Żakowski: "Polska na głowie" (Opinia)© PAP | Marcin Obara

Żakowski: "Polska na głowie" (Opinia)

Jacek Żakowski
23 sierpnia 2019

W Polsce pod rządami PiS jest jak w całym cywilizowanym świecie. Tylko że na odwrót. Poza tym wszystko się zgadza. Kluczowe dla nas pytanie brzmi: czy kraj stojący na głowie może stanąć kiedyś na nogi?

Afera wiceministra Łukasza Piebiaka jest doskonałym przykładem. Z informacji Emilii wynika, że delegowani do ministerstwa sprawiedliwości sędziowie, którzy mieli naprawić polskie sądownictwo stworzyli gang na co dzień kierowany przez "herszta", czyli zapewne sędziego-wiceministra i nadzorowany przez "szefa", czyli – co prawdopodobne - ministra sprawiedliwości.

Polski wkład w światowe dzieje sądownictwa

Podobne policyjne gangi były dobrze znane Latynosom w latach 60. i 70., gdy wieloma krajami rządziły tam dyktatury, które nie chciały bawić się w sądzenie i więzienie swoich przeciwników, więc ich mordowały w domach i na ulicach bez wyroku i sądu wyręczając się policyjnymi tajnymi "szwadronami śmierci".

Bywały też, jak wiadomo, wielkie spiski różnych tajnych służb obalających nie tylko rządy, ale i opozycję w kraju lub za granicą. Bywały również czysto bandyckie gangi agentów tajnych służb popełniających pospolite przestępstwa - jak słynna akcja "żelazo".

Że to się czasem zdarza ludzie przywykli nawet w cywilizowanych krajach. Ale żeby właśnie sędziowie wedle takiej gangsterskiej logiki brali w swoje ręce zwalczanie opozycji? To chyba jeszcze się nigdzie nie zdarzyło.

Bywali - nie tylko w PRL, ale też w II RP i w innych dyktaturach - dyspozycyjni wobec rządu sędziowie świadomie wydający oczywiście niesprawiedliwe wyroki.

Bywali - choćby w Ameryce, Włoszech i w różnych innych krajach - sędziowie wysługujący się gangom. Ale "gang sędziów" - co brzmi jak oksymoron - to, jak się wydaje, całkiem nowy koncept i oryginalny pisowski wkład w światowe dzieje sądownictwa.

Gdy tylko sprawa ujrzała światło dzienne, minister Piebiak i jego "żołnierze" stali się bohaterami mediów niemal na całym świecie, bo gang sędziów na najwyższym państwowym poziomie jest przynajmniej tak sensacyjnym zjawiskiem, jak cielę o trzech głowach albo wąż boa, który udusił się własnym ogonem.

Świat nie byłby chyba bardziej zaskoczony, gdyby Andrzej Duda podejmujący prezydenta Trumpa spacerował na rękach, nogami podbijając piłkę. Bo obłęd mniejszych i większych władców zdarzył się w historii nie raz, a gang sędziów - chyba jeszcze nigdy.

Powiecie, że to jeszcze nie powód, by mówić o Polsce stojącej na głowie.

Gdyby istotnie innych przykładów nie było, można by grymasić na nadmiarowość takiego określenia. A czy liczne organy państwa nie stoją na głowie, reagując na wieści o działaniu "Herszta" i jego "żołnierzy"?

Prokuratura milczy. Rzecznik dyscyplinarny próbuje budować równowagę między działaniami gangu i plotkami o życiu prywatnym opozycyjnych sędziów. Premier blokuje dochodzenie prawdy o patologii w państwie oświadczając, że po dymisji Piebiaka sprawa jest zamknięta.

Tajne służby przez wiele dni nawet nie próbują zabezpieczyć dowodów ewentualnej przestępczej działalności, a media publiczne robią, co w ich mocy, żeby do obywateli nie dotarła wiedza o działaniu gangu.

To już może wyglądać na państwo, które stoi na głowie.

Powiecie, że to tylko "trąd w pałacu sprawiedliwości" z jego przyległościami. Ale czy Polska nie stoi na głowie, gdy media publiczne istniejące by stać na straży demokracji stały się "przyległością" przeżartego trądem "pałacu sprawiedliwości"? Czy świat nie stoi na głowie, gdy premier odpowiadający za stan całego państwa próbuje blokować diagnozę i leczenie choroby, udając, że jedna amputacja załatwiła sprawę całej epidemii?

Jeśli zatem istotnie dotknął nas "trąd" - jak w przywoływanej teraz sztuce Ugo Bettiego - to nie w jednym czy drugim pałacu, lecz w państwie. Tylko że trąd to choroba, a tu mamy system. Nie chodzi o to, że ktoś stoi na głowie, ani o to, że na głowie stoi jakaś grupa osób, lecz o to, że sprawy publiczne zostały postawione na głowie, czyli że na głowie stoi polskie państwo.

