Zapobiegawcza śmierć gwiazdora
Freddie Mercury, lider zespołu Queen, piątego września skończyłby 60 lat. Zmarł na AIDS 15 lat temu. Jego śmierć okazała się ważniejsza niż muzyka, którą tworzył. Stała się pierwszym globalnym ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem AIDS. Prawdopodobnie uratowała życie milionom młodych ludzi. Ostrzeżeń lekarzy nie posłuchaliby. Śmierć idola przekonała ich, że z AIDS nie ma żartów.
Śmierć Freddiego zamknęła pionierski, chałupniczy etap profilaktyki wymierzonej w AIDS. Rockman zmarł dziesięć lat po tym, jak po raz pierwszy szerzej zaczęto mówić o tajemniczej chorobie, która początkowo siała spustoszenie tylko wśród gejów na Manhattanie. W 1981 r. „New York Times” opublikował artykuł „Rzadka postać raka stwierdzona u 41 homoseksualistów”. Pisma bulwarowe szybko nazwały chorobę „zarazą gejowską”. Ale pojawiły się i całkiem poważne ostrzeżenia. „Seks bez stosowania środków ostrożności dosłownie nas zabija”, przestrzegał w 1982 r. Bill Kraus, znany aktywista gejowski z San Francisco. A głośny konserwatywny prezenter amerykańskiej telewizji i autor przemówień Ronalda Reagana, Pat Buchanan, ogłaszał tryumfalnie: „Rewolucja seksualna zaczęła pożerać własne dzieci”. Dla naukowców AIDS pozostawał zagadką, a opinia publiczna była przekonana, że to wewnętrzna sprawa gejów. W amerykańskiej prasie pojawiły się nawet głosy, że należałoby ich odizolować w specjalnych gettach, gdzie ta choroba wymrze
wraz z nosicielami. I wtedy właśnie gruchnęła wiadomość: gwiazdor filmowy Rock Hudson, idol milionów Amerykanek, przyznał, że jest chory na AIDS. Uprawiał seks z mężczyznami i nie zabezpieczył się. To był szok dla Ameryki i dla świata. Ale Hudson był w 1985 r. już tylko byłą gwiazdą. Prawdziwy przełom w świadomości milionów przyniosły dopiero choroba i śmierć aktualnej, globalnej gwiazdy – lidera zespołu Queen, będącego właśnie u szczytu powodzenia.
To był przełom, choć Mercury do swej choroby przyznał się dopiero dzień przed śmiercią. Nic dziwnego. Ani sam zarażony muzyk, ani jego najbliżsi, ani branża muzyczna nie wiedzieli, jak się „ustawić” wobec mało znanej choroby. Freddie w odruchu obronnym zaprzeczał tak długo, jak się dało. Ale to jego choroba otworzyła ludziom na całym świecie oczy na nowe globalne niebezpieczeństwo. I dzięki temu milionom ludzi uratowała życie.
Gwiazdor zaczyna gnić
Przyjąć do wiadomości wyrok śmierci było tym trudniej, że AIDS dopadł Mercury'ego, kiedy Queen był u szczytu powodzenia. Gdy w 1986 r. wyruszał w tournée „Live Queen” – ostatnie, jak się miało okazać – zbudowano dla niego największą estradę, jaką znała historia rocka. A jedna godzina takiego show wymagała tyle prądu elektrycznego, ile 60-tysięczne miasto zużywa przez cały dzień. Sypał się rekord za rekordem. Grupa Queen stała się mistrzem nowej formy muzycznej – wideosingla. Stacje telewizyjne z MTV na czele nadają teraz teledyski z piosenkami zespołu, czyniąc z niego formację numer jeden na świecie. Finałowy koncert „Live Queen” w Knebworth Park to rekordowe 120 tys. sprzedanych biletów. I rekordowy w dziejach Wielkiej Brytanii korek samochodowy, który rozładowano dopiero o świcie następnego dnia. A Freddie bił rekordy nie tylko na estradzie, ale i po występach. Za finał urządził party w swoim stylu: naga hostessa w każdej windzie, seksowne dziewczyny, które usługują w toalecie panom, oraz przystojni
blondyni, którzy asystują w łazience paniom. A do tego kokaina za 20 tys. funtów. Jednocześnie Freddie sztafetowo zmieniał kochanków i żadnego nie zostawiał bez prezentu np. w postaci luksusowego mercedesa. I właśnie w tym apogeum sukcesu, jesienią 1986 r. przez prasę przebiega wiadomość, że w jednej z londyńskich klinik Freddie poddał się testowi na obecność HIV. Wyników testu nie opublikowano, a muzyk komentował: „Czy wyglądam na chorego? Czuję się dobrze i jestem w doskonałej formie”. Sam jednak znał prawdę, z tym że ta prawda była w połowie lat 80 ogromnie nieprecyzyjna. Nie było wiadomo, czy AIDS zabija wszystkich, jak prędko, a nawet czy na pewno. Mercury przeczuwał jedynie, że ma mało czasu. Zakręcił się szybko wokół wspólnych nagrań ze śpiewaczką operową Montserrat Caballé, z którą wykonał piosenkę „Barcelona”, patetyczny song, który zapowiadał igrzyska olimpijskie w 1992 r. Niebawem Komitet Olimpijski uzna go za oficjalny hymn igrzysk. Na Ibizie Freddie wyprawił 5 września więcej niż huczne 41.
