Zanussi: tajemnica banału
„Baron” polskiej kinematografii w swoich filmach ukrywa się za kalkulacjami producenckimi i politycznymi. Nie chce z siebie wyrzucić własnych demonów.
08.09.2005 | aktual.: 08.09.2005 14:48
Krzysztof Zanussi uchodzi w polskim środowisku filmowym za osobę niemal równie wpływową jak Andrzej Wajda. Wszędzie go pełno: w mediach, ciałach doradczych, za stołami rozmaitych prezydiów, paneli dyskusyjnych i konwentykli środowiskowych. Jest człowiekiem instytucją, a przy tym jednym z najlepiej rozpoznawalnych na świecie polskich filmowców. Jednocześnie od wielu lat jego filmy krytyka przyjmuje z dużą rezerwą, o publiczności nie wspominając. I nie chodzi tu o masową widownię z multipleksów, lecz tę klubową, inteligencko-studencką, z jaką Zanussiego łączyła jeszcze na przełomie lat 80. i 90. silna więź, zbudowana odważnymi i odkrywczymi filmami z początków jego twórczości.
Nie najlepszą passę reżysera przypieczętował fatalnie odebrany „Suplement”, kaleki, złożony przemocą ze scen naprędce dokręconych do pozostałości po filmie „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Nie przeszkadza to jednak Zanussiemu być wciąż na topie. W Polsce – gdzie kinematografia to nie gałąź przemysłu, ale część kultury mającej swoją ciągłość – nie obowiązuje hollywoodzkie porzekadło, że „jesteś tyle wart co twój ostatni film”, i dawne zasługi stanowią swoisty parasol ochronny przed nieprzychylną opinią.
Nie bez znaczenia jest również szczęśliwa ręka, jaką Zanussi ma do koniunktury. W zeszłym roku na festiwalu w Gdyni święcił tryumfy jako producent „Pręg”, zwycięskiego debiutu Magdaleny Piekorz, co zaprzeczało stawianym mu zarzutom, że będąc „baronem” polskiego kina, blokuje zawodowy start zdolnej młodzieży. W tym roku natomiast, w 25. rocznicę Porozumień Sierpniowych, rozpoczął się w Wenecji jeden z ważniejszych na świecie festiwali, w którego konkursie umieszczono najnowszy film Zanussiego – „Persona non grata” – w dużej części poświęcony właśnie rozrachunkowi z rewolucją solidarnościową.
Można przypuszczać, że wzbudzi to zainteresowanie, tym bardziej że Wenecja wciąż uchodzi za imprezę o lewicowych sympatiach. Pytanie powtarzane dziś przez wszystkie tytuły prasowe: co zostało z tamtego zwycięstwa, jakie wartości ocalały? – stanowi, przynajmniej formalnie, jeden z problemów tego filmu.
Główny bohater „Persony...” Wiktor, grany ze szlachetną rutyną przez Zbigniewa Zapasiewicza, to weteran opozycji demokratycznej, który w III RP zostaje ambasadorem w Urugwaju. Jego dawny przyjaciel z podziemia (nieco drewniana rola Daniela Olbrychskiego) jest wiceministrem spraw zagranicznych, otoczonym przez zgraję intrygantów i karierowiczów, w większości zresztą z komunistycznego rozdania. Jego lojalność wobec przyjaciela ustępuje pod naciskiem doraźnych interesów, co jest pretekstem do rozważań nad kruchością moralnych przekonań dawnych bohaterów. Scena, w której Wiktor znajduje na biurku wiceministra donos pisany na niego ręką podwładnego, radcy ambasady (w roli śliskiego cwaniaczka Jerzy Stuhr), wpisuje się we wszechobecny w Polsce ton rozczarowania degradacją solidarnościowego etosu.
