Żałość po PRL
Człowiek woli pamiętać rzeczy przyjemne. Ktoś ustawicznie rozpamiętujący zdarzenia tragiczne czy choćby tylko smutne rychło zapadnie na zdrowiu. Toteż organizm sam się broni, usuwając wizerunek traumatycznych przeżyć w odległe zakamarki mózgu. Ludzie musieli poznać tę prawdę bardzo dawno, toteż utrwalili ją w pocieszycielskich porzekadłach, w rodzaju "czas leczy rany".
16.07.2004 | aktual.: 16.07.2004 08:11
24-letnia dziś Ania Kucharska może pamięta z lat 80. jakąś miłą imprezę mikołajową ze słodkimi prezentami, może jakieś udane kolonie nad morzem... Na pewno nie pamięta stanu wojennego, ani tego, że na "Książeczkę Zdrowia Dziecka" w 1982 r. jej mama, Elżbieta , kupiła córce m.in. 9 soczków bobo-fruit, pulower, spodenki gimnastyczne, bluzkę, masło solone, ser topiony, pasztety, skarpetki. To był jeszcze jeden ze sposobów reglamentacji towaru. Ciekawe na przykład ile nieplanowanych ślubów zrodziło się z chęci uzyskania z tej okazji przydziału na męski garnitur, damskie fatałaszki i, co najważniejsze – 10 litrów wódki? Dziwny to był świat – trochę straszny, trochę śmieszny, trochę pokraczny. Żyjące obok siebie pokolenia różnie go też wspominają. Dwudziestolatkowie tych wspomnień nie mają i dobrze. Oni muszą urządzić przyszłość.
Dzieci miały za bezcen kolonie i obozy letnie, dorośli wczasy pracownicze i wycieczki na grzyby. Nie istniało bezrobocie i nikt nie przymierał głodem. Komu to przeszkadzało?
Kręgi niewzruszenie patriotyczne pielęgnują bardzo jednostronny obraz lat 1945–89: ciemna noc okupacji sowieckiej, wszechwładza bezpieki i sądowe mordy lat 50., brak wolności słowa, nieposzanowanie praw obywatelskich, niemożność swobodnego przekraczania granic, prześladowanie religii, upadek nauki, ruina gospodarki, głód, brud, choroby, szarzyzna... Kręgi skłonne przyznać, iż PRL był najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, na tym jednostajnie ciemnym tle widzą jednak pewne plusy: większy niż w innych demoludach dostęp do kultury Zachodu (teatr, film, literatura, sztuki plastyczne), większa też swoboda wypowiedzi, lub przekazu aluzyjnego – partyzancka wojna toczona na tej płaszczyźnie z cenzurą bywała wręcz inspiracją do powstawania utworów nieszablonowych. Kiedy, jak nie za komuny tak świetnie egzystował teatr studencki i kabaret polityczny, które dziś praktycznie straciły cały napęd?
Edward! Edward!
Porażki naszej świeżej demokracji wpływają na rozrost grupy Polaków, którzy komunę, a szczególnie gierkowskie lata 70. traktują jak tzw. dawne, dobre czasy. Każdy miał pracę, głodem nikt nie przymierał, nikogo też nie eksmitowano z mieszkania, o ile już takowego doczekał. Za dolarowe kredyty dużo się budowało, a zwykły człowiek miał szansę na fiata 125p, a nawet wczasy w Bułgarii. Dlatego w sondażach Edward Gierek wyrósł na tego męża stanu, za którego rządów Polakom powodziło się najlepiej, a jeszcze lepiej górnikom. Byc może pomniki byłego I sekretarza KC, który miał ślub kościelny i całował kobiety we rękę, zaczną wkrótce wyrastać jak grzyby po deszczu.
Wielbiciele
Sporo w świecie polonofilów, kochających nas za historię pełną pyrrusowych zwycięstw i mężnych klęsk, za fantazję, za poezję czy literaturę (jak ów Prusak, kóry pod wrażeniem lektury "Krzyżaków" zapisał Sienkiewiczowi cały swój majątek, wydziedziczając rodzinę). Także PRL miał fanów, a nawet synów adoptowanych, choć nie zawdzięczał tego przecież ustrojowi.