urodziny. Najznakomitszych gości sprowadził wynajętym samolotem DC-9. 700 gości przywitał m.in. 350 butelkami najlepszego francuskiego szampana. Brylował na tle pokazu sztucznych ogni, jakiego wyspa jeszcze nie oglądała.
Puder przeciw AIDS
A jednak to na Ibizie najbliżsi zauważyli na twarzy Freddiego pierwsze wypryski. Dla niewtajemniczonych były to tylko krosty, które można przypudrować, ale bardziej doświadczeni wiedzieli: to nie krosty, lecz tzw. mięsaki Kaposiego, jeden z objawów AIDS. A Freddie przy każdej okazji zaprzeczał, że cokolwiek mu dolega. Przyznawał jedynie, że ograniczył swoje męsko-męskie kontakty, „żyje jak zakonnica”, a wszystkim homoseksualistom zaleca ostrożność i jak najczęstsze testy. Choć było już na nie trochę za późno – raz po raz dobiegała muzyka wiadomość, że jeden czy drugi z jego przygodnych kochanków choruje albo właśnie umarł. Pod wpływem tych wieści Mercury zaśpiewał nawet w musicalu „Time”, czego do tej pory nie robił. Podkreślał za to, że dochód z imprezy zasili fundacje do walki z AIDS. Ale objawy choroby coraz trudniej było ukryć. Podczas jednego z koncertów z Montserrat Caballé w Barcelonie głos mu się załamał. A i śpiewaczka zaczęła potwierdzać, że te występy Freddiego – rockmana męczą bardziej niż ją.
Rzeczywiście zwykły koncert, który do tej pory był dla niego zajęciem rutynowym, teraz przypominał katorgę. W grudniu 1988 r. Freddie podczas specjalnego koncertu grupy dla fanów nawet nie wyszedł na estradę. Kilka miesięcy później nawet w teledysku do piosenki „I Want It All” pojawił się z kilkudniowym zarostem, aby ukryć strupy na twarzy. Jednak tego, że znacznie stracił na wadze, nie udawało się ukryć. Jedno czy drugie natarczywe pytanie dziennikarza o stan zdrowia Mercury zbywał półsłówkami.