Nie wiadomo, co gorsze: czy to, że dawny dysydent musi w jednej instytucji współpracować ze swoimi prześladowcami, którzy na niego donoszą, czy to, że dawni przyjaciele czytają owe donosy „z poczucia obowiązku”. Prócz ostrożnej rejestracji tego faktu i znanego w Polsce westchnięcia za utraconą wartością: „Miałeś, chamie, złoty róg” – chciałbym poznać osobistą, reżyserską wizję tej porażki, w końcu był Zanussi jej świadkiem i uczestnikiem. Zamiast tego otrzymujemy powierzchowne, a jednocześnie „politycznie wyważone” zasygnalizowanie problemu, w sam raz na konferencje prasowe zagranicznych festiwali.
Zanussiego zawsze fascynował psychologiczny aspekt manipulacji. Sceneria polskiej ambasady wydaje się więc idealnym kontekstem. Wszędzie tam, gdzie chodzi o międzyludzkie gierki i urzędnicze intrygi, „Persona non grata” zadziwia kaligraficzną precyzją. W migającej przed oczami galerii pokurczów moralnych zwraca uwagę „młody i dynamiczny” Waldemar, świetnie zagrany przez Andrzeja Chyrę, który splótł w tej roli zwykłą ludzką przyzwoitość chłopaczka z prowincji z gotową na wszystko żądzą sukcesu. Uderza też trafnie podpatrzona dysfunkcjonalność instytucji państwowych. Walka o kontrakt handlowy koordynowana przez polskie służby dyplomatyczne to komedia pomyłek i niekompetencji, odmalowana sugestywnie i ze znajomością rzeczy.
Zanussi świetnie zna i rozumie Rosję, gdzie jest często zapraszany i nagradzany. Ma tam przyjaciół, a wśród nich Nikitę Michałkowa, prawdziwego filmowego cara, laureata Oscara za „Spalonych słońcem”, obracającego się w najwyższych sferach rosyjskiej władzy. Jego „Cyrulik syberyjski”, nacjonalistyczny pean, przed paru laty bijący w Rosji rekordy popularności, stanowił ponoć przygrywkę do planowanej przez Michałkowa kampanii prezydenckiej. I teraz Zanussi zdecydował się zaangażować tego znakomitego reżysera i aktora – potrafiącego swoją witalnością ożywić i ubarwić każdą scenę – do filmu, w którym jednym z kluczowych wątków jest problem dwuznaczności nieuchronnie wkradającej się w relacje polsko-rosyjskie. To świetny pomysł, charakterystyczny dla tego reżysera, starającego się zawsze osiągnąć kilka korzyści naraz: przyciągnąć uwagę gwiazdorskim nazwiskiem, a jednocześnie dać szansę na ekspozycję rzeczywistego, jątrzącego problemu.
Bohaterowie „Persony...” Wiktor i Oleg przyjaźnili się w dawnych, dysydenckich czasach, a dziś, gdy Oleg został wiceministrem rosyjskiego MSZ, ich przyjaźń jest wystawiona na próbę. Kiedy obaj rozmawiają, nie ma wątpliwości, że wiedzą o sobie wszystko i rozumieją się bez słów. Jednocześnie dzieli ich tafla wrogich interesów. Michałkow z wdziękiem wciela się w rolę przebiegłego i brutalnie szczerego czarusia, naburmuszony i pryncypialny Zapasiewicz staje się Polakiem rodem z powieści Dostojewskiego. Obaj muszą do końca grać role, na jakie być może wcale nie mają ochoty.
Niestety, obraz ten niewiele wykracza poza stereotyp, nie zostaje przełamany sceną, w której byłby ślad własnej, autorskiej propozycji, jak przezwyciężyć tę nieszczęsną, słowiańską dialektykę fascynacji i odpychania? Pytanie elektryzujące zwłaszcza dziś, po ostatnich incydentach, ale odpowiedź Zanussi woli zachować dla siebie.