Jednych skusiło piękno tutejszych kobiet, innych urok naszych zakrapianych biesiad przechodzących w długie, nocne rodaków rozmowy. Bywali to przeważnie zachodni korespondenci, pisarze lub inni artyści, którym w ojczyźnie, po zachłyśnięciu się polskością, było jakoś ciasno i nudno, osiedli więc tu na stałe, albo przyjeżdżali często. Niejeden intelektualista zza wschodniej granicy przyznaje i dziś, że dawnymi laty polskie radio, telewizja (tam gdzie docierały) były ożywczym i odkrywczym oknem na świat. Przyjeżdżali do nas młodzi NRD-owcy, aby posłuchać rocka i obejrzeć zachodnie filmy, a niezmiennym zachwytem przejmował ich striptiz dostępny w prawie każdej knajpie z dancingierm oraz zieleniaki z taką ilością warzyw i owoców, która im się w ojczyźnie nie śniła.
Przyjeżdżali Węgrzy i Czesi, aby zażyć przygody autostopu i dotrzeć dzięki niemu do prawdziwego morza. Zjawiali się i młodzi Rosjanie, ale ci przeważnie w zorganizowanych wycieczkach pod nadzorem surowych opiekunów. Zapytani o największe stąd wrażenie odpowiadali często, że nigdy nie spotkali tak uprzejmej obsługi w sklepach. Pytający zamierał ze zdumienia, z którego rodziło się współczucie: – Jak tam muszą traktować klienta, skoro tu podoba mu się obsługa?!
Rarytasy
Propaganda sukcesu (lata 70.) wmawiała obywatelowi, że Polak potrafi, a ojczyzna jego jest w pierwszej dziesiątce potęg gospodraczych świata (mierzono to bodajże ilością wydobytego węgla czy wytopionej stali). Towarzysz Gierek rzucił hasło: "Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej". Nasz redakcyjny kolega z tamtych lat dowcipnie przerobił druga część sloganu na: "... a ludzie dostali żytniej". Bo po prawdzie, to i wówczas i wcześniej, wedle naszych własnych ugruntowanych przekonań, Polska znana była w świecie głównie z doskonałych wódek, szczególnie "Wyborowej" i "Żubrówki", świetnych wyrobów czekoladowych "Wedla", wybornej szynki, a także gęsi, którymi zajadać się mieli głównie Niemcy.
Dopiero z chwilą opadnięcia żelaznej kurtyny, Polak mógł się przekonać, że owszem, w zagranicznych marketach znajdzie i polską wódkę, i szynkę i gęsi, tyle, że obok kilkuset podobnych towarów z innych krajów, i żaden klient się akurat na nasze z pożądaniem nie rzuca. Reklamę innych krajowych wytworów nie zawsze można było traktować poważnie – choć pamiętam, jak wielkie wrażenie wywarł na mnie, nastolatku, reportaż w jakimś tygodniku, dowodzący iż auta marki warszawa świetnie sprzedają się w Kolumbii, gdzie trudne, górzyste drogi i wiele wypadków, a to dzięku podkreślającemu mocną budowę auta sloganowi: "Warszawa jedzie na dachu równie pewnie jak na kołach".
Namiastki
Pierwszy banan z jakim się zetknąłem, zrobiony był (na kształt prawdziwego) z jakiejś ocukrzonej mączki i został zakupiony w prywatnym zieleniuku p. Woźniaka na ul. Klary Zetkin (dziś Daszyńskiego). Prawdziwego owocu spróbowałem ze 30 lat później i przyznam, że jego mdławy smak bardzo mnie rozczarował. Jeszcze gorzej wypadły, wymarzone podczas lektury podróżniczych książek: ananas – twardy i kwaśny oraz kokos – wyschnięty, z miąższem o smaku styropianu.
Długo, chyba aż do momentu powstania sieci Peweksów, odcięci byliśmy od gumy do żucia. Ale tzw. prywaciarze zaproponowali produkt zastępczy – myszki i żabki z jakiejś gumowatej substancji. Można je było kolekcjonować, bawić się nimi, i odpowiednio już utytłane – zjeść. W latach 50. dzieciaki za tym szalały, a wspomniany p. Woźniak i inni handlowcy mogli nieźle zarobić. Niedostępna była też coca-cola, wedle propagandy napój burżuazyjny i dekadencki. PRL-owską ripostą na ów wynalazek była polo-cocta, ciecz nieco skwaśniała i jakby przypalona. Dziś niektórzy, tylko o pokolenie młodsi, sądzą, że polo-coctę wymyślono specjalnie na potrzeby filmu Machulskiego "Kingsajz" i nigdy nie istniała ona naprawdę. Oto marność przebrzmiałej sławy!
Apetyty
Cóż dziś za satysfakcja – przynieść ze sklepu torby pełne żywności, odzieży, książek czy środków czystości. Wystarczy odpowiednia ilość gotówki. Wtedy nie wystarczała. Ojciec rodziny, mogący przed świętami zameldować żonie: załatwiłem dużą szynkę, wywalczyłem kilo cytryn, wynegocjowałem paczkę prawdziwej kawy i wystałem dwa karpie, mógł liczyć na entuzjastyczny odzew i poczuć się jak rycerz, w chwale wracający ze zwycięskiej wyprawy.