Tłumaczył, że w wieku 42 lat ma prawo być zmęczony i usunąć się w zacisze. I oczywiście zapewniał, że jest zdrów jak ryba. Ale też nie czekając, aż choroba poczyni w organizmie dalsze spustoszenia, dał się „skopiować” do Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Jednak i tu jego podejrzanej szczupłości nie dało się już ukryć. Gdy rockman pojawił się w 1990 r. na obchodach 20-lecia zespołu Queen przeraźliwie chudy i z grubą warstwą pudru na twarzy, niektórzy fotoreporterzy taktownie opuszczali aparaty. Dla wszystkich stało się jasne, że Freddie umiera. Za to prasa bulwarowa umieszczała chorobliwie wychudzoną twarz artysty na czołówkach z pytaniem, jak długo jeszcze Freddie zamierza zaprzeczać, że jest śmiertelnie chory. Na rynku muzycznym furorę robił właśnie najnowszy album „Innuendo” i muzyk uparł się, że jak zwykle wystąpi w teledyskach. Kiedy jednak ekipa filmowa zobaczyła go w studiu, po prostu przestraszyła się. To był cień człowieka. Ubranie na nim wisiało, twarz miał chorobliwie bladą, pokrytą krostami,
męczył się co parę minut. Mercury umierał. Zarabiaj, póki żyjesz
Nikt jednak nie podnosił alarmu. Koledzy i branża muzyczna wiedzieli jedno: Freddie Mercury jest cenny, kiedy występuje albo kiedy nie żyje. Schorowany artysta nie interesuje nikogo. Więc show powinien trwać tak długo, jak się da. A kiedy nadejdzie nieuchronny koniec rockmana, nastąpi druga fala jego popularności. Jak w przypadku Presleya, Lennona i tylu innych. Więc Freddie występował w teledyskach z makijażem grubym na palec, w grubej bluzie pod surdutem, która miała tuszować jego chorobliwą chudość. Ale występował. Warto było się starać – queenmania szalała. Kolejne płyty zdobywały status platynowych, piosenki Queen wygrywały konkursy na przeboje wszech czasów. Muzykom udało się zostawić w polu najgroźniejszych konkurentów – zespół U2 i Madonnę. A pod względem nakładów płyt deptali po piętach Beatlesom. Jednocześnie branża muzyczna starała się upłynnić wszystko, co nosiło nadruk Queen. Na rynku pojawiły się nagle robocze nagrania zespołu sprzed 20 lat, ścinki, odpadki, starocie. To była najlepsza chwila
na opchnięcie zleżałego towaru. Media lansują przebój o wiele mówiącej nazwie „Show Must Go On”.
Prasa bulwarowa rozpoczęła wyścig – kto pierwszy poda wiadomość o spodziewanej śmierci. Tymczasem Freddie uparł się, że nie przejdzie do historii jako człowiek chory. Nie przyjmował swojej choroby do wiadomości. I do tego chciał zmusić media. Jego rzecznik prasowy miał zakaz mówienia czegokolwiek o dolegliwościach szefa. Jeszcze na kilka tygodni przed śmiercią artysty dziennikarze zgłaszali się do niego z pytaniami o stan chorego, a rzecznik powiadamiał ich tylko o tym, że Mercury zlecił kupno nowych obrazów. W tej sytuacji zdarzyło się kilka informacyjnych falstartów. Latem jedna z gazet podała, że Freddie zmarł w Szwajcarii. Pochopnie – to zmarł jeden z menedżerów i kochanków Freddiego. Ale zmarł na AIDS. Dziennikarze nagłaśniali każdą wizytę lekarzy specjalistów od AIDS w domu muzyka. Podawali za nimi, że tylko w ostatnich tygodniach schudł 20 kg, że ma problemy z przełknięciem czegokolwiek. I wreszcie 23 listopada prasę obiegło oświadczenie muzyka: „Pragnę poinformować, że test na HIV był pozytywny i
jestem chory na AIDS. Uważałem za właściwe utrzymać tę informację w tajemnicy, aby chronić swą prywatność. Jednak teraz nadszedł czas, aby powiedzieć prawdę. Mam nadzieję, że lekarze i wszyscy ludzie dobrej woli na całym świecie połączą się ze mną w walce z tą straszną chorobą”. Następnego dnia, 24 listopada 1991 r., Freddie Mercury już nie żył. Mercury – przekaz pośmiertny
To, co się stało po jego śmierci, było do przewidzenia. Co oczywiste, sprzedaż płyt biła rekordy. „Greatest Hits” otrzymały status złotej płyty 11. raz. Ale zdarzyło się także coś znacznie ważniejszego. Zorganizowano gigantyczną imprezę koncertową, która jako pierwsza w historii uświadomiła mieszkańcom planety grozę AIDS. W kwietniu następnego roku stadion Wembley oglądał największe widowisko od czasów Live Aid – „Freddie Mercury Tribut Concert”. Na całym świecie koncert obejrzało miliard widzów. A widzowie na stadionie otrzymali czerwone wstążeczki symbolizujące solidarność z chorymi na AIDS. Od tamtego wydarzenia przyjęło się przypinać je do ubrania na znak solidarności z zakażonymi. Freddie krótko przed śmiercią nagrał gorzką piosenkę „Show Must Go On”. Miał na myśli show-biznes, który na miejscu po odchodzących artystach błyskawicznie umieszcza nowych. Okazało się jednak, że jego show trwa znacznie dłużej, niż sobie wyobrażał. I to nie dlatego, że fani słysząc jego śpiew, przytupują do rytmu. Ale
dlatego, że słysząc Freddiego, upewniają się, czy zabrali ze sobą prezerwatywę.
Wiesław Stanowski