W wielu filmach Zanussiego występuje antagonistyczna para: idealistyczny młodzieniec, zapalczywie zbuntowany albo malowniczo zatopiony w marzeniach, a po przeciwnej stronie – drwiąco uśmiechnięty cynik, znający „świat i życie”, pozbawiający młodzieńca złudzeń dla czystej przyjemności albo z innych paskudnych powodów. Zbigniew Zapasiewicz, jeden z ulubionych aktorów Zanussiego, z reguły obsadzany był w tej cynicznej roli – wystarczy przypomnieć „Barwy ochronne” czy nawet „Urok wszeteczny”. Ostatnio jednak to się zmienia – w „Życiu jako śmiertelnej chorobie...” cynik doznaje metafizycznego objawienia, a nawet ma ludzkie, poczciwe odruchy, obdarowując parę młodych idealistów swoim mieszkaniem.
W „Personie...”, o dziwo, role się odwracają: to Zapasiewicz staje się tytułową osobą niepożądaną. Dlaczego? Bo mimo dojrzałego wieku wciąż jest buntownikiem, wiecznie protestuje przeciwko czemuś, ciągle coś mu nie pasuje. Nie chce się pogodzić z politycznym świństwem niedokończonej rewolucji, ale protestuje przeciw absurdowi nagłej śmierci żony. Dąży też do poznania „prawdy”, choćby miało się okazać, że ukochana zdradzała go z najbliższym przyjacielem. Rola cynicznego guru, z wyrozumiałością poklepującego po plecach, przypadła Michałkowowi, którego śmieszy i roztkliwia młodzieńcze nieprzystosowanie przyjaciela.
Po czyjej stronie jest sam Zanussi? Gest odwrócenia ról ustalonych w czasach „kina moralnego niepokoju” wydaje się znaczący. Jakby po latach chciał pogodzić sprzeczności... Bo wprawdzie racja moralna jest po stronie rozczarowanych i poszukujących, ale kamera nie kłamie: tu, na ziemi, zwyciężają tacy jak Oleg Michałkowa. I jakże fascynująco potrafią oni korzystać z owoców swych zwycięstw, jak wspaniale cieszą się życiem! Tym nie sposób pogardzać.
Ciekawe, że najsłabszą stroną filmów Zanussiego są sceny „metafizyczne”, czyli właśnie te, w których ma się objawiać jego artystyczne credo, przeciwstawiane światu zepsutemu moralnie czy choćby tylko ograniczonemu do zimnej kalkulacji egoistycznych interesów. To zawsze było piętą achillesową twórczości reżysera, może z wyjątkiem pierwszych filmów, np. „Iluminacji”, w których świętości nadawała obrazom uroda widzialnego świata, a intensywność jego obecności nie potrzebowała dodatkowych „znaków” – symboli czy wizualnych metafor – bo sama w sobie i poprzez siebie wskazywała na cud istnienia.
Zanussi, od dawna poszukując form łatwiejszych w odbiorze, czego wymownym dowodem telewizyjna seria „Opowieści weekendowych”, zagubił gdzieś umiejętność nasycania planu filmowego gorącymi szczegółami, gęstą siatką gestów, przedmiotów, kolorów i dźwięków sprawiających, że na ekranie ożywa nagle całe uniwersum. Od wielu lat świat filmów Zanussiego jest płaski jak ekran telewizora i trudno w takich dekoracjach oczekiwać cudu. W „Personie...” reżyser zdobył się na zawstydzające w swej dosłowności „metafizyczne” zakończenie, któremu wróżę, niestety, wiele szyderczych komentarzy.
Wciąż jestem ciekaw filmu Zanussiego, jaki powstałby dla siebie samego, bez kalkulacji producenckiej czy politycznej, po to, by wyrzucić z siebie własne demony, z całą wiedzą o świecie, jaką się w życiu zebrało. Czasem takie filmy się pojawiają. Wierzę, że w tym wypadku byłby to film fascynujący. Być może nawet nihilistyczny. Dopóki jednak Krzysztof Zanussi, oprócz swej reżyserskiej profesji, podejmuje się tak wielu odpowiedzialnych i społecznie znaczących funkcji – moje oczekiwania pozostaną zapewne niespełnione.
Mateusz Werner