Nie idzie tylko o "pałac sprawiedliwości" z jego przyległościami na górze, na dole i z boku. Są też mocne przykłady z całkiem innych beczek.

Oto na wielką krucjatę w obronie "polskiej rodziny" rusza dwóch zaprzysięgłych starych kawalerów - jeden arcybiskup i jeden prezes partii.

Prezes arcybiskupem, arcybiskup premierem

Marek Jędraszwski i Jarosław Kaczyński wiedzą o rodzinie tyle, co ślepy o kolorach lub jarosz o krwistych befsztykach, ale im to nie przeszkadza organizować krucjatę niby w obronie rodziny.

Arcybiskup, który przynajmniej formalnie, całe życie spędził we wstrzemięźliwości, stał się nagle piewcą heteryckiego seksu i jak tylko potrafi przeraża Polaków wizjami zachowań nieheteronormatywnych, które nazywa "tęczową zarazą".

Nie grzmi jednak o wykorzystywaniu kleryków przez wciąż tolerowanego w kościele kolegę arcybiskupa z Poznania ani o wykorzystywaniu chłopców przez prałata z Gdańska. Broni nawet skazanego za wykorzystywanie dzieci kardynała z Australii.

Przestępcze patologie, które realnie istnieją, nie angażują go. Ekscytują za to jego własne politycznie użyteczne omamy, które mają się do chrześcijaństwa nijak, za to bardzo dobrze służą potrzebom wyborczym PiS.

Tak bardzo go one ekscytują, że pełniąc wysoki urząd w kościele formalnie głoszącym miłość, arcybiskup głosi pogardę i wrogość wobec bliźnich dotkniętych odmiennością od społecznego standardu i stereotypu.

A co jeszcze gorsze, korzysta ze wsparcia dużej części kolegów w biskupstwie, przez co kościół miłości zamienia w partię wrogości.

Zwolnione przez arcybiskupa miejsce troszczącego się o bliźnich duszpasterza zajmuje Prezes PiS, który w bardzo późnych latach nagle postanowił stanąć na czele kultu tradycyjnej rodziny.

Prezes straszy, że "tęczowa zaraza" chce "się wedrzeć do naszych rodzin, naszych szkół, przedszkoli, do naszego życia" i że chce "odebrać nam naszą kulturę, wolność, nasze prawa", że atakuje świętość, czyli "nasz Kościół".

To nie jest pierwszy przypadek, w którym prezes przebiera się za biskupa i zajmuje miejsce hierarchy, który postanowił zostać politykiem.

Ryszard Czarnecki, partyjny kolega Prezesa, idzie jeszcze dalej i bez skrępowania głosi polityczne kazania z ambony, czym zbulwersował nawet kurię wrocławską.

Religia stała się pisowską polityką, a polityka stała się w Polsce pisowską religią, podobnie jak – a wiele na to wskazuje - pisowscy sędziowie stali się gangsterami, a gangsterzy w togach zostali najwyższymi sędziami.

Niegroźne początki tragicznego finału

To są tylko najnowsze przykłady stawiania Polski na głowie. Po tym, jak Ministerstwo Oświaty mające zajmować się organizowaniem oświaty - zajęło się jej dezorganizowaniem; jak ministerstwo zdrowia tak rozwaliło naszą służbę zdrowia, że długość życia zaczęła się w Polsce obniżać, choć PKB wciąż rośnie; jak ministerstwo kultury zdewastowało teatry i muzea, do których mogło się dobrać; jak ministerstwo obrony zdezorganizowało obronę m.in. wstrzymując zakup niezbędnych wojsku broni itd.

Nie wiem, jak się Państwo czujecie w kraju stojącym na głowie. Ale z historii wiemy, że żadne państwo długo tak nie ustoi.

Nawet jeżeli z początku te zamiany ról i odwracanie pozycji może wyglądać niegroźnie, a chwilami zabawnie. Na razie ofiar jest jeszcze niewiele.

Trochę Polaków umarło przedwcześnie, dzieci się trochę mniej uczą, kilka osób tajemniczo umarło w więzieniach, jakaś grupa przeżyła swoje traumy po ciosach rządowych trolli, armia jest trochę słabsza. Kultura się zwija, ustępując miejsca prosto reprodukowanej tradycji. Ból jest jeszcze stosunkowo niewielki. Ale będzie narastał ze skutkiem z grubsza wiadomym.

Państwo - podobnie jak człowiek - nie może stać na głowie bez końca. Tylko nie wiadomo, co potem. Czyli jak stanąć na nogi, gdy wszystko zostało postawione na głowie.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)