A dziś co? I satysfakcji żadnej, i smak tych, zwyczajnie kupionych produktów, jakiś nie taki... A przecież latami zadowalaliśmy się rzeczami z gruntu przeciętnymi, że wymienię tylko napój z czarnej porzeczki, wino Mistella, jarzębiak, pieczywo z mamuta, kaszankę delikatesową, dżinsy superszariki itp.
Poważnie
Kilka osób zapytanych o wspomnienia po komunie, potraktowało sprawę poważnie i orzekło, czego wówczas było pod dostatkiem, a dziś brak. Zdecydowanie wygrało bezpieczeństwo socjalne, a tuż za nim osobiste. Czyli – nie martwisz się czym nakarmić rodzinę i nie boisz się, że pobije lub okradnie cię mafia, banda ani nawet niezależny łotrzyk Później głosy były już pomieszane – jedni mówili o tanich lekach i przyzwoitej (w porównaniu z dzisiejszą) służbie zdrowia. Innym bardziej zależało na naprawdę darmowej nauce w szkołach średnich i wyższych, taniej książce, państwowych dotacjach na sport i kulturę. Było i całkiem osobiście:
– W 74 na sylwestra miałam taki wystrzałowy kostium z krempliny!..
– A pamiętasz jak bosko łkał Niemen o dziwnym świecie?..
– Jeszcze w latach 80. panowie chcieli mnie całować nie tylko w rękę!...
– Miałem wartburga, dwutakt, ale nie macie pojęcia, jaki silny i jak wielki miał bagażnik! I najgorsze wyboje spoko przejeżdżał!
– O, tu na zdjęciu, jaki mam tapir na głowie i to wszystko moje własne włosy i kolor naturalny, jeszcze nie musiałam farbować...
– Klub Dziennikarza we Wrocławiu, powiadam wam, to było miejsce magiczne. I podawali tam śledzia po węgiersku, który był po prostu kultowy...
– No i ten milicjant patrzy w mój dowód i powiada: Słuchajcie Wolski Stanisław, coś wy kręcicie. Jakbyście wy byliście aktor, to my byśmy was przecież znali, nie?
Filmowo
Niechby już się nami opiekowała serialowa doktor Ewa ( powiadam wam małolaty, ta stara kniahini Wiśniewska, to wtedy była wystrzałowa laska) albo załoga czeskiego szpitala na peryferiach, bo sielanka w "Na dobre i na złe" to zupełna utopia. Niechby porucznik Borewicz zwalczał cinkciarzy i przemytników krempliny, bo komisarz Halski zaraz musi mieć do czynienia z ruską mafią KGB-owską i tonami trotylu pod Pałacem Kultury.
Ale jedna zmyślona postać żywa była tak za sanacji, za komuny, jak i dziś. To Nikodem Dyzma znany z swej kariery. W każdym z dotychczasowych ustrojów uznany za aktualny symbol chama–dorobkiewicza. Tak, jego, czy też wspomnień o nim, bardzo chcielibyśmy się pozbyć. To się nie uda, bo Dyzmowie rozmnażają się, czy klonują, lawinowo. Niektórzy już się do nich przyzwyczaili, inni już ich podziwają. Może wkrótce padnie hasło: – Cała władza w ręce Dyzm?
Dlaczego tęsknimy za PRL-em?
Michał Markiewicz, student
Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Tylko kolejki w sklepach. Ale wydaje mi się, że ludzie mieli wtedy poczucie pewności i stabilizacji. Dziś nikt z nas nie wie, co go jutro czeka. A wtedy – choć wszystko było byle jakie – to jednak było przewidywalne.
Zofia Supelak, sekretarka
Ludzie tęsknią i ja też tęsknię. Co z tego, że w sklepach jest dziś dużo różnych towarów, jak i tak nie ma pieniędzy, żeby cokolwiek kupić. Kiedyś był przymus pracy. Jak mój mąż trzy miesiące się obijał, to nie miał wyjścia, musiał już koniecznie iść do pracy. A teraz ludzie latami nie mogą jej znaleźć.
Paweł Gadomski, student
Każdy pracował, nie musiał bać się, że z dnia na dzień zostanie bezrobotnym. A jak pracował, to wiedział, że na wakacje pojedzie na wczasy z całą rodziną z zakładu pracy. Teraz ludzie zgłupieli. Nie mają pieniędzy, nie przyzwyczaili się jeszcze do kapitalizmu.
Andrzej Górny