliższym sąsiedztwie, przypominało sceny z włoskiego odpustu, hiszpańskiego bazaru, polskiego cudu i wiejskiego wesela. Gdy wieczorem wczasowicze wrócili w obręb domków kempingowych i namiotów, czuli w sobie ołowiane zmęczenie i byli jeszcze bardziej niespokojni o los bliskich we Wrocławiu. Jeśli tak jest w Kołobrzegu, to cóż dopiero za historie muszą się dziać w mieście zaatakowanym przez ospę…
Wracający w wypełnionym autokarze urlopowicze wyczekiwali spotkania z miastem niczym z wulkanem ziejącym lawą. Na szosie tuż przed Wrocławiem autokar zatrzymano, sprawdzono, czy wszyscy legitymują się świadectwem szczepienia, i na tym skończyła się niezwykłość. Dalej były ulice normalnie żyjącego miasta. Tramwaje kursowały po szynach, piszcząc na zakrętach. Taksówki, przechodnie, otwarte sklepy. Mężczyźni oparci o blaty budek z piwem, czyjaś twarz w oknie u fryzjera, wózki z owocami na chodnikach.
Cała apokalipsa wytworzona wśród morskiego żywiołu i wydm po wjechaniu do Wrocławia rozpływała się.
Więcej przeczytasz w książce Jerzego Ambroziewicza "Zaraza" (Wydawnictwo Dowody na Istnienie). Książkę i e-booka można kupić tutaj.